Bondziorno stare kinderosy
Alvaro Tapia / Flickr Attribution-NonCommercial-NoDerivs 2.0 Generic

Bondziorno stare kinderosy

Rozmowa z Mirosławem Bańką

Motywy zwracania się do poradni bywają bardzo różne. W drugiej połowie maja przychodzi na przykład czas na pytania o odmianę nazwisk w liczbie mnogiej – rozmowa z twórcą Poradni Językowej PWN, która właśnie odpowiedziała na 15000. pytanie

Jeszcze 3 minuty czytania

AGNIESZKA BERLIŃSKA: Dużo błędów zrobiłam w korespondencji z panem?
MIROSŁAW BAŃKO: Musiałby to być jakiś straszny błąd, żebym go odnotował. Nie liczyłem, nie mam zwyczaju.

Wiedza bywa dla pana przekleństwem w codziennym życiu? Wszędzie jakieś komunikaty – w sklepie, autobusie, na reklamach.
Czy można przestać być językoznawcą? Tak do końca pewnie się nie da, ale maniakiem chyba nie jestem. Nie biegam z czerwonym ołówkiem po mieście i nie poprawiam błędów. Chociaż zdarza się, że kiedy dostaję tekst słabo opracowany redakcyjnie, trudno mi go tak po prostu czytać, koncentrując się na treści, bo zaczynam dostawiać brakujące przecinki.

Z jakimi błędami zwracają się najczęściej użytkownicy poradni językowej PWN, którą pan prowadzi?
Najwięcej pytań dotyczy ortografii. Przeciętny Polak trudności językowe utożsamia z trudnościami w pisowni. Co więcej, błędy ortograficzne podważają zaufanie do piszącego. Jeśli prawnik zrobi błąd ortograficzny, zaczynamy podejrzewać, że jest niekompetentny nie tylko językowo, ale również w swojej dziedzinie – że jest złym prawnikiem. Drugą grupą, którą wyróżnia się w poradni, są pytania o pleonazmy.

MIROSŁAW Bańko

Profesor na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Autor, współautor lub redaktor naukowy ponad 10 słowników i poradników językowych, m.in. „Słownika wyrazów kłopotliwych”, „Innego słownika języka polskiego”, „Wielkiego słownika wyrazów obcych PWN” i „Polszczyzny na co dzień”. Jest twórcą założonej w 2000 roku pierwszej internetowej poradni języka polskiego. Jego odpowiedzi cieszą się dużą popularnością. Trafiają także na fejsbukowy fanpage „Profesor Bańko i jego cięte riposty”. Poradnia Językowa PWN odpowiedziała do tej pory na 15000 pytań językowych, z czego niemal 10000 ukazało się w Sieci. Z okazji publikacji dziesięciotysięcznej odpowiedzi Wydawnictwo Naukowe PWN przygotowało e-book „18 najczęściej zadawanych pytań w internetowej poradni językowej PWN”, który można ściągnąć ze strony wydawnictwa. 

„Cofnąć się do tyłu”, „wrócić z powrotem”.
Ciekawe, że wielu korespondentów poradni doszukuje się pleonazmów trochę na siłę. Dostałem pytanie, czy „kartka papieru” nie jest przypadkiem pleonazmem, bo przecież kartka może być tylko z papieru. Jeśli przyjąć taką definicję pleonazmu – że jest to wyrażenie, w którym treści się dublują – to, owszem, „kartka papieru” jest pleonazmem. Tylko że nie wszystkie pleonazmy są błędami. Większość nie razi i nie wymaga poprawki. Na przykład „pies szczeka”.

Jak szczeka, to wiadomo, że pies.
Lis podobno też szczeka, ale mało kto o tym wie. Albo taki przykład: „patrzyła na niego oczami”. Dziwnie brzmi, prawda? Ale już „patrzyła na niego zdumionymi oczami” brzmi dobrze. Bez „oczu” nie da się powiedzieć tego zdania, bo przymiotnik musi mieć punkt oparcia. Niektórzy użytkownicy poradni mają chyba przymus czy wręcz manię szukania pleonazmów.

