W błahym filmie Nory Ephron „Julie i Julia” Streep gra ikonę wszystkich kulinarnych showmanów – niejaką Julię Child, która w 1961 roku opublikowała kanoniczną dla wszystkich kur (oraz kurcząt) domowych książkę kucharską „Mastering the Art of French Cooking”, była też gospodynią święcących triumfy w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku programów telewizyjnych w rodzaju „The French Chef”. Oscara tym razem nie będzie, ale Meryl i tak jest wspaniała. Czy kiedykolwiek było inaczej?
***
Na myśl o Meryl Streep najczęściej przychodzą do głowy odsyłacze negatywne. Nie, nie, nie. Nie sprzedała się za pięć dolarów tabloidom, nie pozuje do piktoriali, nie kusi jej celebryckie Hollywood. Wbrew wszelkim trendom obowiązującym w kinie amerykańskim nie tylko wciąż jest obsadzana, ale można wręcz odnieść wrażenie, że gra w coraz lepszych filmach.
„Julie i Julia”, reż. Nora Ephron. USA 2009,
w kinach od 9 października 2009Żadna z niej piękność: ładna, ale nic ponad to. Ostre rysy, wydatny nos, metaliczny tembr głosu. Nigdy nie wyglądała jak Elizabeth Taylor, nie miała inteligencji Bette Davis, a jednak zawodowymi osiągnięciami przebiła nie tylko te dwie legendy Hollywood, ale także cały legion innych diw amerykańskiego kina.
Nie jestem pewien czy, powiedzmy, Jessica Lange była lepszą, czy gorszą aktorką od Meryl Streep. Moim zdaniem to porównywalne talenty. A jednak Jessica, ale także Glenn Close, Sally Field czy Kathleen Turner, dawno wypadły z pierwszego aktorskiego obiegu, zdecydowanie częściej pojawiają się w telewizji niż w kinie; tymczasem Streep w zasadzie nie schodzi z filmowego planu. Podczas gdy pięć minut sławy rozpamiętują znacznie od niej młodsze, nieco zapomniane aktorki w rodzaju Michelle Pfeiffer, Kim Basinger czy Sharon Stone, Meryl ma szczelnie wypełniony kalendarz. Wiadomo, że w 2012 (sic!) roku zagra w filmie „First Man” u boku Roberta De Niro, wcześniej wystąpi m.in. we „Florze Plum” w reżyserii Jodie Foster, a z Bradem Pittem zagra w filmie „Dirty Tricks”. Wszystko zaplanowane, solidnie przygotowane, nie będzie niespodzianki.
***
Meryl Streep w filmie „Julie i Julia”Meryl Streep uosabia aktorski typ znany u nas najlepiej z teatralnych kreacji Tadeusza Łomnickiego. W skrócie chodzi o talent do mimikry. Amerykańskiej aktorce, podobnie jak Łomnickiemu, do sztuki transformacji nie były wcale potrzebne skomplikowane zabiegi charakteryzatorskie. Streep istotowo jednoczy się z bohaterkami, które uwiarygodnia. Przejmuje charakter postaci zapisany w skrypcie lub w powieści, gesty i nawyki, ale ma przy tym zwierzęcą wręcz intuicję: wie, że nie wolno przesadzić. Dlatego jej kreacje aktorskie nie mają w sobie nic z ekstatycznych histerii. Jest artystką na tyle świadomą, że nawet jeżeli jedna z cech granej przez nią postaci ewidentnie góruje nad pozostałymi, to charakter bohatera buduje również za pośrednictwem emocji przeciwstawnych. W ten sposób grane przez nią bohaterki gwałtowne często milczą, postaci skupione i flegmatyczne – szaleją bez sensu, a sfrustrowane kury domowe nieoczekiwanie uzmysławiają sobie własną wartość. To może największy fenomen aktorstwa Meryl Streep.
Oglądając Meryl w najbardziej ryzykownych rolach z ostatnich lat, Donny w „Mamma Mia!” lub Mirandy Priestly w „Diabeł ubiera się u Prady” – ryzykownych dlatego, że dotyczyły repertuaru stricte rozrywkowego, w którym zdecydowanie łatwiej o puszczenie aktorskich hamulców lub kokieteryjne umizgi pod adresem publiczności – kolejny raz poczułem dla niej podziw. Ostro szarżującej Streep co pewien czas włączała się samokontrolka, tak jakby aktorka mówiła do siebie: stop, kochana, co za dużo, to niezdrowo, zwijaj żagle. Śpiewając stare hity ABBY w „Mamma Mia!” lub popisując się supermodną fryzurą w „Diabeł ubiera się u Prady”, Meryl wiedziała, w którym momencie musi poluzować, żeby nie przesadzić i nie ośmieszyć – roli i siebie.
