Kiedyś byłam lalką…

Kiedyś byłam lalką…

Bartosz Żurawiecki

„Anioł śmierci” ugina się pod ciężarem faktów, znaczeń i kontekstów. Znaczące jest tu wszystko, łącznie z imionami bohaterek. W efekcie film nie tyle pęka, ile rozjeżdża się w różne strony

Jeszcze 2 minuty czytania

W czasach, gdy chodziłem do szkoły podstawowej, doktor Mengele był istotnym elementem dziecięcej wyobraźni. Moi koledzy w trakcie przerw snuli się po korytarzach krokiem zombie, krzycząc „Mengele! Mengele!”. Nikt z nas dokładnie nie wiedział, kim jest owe monstrum – sam bardzo długo nie byłem pewien, czy to postać rzeczywista, czy też bohater „przerażających historii”, którymi straszą się nawzajem dzieci przed zaśnięciem. Najwyraźniej jednak musiały nas zainfekować krążące w dorosłym świecie opowieści o oprawcy z Auschwitz i próbach jego namierzenia przez służby tropiące hitlerowskich zbrodniarzy.

W latach 70. Josef Mengele stał się także czarnym charakterem popkultury, a najsłynniejszym  tego przykładem jest film „Chłopcy z Brazylii” z roku 1978, nakręcony według powieści Iry Levina. Rolę potwornego lekarza zagrał – wbrew swemu szlachetnemu emploi – Gregory Peck, zaś w ścigającego go byłego więźnia obozu koncentracyjnego wcielił się Lawrence Olivier, tworząc rewers dla swej, wcześniej o dwa lata, kreacji faszystowskiego dentysty w „Maratończyku”. 

Lucia Puenzo także urodziła się w roku 1976, a doktor Mengele musiał być dla niej kimś więcej niż upiorem z dobranocek. Autorka „Anioła śmierci” pochodzi przecież z Argentyny, czyli z kraju, który po wojnie udzielił schronienia hitlerowskim funkcjonariuszom i w którym Mengele długi czas się ukrywał. Film Puenzo (zrobiła go zresztą według swojej powieści) snuje fikcyjną historię spotkania niemieckiego lekarza, występującego pod przybranym nazwiskiem, z pewną rodziną w górskim pejzażu Patagonii. Tutaj dawni esesmani stworzyli sobie kolonię z własnym szpitalem i własną szkołą. Kiedyś chodziła do niej Eva (Natalia Oreiro, nota bene, podejrzewam, że polski tytuł filmu nie tylko nawiązuje do przezwiska, jakie zyskał Mengele w Oświęcimiu, ale także ma nam się kojarzyć perwersyjnie ze słynną telenowelą „Zbuntowany anioł”, w której aktorka grała pierwsze skrzypce). Teraz kobieta posyła tam swoją córkę, Lilith (Florencia Bado). Drobna, chuderlawa dwunastolatka (jest wcześniakiem) staje się obiektem drwin ze strony uczniów chowanych w kulcie „nadludzi”. Pomoc znajduje u Mengelego, który chce prowadzić na niej eksperymenty związane z hormonem wzrostu. Niemiec zaczyna się także żywo interesować ciążą Evy, gdy odkrywa, że nosi ona w łonie bliźnięta – przecież to właśnie bliźnięta stanowiły w Oświęcimiu główny obiekt jego „badań”.

Obie kobiety są zafascynowane panem doktorem. W przypadku Lilith powód wydaje się jasny – dziewczynka czuje się gorsza i odrzucona, jej jedyną przyjaciółką jest brzydka, zniszczona lalka nosząca imię Wakolda (oryginalny tytuł filmu). Postrzega więc Mengelego jako anioła, który obroni ją przed złym światem. Motywacje jej matki są bardziej złożone i tylko częściowo zostają na ekranie wyartykułowane. Czy jej niemy podziw dla nazisty wynika z wychowania, które odebrała w niemieckiej szkole? A może ufa Mengelemu, jak zwykle ufa się medycznemu autorytetowi, zwłaszcza z własnego środowiska? Lub też widzi w bohaterze, pełnym „magnetycznego uroku”, przeciwieństwo swego mrukliwego, introwertycznego męża? Albo też w grę wchodzą wszystkie te czynniki naraz. Lucia Puenzo, po intrygującym debiucie „XXY” i pokrętnym „El nino pez”, postanowiła  zrobić coś bardziej tradycyjnego i gatunkowego. Mengele w interpretacji Alexa Brendemuhla to klasyczny łajdak – przystojny, postawny, pewny siebie, zabójczo inteligentny i o elektryzującym spojrzeniu jakże aryjskich, błękitnych oczu. Manipuluje nieświadomymi bądź zaślepionymi ofiarami i nigdy nie traci rezonu. Film zrealizowany jest solennie, nawet można powiedzieć, że staroświecko. Niektórzy twierdzą, iż Puenzo celowo stylizuje narrację na lata 60., u zarania których rozgrywa się akcja. Ja raczej sądzę, że artystka nie ma smykałki do komercji, co najwyżej wychodzi jej – zwłaszcza w epilogu – nieco przyciężkie kino akcji à la Pasikowski.

„Anioł śmierci”, reż. Lucia Puenzo,
Argentyna 2012, w kinach od 14 lutego 2014
Ponieważ prawdziwe nazwisko bohatera pojawia się dopiero pod koniec, można by oglądać „Anioła śmierci” i bez znajomości prawdziwych okoliczności, jako thriller psychologiczny. Ale dla Puenzo thriller to za mało. Włącza do fabuły i postać agentki Mossadu tropiącej Mengelego, i wątek zaprojektowanych przez ojca Lilith lalek, których produkcję postanawia sfinansować kat z Auschwitz. Scena pokazująca fabryczny wyrób owych zabawek winna nasuwać nam skojarzenia z „fabrykami śmierci”, oraz z ulepszeniem rasy przez hitlerowskich naukowców. Tyle że to metafora niezręczna, słoniowata –  nieprzystająca ani do tego, co ma wyrażać, ani do delikatnej finezji wyprodukowanych lalek.

Film ugina się pod ciężarem faktów, znaczeń (a znaczące jest tu wszystko, łącznie z imionami bohaterek) i kontekstów. W efekcie nie tyle pęka, ile rozjeżdża się w różne strony. Puenzo nie może się nawet zdecydować na jednorodny tryb narracji – film jest raczej opowiadany w sposób obiektywny, ale od czasu do czasu pojawiają się znienacka snute przez Lilith wynurzenia zza kadru, które relacjonują zdarzenia z perspektywy czasu.

Czy autorka chciała zrobić film o uwodzącej sile zła, czy też dzieło rozliczające nieczyste sumienie swego kraju? Przypowieść o zderzeniu inności z rygorem? Opowieść inicjacyjną? Kino polityczne? Podejrzewam, że i jedno, i drugie, i trzecie, i kolejne. „Anioł śmierci”, owszem, coś w sobie ma. Tyle że to coś wymyka się niczym Mengele, którego nigdy nie złapano i nie osądzono.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.