Może wynika to z potrzeby przyłapania eksperta, bycia mądrzejszym od niego?
To jeden z motywów – chęć dowartościowania siebie lub dokuczenia komuś. Albo wygrania rywalizacji. Czasem korespondenci wprost piszą, że się założyli. Motywy zwracania się do poradni bywają bardzo różne. Rozmawiamy w drugiej połowie maja, a to czas, kiedy przychodzą pytania o odmianę nazwisk w liczbie mnogiej.

Sezon ślubny?
Tak. Nowożeńcy wypełniają zaproszenia i nie wiedzą, czy mają zaprosić Adama i Ewę Ziemba, czy Ziembów. Odmiana nazwisk to powszechny problem.

W „Słowniku wyrazów kłopotliwych” napisał pan, że dopiero na studiach dowiedział się o odmianie swojego nazwiska.
W mojej rodzinie nikt nigdy naszego nazwiska nie odmieniał. Ale od niedawna norma stwarza nam możliwość wyboru. „Słownik poprawnej polszczyzny” pod redakcją profesora Markowskiego, wydany po raz pierwszy w roku 1999, dopuszcza nieodmienianie pewnych typów nazwisk, m.in. takich jak moje. Odmiana nazwisk nie jest problemem nowym – w XIX wieku sprawiała taki sam kłopot. Utwór Marii Konopnickiej „Szkolne przygody Pimpusia Sadełko” zgodnie z gramatyką powinien mieć w tytule „Sadełki”. Mam jednak wrażenie, że obecnie ten kłopot narasta. Nazwiska bywają traktowane jak nazwa handlowa, której nieodmienianie bywa racjonalne. Właściciele takich firm jak IKEA mogą nie chcieć, żeby nazwa zmieniała się w oczach i uszach odbiorcy.

Jest jak logo.
Tak. Ale przy nazwiskach brak odmiany nadal razi.

Z których słowników powinno się korzystać, chcąc być na bieżąco z poprawną polszczyzną?
Znam osoby, które mają słownik z lat 80. i uważają go za aktualny, chociaż od tamtego wydania pojawiło się przynajmniej kilka tysięcy słów, których w tym słowniku nie ma. Dodatkowym problemem jest to, że w ciągu ostatnich kilkunastu lat kilkakrotnie zmieniały się zasady ortograficzne. Nie zasadniczo, ale jednak. 

Skoro język cały czas ewoluuje, słownik zawsze będzie nieaktualny.
Każdy słownik w momencie wydania jest spóźniony o kilka lat. Jak już pójdzie do druku, nic się nie da poprawić, co najwyżej w formie erraty. Za to słownik w formie witryny internetowej można modyfikować w każdej chwili. Zwłaszcza jeśli powstaje według zasad crowdsourcingu, czego najbardziej znanym przykładem jest Wikipedia. W podobny sposób działa witryna w domenie Uniwersytetu Warszawskiego, przeznaczona do rejestrowania nowych wyrazów w polszczyźnie.

Jest coś takiego?
Pomysł powstał w Warszawskim Kole Leksykograficznym UW, którego jestem opiekunem. Studenci i doktoranci doszli do wniosku, że szkoda, aby tysiące neologizmów przeciekało nam przez palce, bo nie ma w Polsce żadnej instytucji, która by rejestrowała je na bieżąco. Założyli nowewyrazy.uw.edu.pl.

Jakie na przykład słowa znajdziemy na tej stronie?
Na przykład „surogatka” – słowo, które przy okazji mówi coś o naszej rzeczywistości. Polscy językoznawcy, mówiąc o „nowych wyrazach”, z reguły mają na myśli rok 1989 jako graniczny. Jednak dla młodych ludzi nie może być nowym coś, co powstało, kiedy ich nie było jeszcze na świecie. Przyjęliśmy założenie, że nowe wyrazy zaczynają się po roku 2000. Kiedyś proponowałem wydawnictwu PWN wydanie słownika nowych wyrazów i dyrekcja zapytała, jak nowe one będą. Uważałem, jak każdy lingwista, że te, które powstały po '89 roku. W odpowiedzi usłyszałem, że nowe są wyrazy mają trzy miesiące. Najwyżej pół roku.

