PROJEKT KSIĄŻKA: Ilustratorka

biurko / fot. Marianna Sztyma

PROJEKT KSIĄŻKA: Ilustratorka


Rozmowa z Marianną Sztymą

Mam różne fascynacje kolorystyczne, jaskrawy róż albo kobalt, albo ugier jasny. Ale mijają. A szary zawsze zostaje

Jeszcze 3 minuty czytania

AGNIESZKA SOWIŃSKA: Kim jest ilustrator/ilustratorka?
MARIANNA SZTYMA
: Rzemieślnikiem.

Czyli?
Jego rola jest usługodawcza – obrazki do słów. Ale lubię swoje rysowane trzy grosze wtrącić do albo obok tekstu.

A jak powstaje ilustracja?
Jeśli to zamówienie z gazety, to liczy się czas i pomysł. Często na jej zrobienie mam 2–3 dni. Tydzień to naprawdę luksusowa sytuacja. Dostaję tekst i czytam. Staram się złapać jego istotę, clou. Ilustracja prasowa musi być odpowiedzią na tekst.

Marianna Sztyma

Ur. 1973, malarka i ilustratorka. Studiowała na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu. Dyplom zrobiła z grafiki warsztatowej u profesora Jackowskiego. Ilustrowała m.in. książki „Oto kot”, „Józki, Jaśki i Franki”, „Legenda o głowie wawelskiej”, „Jak zostałam wiedźmą” Doroty Masłowskiej, „Metrykę nocnika” Iwony Wierzby oraz autorską „Zajączkę”. Tworzy również ilustracje prasowe, m.in. do „Twojego Stylu”, „Press”, „Newsweeka”, „Wysokich Obcasów”, „Zwierciadła”. Mieszka we wsi Grudza na Pogórzu Izerskim. Ma 7 kotów i 2 psy.

A ilustracje do książki?
To zupełnie co innego. Książka staje się kawałkiem życia. Jeśli tekst mnie wciąga, to mam w głowie takie fajerwerki, aż mi się mózg gotuje. Kiedy pracowałam nad „Jak zostałam wiedźmą” Doroty Masłowskiej, miałam poczucie, że mogłabym to robić przez 5 lat. Niestety potem życie to weryfikuje – jest bardzo mało czasu na zrobienie książki. Coś z tego zostało w rysunkach, ale to nie ta wizja, która mi się ukazywała. Pewnie zawsze tak jest. Ręka nie nadąża za myślą.

To ile czasu realnie pracowała pani nad tą książką?
Dwa intensywne miesiące. To jednak 168 stron do zilustrowania. Byłam tym przerażona na początku. A potem musiałam zrobić sobie przerwę. Rysunki musiały trochę poleżeć, zanim usiadłam do poprawek, dopracowywania. Musiałam nabrać dystansu.

Czym je pani rysowała?
Wiedziałam, że to będzie bardzo duży pracy. Chciałam więc mieć z niej sensualną przyjemność. A że bardzo lubię rysować ołówkiem, takim cieniutkim, więc głównie nim rysowałam. 

A jaki to ołówek?
05B2. Cieniutki rysik. Bardzo często się łamie.

Rysowała pani i co potem?
Potem skanowałam. I dodawałam kolor w komputerze. Czarownica jest raczej czarno-biała, dziewczynka i jej sen bardziej kolorowe.

Marianna Sztyma z kotem, fot. Magda Wolna

Jak to się stało, że akurat pani ilustrowała „Jak zostałam wiedźmą”?
Nie znałyśmy się wcześniej. Dostałam od autorki maila, czy byłabym tym zainteresowana. No pewnie, że tak, nie wnikałam nawet na początku w szczegóły. Chyba nawet skakałam z radości.

Jak wyglądała współpraca?
Na początku pokazałam Dorocie kilka szkiców – że będzie to rysowane ołówkiem. A potem pokazałam jej rozrysowany pierwszy rozdział, napisała: „bardzo fajnie”. Tyle z ustaleń (śmiech). Wysyłałam jej kolejne rozdziały, kolejne ilustracje. Ale tak już bardziej do wglądu.

Pani wiedźma ma piękne wąsy.
Na początku chciałam sportretować dyrektorkę przedszkola, do którego chodziłam, bo ona miała prawdziwe wąsy, ale takie w stylu Wałęsy, czyli mało ilustracyjne. Na Salvadora Dali są lepsze i takie zostały, cienkie i podkręcone (śmiech).

Pomysły czerpie pani z głowy czy to efekt researchu?
To zależy. Raczej z głowy, czyli z wyobraźni. Ale na przykład przy ostatnio przeze mnie ilustrowanej „Metryce nocnika” Ilony Wierzby całymi dniami przekopywałam internet i przeczesywałam albumy, by być jak najbliżej stylistyki danej epoki.

Czym się różnią ilustracje dla dorosłych od tych dla dzieci?
Tekst jest tekstem. Traktuję poważnie i jednych, i drugich, chociaż do pracy nad ilustracjami dla dzieci przywiązuję może większą wagę. Dzieciaki są bardziej uważne i wierzą w to, co widzą. Sama pamiętam, czym dla mnie w dzieciństwie były ilustracje, niektóre książki już na zawsze skleiły się z obrazami. Na przykład taka baśń „Król Kruków” Paula Delarue. To cały czas dla mnie piękne, ciemne prace Lucji Sienkiewicz i Stasysa Eidrigevičiusa. Miałam chyba 7 lat, kiedy odkryłam tę książkę i fascynowała mnie bardzo długo. Jest dość okrutna. Jakieś żelazne buciki, zielony człowieczek, którego córka poślubiła króla kruka z musu. Lekka przemoc. W ilustracjach wszystko wyjawiało się z mroku, i ta długa droga, i kruk, i dziwne miecze, i te żelazne buciki. Zupełnie nie pamiętam, jak się ta książka kończyła, ale chyba nie happy endem.

fot. Marianna Sztyma

Jakie jeszcze książki stały na pani półkach w dzieciństwie?
Pamiętam u dziadków radzieckie wydanie ilustrowanej satyry „Adam w raju” Jeana Effela, oglądałam to na okrągło. Właściwie większość książek dla dzieci w latach 70. to przecież ilustracje Stannego, Butenki, Szancera, Eidrigievičiusa. Czyli klasa i klasyka. Ale ja miałam bunta na książki.

