Jeszcze 2 minuty czytania

Dorota Masłowska

JAK PRZEJĄĆ KONTROLĘ NAD ŚWIATEM, NIE WYCHODZĄC Z DOMU (8)

Dorota Masłowska

Dorota Masłowska

„London NW” – LUBIĘ TO.
„Druga kobieta” – LUBIĘ TO.
„Pinokio” – LUBIĘ TO.
„Zawsze jest dzisiaj” – TEŻ LUBIĘ TO.
„Uparte serce. Biografia Haliny Poświatowskiej” – lubię to.
„W krainie czarów” – lubię to.
„Christiane F. Życie mimo wszystko” – nie lubię to.
„Prześniona rewolucja” – jeszcze nie skończyłam to.
„Wszystko zależy od przyimka” – bardzo lubię to.

W ten sposób każdy widzi, że czytałam co najmniej kilka książek sprzed paru miesięcy, które wszyscy już czytali, i obejrzałam sztuki, które wszyscy już widzieli, i gdybym tylko chciała, mogłabym pisać o tym i pisać, aż by mi się uszy trzęsły, doceńcie więc, że wcale tego nie wykorzystuję. Tylko sprytnie skompresowawszy swoje refleksje metodą nieprzesadnego ich rozwijania i maksymalnie zekonomizowawszy czcze, mogące wlec się całymi akapitami wywody, w których każdy i tak koniec końców się pogubi i nic z nich nie pamięta, nareszcie mogę przejść do tego, co LUBIĘ NAJBARDZIEJ TO.


Czyli seriali.
Już tutaj o tym trochę opowiadałam, że trudno mi już jednoznacznie stwierdzić, gdzie leży ta cienka granica między ciekawym hobby, pocieszną kompulsją, niepokojącym nawykiem a pustoszącym nałogiem. Wiadomo tylko, że gdzieś za mną. A z fali listów, która nadeszła do dwutygodnik.com po tamtym felietonie… Cóż, teraz wiem, że nie tylko ja śpię w łóżku z laptopem. Że nie tylko ja w chwilach słabości, pustki, rozpaczy, która mogłaby być okazją do skonfrontowania się z samą sobą i miałkością własnej egzystencji, wsłuchania się w tępe wycie istnienia niosące się po trzewiach, tak żywo przypominające zawodzenie wariata w mrocznym zaułku palmiarni szpitala dla nerwowo chorych, po prostu włączam sobie serial. Ruchliwa rtęć niepokoju momentalnie wskakuje z powrotem i zasklepia się w zbitym termometrze, który znowu cały spoczywa bezpiecznie w suchej dłoni pielęgniarki. Po złych myślach chwilowo nie ma śladu, a terkoczący głucho w oddali świat ze swoimi problemami, wojnami, drobnymi brązowymi rączkami szyjącymi pilnie kolejny chujowy T-shirt, którego nie będziesz nosić nawet do spania… hej, do cholery, czy oni nie mogliby sobie odpuścić i trochę się wyluzować? Nie wszystko musi być takie od razu poważne! Odłóż tę siekierę i zamiast zabijać przechodniów w przejściu podziemnym, wrzuć płytę do napędu! Odłóż ten krzyż i zamiast obrażać Boga swoim bronieniem go przed obrażaniem go przez innych, pośmiej się razem z nami ze śmiesznostek nieistniejących ludzi z innej strefy kulturowej!

Zresztą zawsze to kochałam. „Kate i Allie”, „Alf”, „Roseanne”, ileż to cudownych, pustych popołudni spędzonych w komie na tapczanie na obserwowaniu ludzi, którzy jedzą pizzę NA CO DZIEŃ, jak kartofle i każdy ma w domu mikrofalę, a nie tylko właściciel wypożyczalni VHS i burmistrz. Wtedy zresztą strumień medialny chłonęło się całym sobą, z reklamami, napisami, sygnałem kontrolnym, biorąc wszystko za dobrą monetę i nie szczędząc życia ani mózgu. I rozlegało się już „czytał Janusz Szydłowski” i nagle, w potoku obcych nazwisk… Ted Sempolsky. Albo chociażby Klaus Kinsky. Polacy! Nasi w napisach. Człowiek na księżycu!

Oto hermetyczny, pilnie strzeżony, zaborczy świat na ekranie dopuszczał na chwilę do istnienia nas, siedzących daleko daleko za jego bandą. Oto puszczał do nas oko: wy też istniejecie! Kiedy tu dla was gramy w waszym telewizorze, widzimy, jak tam siedzicie, jedząc pierogi, gołąbki, borszcz, wódkę, papieża, Lecha Wałęsę, Zbigniewa Bońka i prince polo! I jesteście gościnni, wasze dziewczyny są najpiękniejsze na całym świecie i byliście kolonią brytyjską!