Naprawdę da się ustalić, że jakieś słowo ma trzy miesiące, a nie trzy lata?
Najczęściej się nie da. Co najwyżej można wyliczyć, ile dane słowo miało wystąpień prasowych. Ale kiedy nasz były premier użył w wypowiedzi publicznej słowa „cieniasy”, to choć prawdopodobnie go nie wymyślił, tylko nawiązał do tego, co było w potocznym użyciu już wcześniej, skierował je na tory komunikacji medialnej. Możemy ustalić konkretną datę i przyjąć, że były to drugie narodziny tego słowa.

Czy nowe słowa przechodzą proces legalizacji, po którym zostają oficjalnie włączone do języka polskiego?
Słowa nie przechodzą żadnego oficjalnego zatwierdzenia. O wprowadzeniu nowego słowa do słownika decydują twórcy słowników.

Myślałam, że to zadanie Rady Języka Polskiego.
Rada orzeka jedynie w sprawach ortografii. W krajach o silnych tradycjach normalizacji języka istnieją akademie językowe. Najstarszą w Europie była Accademia della Crusca, która powstała we Florencji w początkach XVII wieku. Jej zadaniem było opracowanie słownika języka włoskiego, przy czym za wzór literackiej włoszczyzny przyjęto dialekt florencki, bo w tym języku tworzyli najwięksi twórcy – Dante, Petrarka, Boccaccio. Młodsza, chociaż bardziej znana, jest Akademia Francuska z końca XVII wieku. Na przeciwległym biegunie jest Wielka Brytania, w której nigdy nie było żadnej akademii językowej. W okresie oświecenia przemyśliwano o tym, żeby ją powołać, ale większość uznała, że jest to niepotrzebne, a może nawet szkodliwe. Anglicy zgodnie z tradycją protestancką uważają, że jednostka ponosi całkowitą odpowiedzialność za to, co robi, więc taka akademia ograniczałaby swobodę i zdejmowała odpowiedzialność z ludzi.

Słowotwórstwo jako jedna ze swobód obywatelskich?
Język służy bardzo różnym celom. Nie tylko nazywaniu rzeczy, ale choćby wyrażaniu emocji. Trudno komuś narzucać, jak ma te emocje wyrażać. Wiele krytyki zebrał w Polsce zapożyczony z języka angielskiego wykrzyknik „Wow!”. Nie twierdzę, że on się musi podobać, ale dobrze byłoby wmyśleć się w potrzeby osób, które wolą mówić „Wow!” zamiast „Ojej!”. Kiedyś przeprowadziłem analizę porównawczą wszystkich polskich odpowiedników wyrażenia „Wow!”, które są proponowane przez przeciwników tego zapożyczenia, i okazało się, że żaden z ekwiwalentów nie jest równoważny co do swojej ekspresji. To wręcz wynika z ich budowy – na przykład „ojej” brzmi trochę tak, jakby mi się krzywda działa albo jakbym czegoś żałował, „wow” ze względu na swój przebieg artykulacyjny jest obrazowym przekazem emocji, które wzrastają i opadają. Oczywiście pewna doza snobizmu w nas wszystkich sprawia, że jeżeli zapożyczamy wyraz z języka prestiżowego, a angielski dla Polaków takim językiem jest, mamy wrażenie, że to, co nazwane słowem zapożyczonym, jest jakoś lepsze od tego, co rodzime. Dlatego „chipsy” są lepsze od „prażynek”.