Rzadko popełniała błędy. Najgorsza była dla niej pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych. Wtedy, wchodząc w trudny dla aktorki okres, kiedy przestaje się być młodą dziewczyną grającą młode dziewczyny, zyskuje się zaś status ekranowych matek lub, nie daj Boże, ciotek, Streep zaczęła ostro eksperymentować z wizerunkiem. Próbowała aktorstwa komediowego („Diablica”, „Ze śmiercią jej do twarzy”), a nawet kina akcji („Dzika rzeka”) – w obydwu odsłonach wypadła równie nieprzekonująco. Recenzje były kiepskie, box office daleki od rekordów, a Meryl, szczęśliwie dla kinomanów, wróciła do ról, które niegdyś ją naznaczyły: silnych-słabych kobiet, których prawdziwa moc jest zawsze wypadkową tysiąca przeciwstawnych opresji, lęków i kompleksów. Taka była Clara w „Domu dusz” Augusta, Francesca w „Co się wydarzyło w Madison County” Eastwooda oraz siostra Alojzyna w „Wątpliwości” Shanleya.
A już to, co Streep zrobiła w „Godzinach” Daldry’ego, zasługuje wręcz na miano arcydzielności. W powieści Michaela Cunninghama Clarissa była najmniej intrygującą postacią. W przeciwieństwie do neurotycznej Virginii Woolf, którą grała Nicole Kidman, czy autodestrukcyjnej Laury Brown w genialnej interpretacji Julianne Moore, powieściowa Clarissa Vaughan była zaledwie tłem. Natomiast dzięki Meryl Streep stała się równorzędnym partnerem. Streep stworzyła kreację kobiety, której rytm egzystencji, niezależnie do chwilowych radości czy sukcesów, odmierza ból. Niedefiniowalny, nienazwany. Ktoś, kiedyś, dawno temu, powiedział jej o jedno zdanie za dużo, nazwał ją Virginią Woolf albo podarował bukiet pięknych kwiatów. Tyle wystarczy, żeby zmienić życie. To mikrozdarzenia deformują skalę makro. Pozornie nic się nie stało. Godziny mijają niespiesznie. Wraz z nimi lata, dekady, kwartały. Ale Clarissa czuje, że już nie uda się jej przeskoczyć dawnych godzin, kilku przełomowych chwil z przeszłości, które pozostały nieusuwalną blizną. Godziną, która trwa…
***
Zastanówmy się nad przebiegiem tej zdumiewającej, nie tylko jak na standardy Hollywood, kariery. Meryl Streep gra często kobiety przeciętne i ograniczone w swojej fizyczności, które rozkwitają pod wpływem miłości („Pożegnanie z Afryką”, „Co się wydarzyło w Madison County”) lub dramatycznego impulsu („Godziny”). Na dobrą sprawę dopiero po czterdziestce zrobiła prawdziwą karierę, a po przekroczeniu pięćdziesiątki tylko ugruntowała swoją pozycję. Od 1978 roku jest żoną rzeźbiarza, Dona Gummera, mają czwórkę dzieci. Wszyscy zdrowi, uśmiechnięci, bez nałogów. To ma być gwiazda?!
Zmuszana do wywiadów (bardzo tego nie lubi), powtarza uparcie to samo: że niewiele ma do powiedzenia, jest nudna i prozaiczna. Kiedy dociekliwi dziennikarze za wszelką cenę chcieli wydobyć z niej sensacje na temat konfliktu z Johnem Patrickiem Shanleyem, reżyserem „Wątpliwości”, Meryl odparowała, że w przerwie między ujęciami przez cały czas robiła swetry na drutach. I tyle się od niej dowiemy… Koledzy z planu są równie powściągliwi. Powiadają: nie ma z nią wielkiego kontaktu, jest skoncentrowana na sobie, bardzo skupiona itd. Ale kiedy we wspomnianej „Wątpliwości” Philip Seymour Hoffman, jako grzeszny ksiądz Flynn, na naszych oczach kradł Meryl rolę, w scenach z udziałem tej pary widać było iskrzenie. Nienawiść. To była wojna. Stracie dwóch gigantów.
***
Nigdy nie było szczególnej mody na Meryl Streep. Budziła raczej podziw, miarowe kiwanie głowami lub sentencjonalne komentarze w rodzaju: „Streep znowu znakomita”, a nie ekstazy i uniesienia. Jakoś nie porywa tłumów. Niczego z histerii, którą obdarzamy dwu- lub dwudziestodwusezonowe gwiazdy filmu czy piosenki. Format (popularności) niby jest podobny, ale przecież gdzie Meryl Streep do statusu Marlona Brando, Marylin Monroe czy Michaela Jacksona.
Jest może zbyt idealna? To jedyny zarzut, który można wysunąć pod jej adresem. Cold, cold heart. Streep nigdy nie zrobi dla nas stripteasu. Ani fizycznego, ani psychicznego. Niczego więcej się o niej nie dowiemy. Cena takiej postawy? „Ona gra tylko od szyi w górę” – napisała kiedyś cynicznie Pauline Kael. Coś jest na rzeczy. O ile większość hollywoodzkich ikon fascynuje „przezroczystością”, niefrasobliwością, kaprysami, o tyle Streep jest zimna, profesjonalna, nieprzenikniona. Nawet w komediach przede wszystkim brawurowa aktorsko, dopiero potem zabawna. Czy to zarzut? Niekoniecznie. Ale Meryl sprawia nam kłopot. Bo jak ją podsumować, jak opisać? Na chłodno? To się nie uda. W każdym razie przypadek tej aktorki potwierdza, że w aktorstwie nie ma żadnych reguł. Dear Meryl – nie pasujesz mi do żadnego wzoru. Sama jesteś wzorem?