Pamiętam dobrze to drgnienie ekscytacji i nie sądzę, że było ono wykwitem mojej osobistej durnoty, ale czymś dużo bardziej uniwersalnym. Jak gdyby w kondycji widza liżącego przez szybę jakąś rzeczywistość, pozbawionego głosu i sprawczości obserwatora, było jednak coś uwłaczającego, wykluczającego i każdy widz podświadomie łaknął upodmiotowienia. Chciał, żeby ktoś poklepał go wreszcie po ramieniu: jestem może po drugiej strony ekranu, ale cały czas cię widzę i widzę, że się starasz! A dziś, kiedy Polacy stali się już stałą i stabilną ingrediencją wielokulturowego tygla… Cóż, nie musimy już się cieszyć polskim wózkarzem czy oświetleniowcem w napisach końcowych, dziś sprawa polska w serialach to codzienność.

Choć oczywiście nie zawsze usłana różami. Generalnie nasza stara miesza bigos łokciem i mopuje las. Choćby taka Sophie Kuczynski z „Two Broke Girls”, grana przez Jennifer Coolidge właścicielka firmy „Sophie's choice – cleaning service”.  Ospała umysłowo, choć rozbudzona zmysłowo, wtacza się co parę scen opakowana w lateksowe suknie wieczorowe i futra z psów, by wygłosić z kwadratowym akcentem kilka fraz w rodzaju „Idzie wiosna. W Warszawie to już pewnie zwłoki zaczynają wypływać z Wisły”. Albo ta Polka z Chicago, z którą ma romans Charlie w „2 i pół” i dzięki której nauczył się mówić po polsku (ale tylko jedno zdanie: „Zejdź z moich włosów!”). Albo Liz Lemon z „30 Rock”, która przyłapana na chrapaniu przed telewizyjnym instruktażem fitness przez agentkę nieruchomości, słyszy: „Oh, the cleaning lady is here. Please come back later. NO POLISH!”. Motyw polskiej sprzątaczki Jadwigi, walczącej z Petem, powraca zresztą w jednym z następnych sezonów. 

W autobiograficznej książce „Bossypants” Tina Fey, aktorka i scenarzystka „30 Rock”, która swoją karierę rozpoczynała w teatrze improwizowanym „Second Time” w Chicago, opisując swoje wczesnoranne podróże metrem, wspominała o jedynych jego o tak wczesnej porze pasażerkach, czyli polskich sprzątaczkach. „Wyciągały zza pazuchy pojemniki z tym pysznym polskim jedzeniem, zawsze tak samo parującym, gorącym, pożywnym i tłustym”. I mniej więcej ta linia obrazowania Polaków zostaje w „30 Rock” utrzymana: są to przede wszystkim pracownicy fizyczni, jedzący dużo pierogów. Jednak w 3. sezonie prosta szydera z Polaka na szmacie zostaje przełamana: gdy Liz idzie na przymusowy urlop i odkrywszy swój brak więzi społecznych, wynosi z mieszkania krzesło i zadręcza słowotokiem polskich portierów…. „Przynajmniej piszę… piszę dla śmiechu. Mamy takie powiedzenie: śmiech to najlepsze lekarstwo. Dlatego można powiedzieć, że jestem jakby lekarzem…To jak pan u siebie w Polsce”. „Hej, podłapałam od was trochę polskiego. PANI ZAMKNIJ SIĘ!”.

Na pocieszenie powiem, że w moim serialowym ciągu spotkałam się też z jedną wykształconą Polką: w „In Treatment” pojawia się wzięta prawniczka wychowana na Greenpoincie. Co z tego, że rodzina czeka na nią z „nalewką i pierogami”, gdy jej związki z mężczyznami wcale nie układają się jak po maśle, bo nie potrafi naprawdę się zaangażować? Podczas gdy wspomniana wyżej Sophie Kuczynski rwie z korzeniami co może z ogrodu miłości, a cały budynek trzęsie się od jej kopulacji z Rosjaninem w pasiastej bluzie, często wąchającym z odrazą swoje pachy? „Kiedy miałam 6 lat, pracowałam w polskim McDonald's w Warszawie. Upadłam na gorącego McSticka!” – deklaruje Sophie, prawdopodobnie zresztą zaraz puszcza bąka, a z kieszeni wypada jej umazane sosem z gołąbków dildo. I co zrobisz? Bezsilnie zaciskasz piąstki, gdy bohaterowie mają z ciebie beczkę za bezpieczną warstwą ekranu i ogólnego nieistnienia. Nawet samo obrażenie się o to jest obraźliwe, bo półka „Two Broken Girls” jest ostentacyjnie najniższa.

Natomiast bycie wyśmianym w „30 Rock” jest, uważam, zaszczytem, bo serial ten jakością dowcipu śrubuje wszelkie standardy i nawet z żalem stwierdzam, że tak jak nam dostaje się wszystkim. Na koniec, dla zrozumienia skali zjawiska, przytoczę opowieść Tracy'ego o jego dzieciństwie na Południowym Bronxie:

Widziałem, jak ślepiec ugryzł policyjnego konia. Jak szczeniaczek popełnił samobójstwo na widok naszej łazienki. Raz jak wgryzłem się w mewę, znalazłem w niej dziecięcy bucik. Widziałem, jak prostytutka żre oponę i jak sfora dzikich psów z sukcesem przejmuje i prowadzi Wendy's! Ludzie z kanału ukradli mi deskorolkę! Widziałem, jak jeden bobas robił tatuaż drugiemu, obydwa kompletnie pijane!