A skąd językoznawcy, poważni profesorowie, znają zwroty młodzieżowego slangu?
Kiedyś, żeby notować takie wyrazy, trzeba było się wmieszać w to środowisko. Ewentualnie próbować metody ankietowej. Dzisiaj jest o tyle lepiej, że istnieją internetowe słowniki slangu współtworzone przez internautów, na przykład miejski.pl.

„Słownik slangu i mowy potocznej”.
Trzeba tylko pamiętać, że jest to słownik popularny, nierecenzowany, więc lepiej podchodzić do niego z pewną ostrożnością. Bardziej naukowe studia nad slangiem podjęto na Uniwersytecie Gdańskim. Oprócz słownictwa slangowego i potocznego wspólnego dla różnych regionów i środowisk w Polsce są też wyrazy typowo lokalne czy środowiskowe. U nas na polonistyce takim wyrazem jest „buwing”, co oznacza przesiadywanie w BUW-ie.

Zabawne.
No właśnie. Tym, którzy narzekają na zgubny wpływ angielskiego na język polski, zwróciłbym uwagę na to, że młodzież świetnie się tym bawi. Nie tylko angielskim. Kiedyś mijałem grupkę uczniów, sądząc po wieku – z późnych lat gimnazjalnych albo wczesnych licealnych, i jeden z nich żegnał się z kolegami słowami: „Bondziorno stare kinderosy”. Przez całą drogę do domu trawiłem tę formułę. „Buongiorno” to po włosku „Dzień dobry” i „Dobrego dnia”, „stare” – wiadomo, „kinder” to „dzieci”, z niemieckiego, a zakończenie „os” chyba z hiszpańskiego. Komunikat w czterech językach! Albo taki przykład, z czyjejś publikacji: „Cześć, maj frendzie, ja się masz? – Wery gucio”.

„Polacy nie gęsi”?
Udział anglicyzmów w języku mówionym nie przekracza jednego procenta. W niektórych odmianach, na przykład naukowych, sięga kilku procent, w nielicznych, takich jak reklama czy język traderów – proszę, nawet nie umiem ich inaczej nazwać po polsku, a chodzi o ludzi zajmujących się operacjami finansowymi – udział anglicyzmów może sięgać kilkunastu, góra 20 procent. Bywały już okresy w historii, kiedy nasz język był pod silnym wpływem innych języków obcych i jakoś sobie poradził. Większość zapożyczeń z okresu zaborów wyszła z użycia lub pozostała w formie trudno rozpoznawalnej. Język się z nich oczyścił. Teraz też sobie poradzi.

A nowe media nie są zagrożeniem dla języka?
Ma pani na myśli internet?

Komunikację uproszczoną i skrótową.
SMS-y wymuszają skrótowość i pewną niedbałość, ale nie sądzę, aby miały jakiś istotniejszy wpływ na zwyczaje komunikacyjne Polaków. Sam się sobie dziwię, dlaczego pisząc SMS-a, z uporem staram się stawiać przecinki, chociaż łatwiej byłoby tego nie robić. A internet? Jest zasobem bardzo zróżnicowanym. Nic dziwnego, że niekompetencja językowa wielu osób staje się widoczna, skoro pierwszy raz w historii ludzkości tylu ludzi ma możliwość i powód, żeby publicznie wyrażać się na piśmie. Niektórzy łapią się za głowę, ale ja na to patrzę z większym optymizmem. Osoby, które robią błędy, zdają sobie sprawę z własnych ułomności językowych i może to być dla nich bodźcem do doskonalenia się. Wiedzieć, że się robi błędy, to już bardzo dużo.

Myśli pan, że wiedzą?
W portalach typu ask.com wiele pytań dotyczy poprawności językowej. Oczywiście odpowiedzi też są różnej jakości, ale czy lepsza była sytuacja sprzed pół wieku lub wieku, kiedy osób wykształconych i wypowiadających się pisemnie było o wiele mniej? Myślę, że nie. Dojrzewamy jako społeczeństwo i nasze kompetencje językowe są coraz większe.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.