Dlaczego?
Wszyscy wokół mnie czytali. Wydawało mi się, że to jakieś tragiczne zajęcie. I jeszcze ten język polski w podstawówce, to też było dosyć tragiczne. Lektury obowiązkowe... Nie pamiętam, by mnie cokolwiek wciągnęło. Ominęły mnie prawie wszystkie młodzieżówki i z lekturami w podstawówce byłam na bakier, ale jak już zaczęłam, to grubo: Andrzej Bursa, Różewicz i Witkacy, w dzień sportu wciągnęłam „622 upadki Bunga”. Potem już poszło z półek rodziców: seria KIK (bardzo lubiłam okładki Marii Ihnatowicz z charakterystyczną ilustracją), seria Czytelnika Nike, do której mam sentyment do dzisiaj.

Lubiła pani w dzieciństwie rysować?
Tak, mój tata też. Pamiętam jakieś olejne farbki na stole. Oglądaliśmy też razem różne albumy. „Ermitaż” i tym podobne. Nie było takiego wyboru jak dzisiaj. Albo czarno-biała „Sztuka Ludowa w Polsce”, taki duży album. Pamiętam z niego przerażającą ludową wizję piekła. Czarne diabły i biedni ludzie, którzy byli spychani w czarne płomienie.

A jaki jest pani ulubiony kolor?
Mam różne fascynacje kolorystyczne, jaskrawy róż na przykład albo kobalt, albo ugier jasny. Ale mijają. A szary zawsze zostaje. Tylko że czasem nie wolno używać szarego. W kolorowych magazynach jest taka tendencja, że nawet jak tekst jest o trudnych sprawach, to ilustracja ma być lekka i przyjemna. Szczęście po trupach smutku. Ucieczka przed smutkiem. Wydaje mi się, że teraz w ogóle za dużo jest tej radości. To nie jest normalny stan. Przecież dzieci też mają jakieś melancholijne zabawy, jak choćby gapienie się w chmury. I fajnie o tym mówić, nie wpajać dzieciom takiego hurraoptymizmu, który jest jednak trochę przerażający. Kiedy maluję z dzieciakami znajomych albo prowadzę warsztaty, to widzę, że jeśli im się pozwoli, potrafią pięknie pobrudzić wszystkie farby – Nacht-Samborski wysiada. Szarości, brudne zielenie i inne takie cacy. Dzieci nie mają problemu z szarością. A na przykład darmowy „Elementarz” ministerstwa kipi od jaskrawych kolorków. Eksperci z ministerstwa tłumaczyli, że dzieci takie lubią. Ale może nie trzeba na siłę odpowiadać na tę potrzebę. Ludzie mają różne potrzeby – bardzo często głupie. I niekoniecznie trzeba ich w tym wspierać. Tym bardziej, jeśli to nie jest komercyjna rzecz. Ale my, Polacy, w ogóle nie mamy chyba zbyt silnie rozwiniętej potrzeby estetyki. Wystarczy wyjrzeć za okno. Pistacje czy inne fuksje, które ludzie sobie fundują nawet tu u mnie, na takiej zapadłej wsi, nie mówiąc już o pastelozie bloków w miastach.

fot. Marianna Sztyma

A jak wygląda pani biurko?
Mam dwa stoły: do brudnej roboty i czystej, przy komputerze. Na obu panuje chaos. Nie wiem, jak to się dzieje, ale ledwo mi starcza miejsca na kartkę. Nawet jak przed jakąś większą pracą posprzątam, to za pół godziny znów przestrzeń się kurczy do tego A4.

Co tam leży?
Przede wszystkim żywe koty. Oraz spraye, szablony, kredki, farby... Pełno tam papierów, papierków od cukierków (śmiech). No i sporo bibelotów z targu staroci w Cieplicach – tu miseczka z pięknym kwiatem, którym można się przy okazji jakiejś ilustracji zainspirować, tam plastikowa jaskółka-broszka w fajnym kolorze. Drewienko i kamyki też muszą być. Jestem uzależniona od bibelotów, a tu, na Dolnym Śląsku w każdym miasteczku na dworcu są jakieś tak zwane „antyki”. No i co niedziela w Cieplicach pchli targ ze wszystkim i ja to wszytko kupuję za 8 złotych: talerzyki z kwiatkiem, ołowianego wielbłąda i wazonik z lat 50., stary fotos Moniki Vitti chyba z „Zaćmienia” Antonioniego. Właściwie wszystko mnie inspiruje, przystanek w kolorze kobaltu na zakręcie we wsi obok. To, co czytam. Na przykład ostatnio taki fragment z Yeatsa: „Jedna prześliczną miała twarz, / Dwie albo trzy miały czar, / Lecz czar i twarz na marne, / Bo trawa górskich łąk / Zachowa tylko wklęsły ślad / Po śpiącej sarnie”. Albo coś z „Pustki i pełni” Nicolasa Bouviera.

A co pani ogląda?
To się zmienia, teraz na przykład od dłuższego czasu: Balthus, Giotto, Simone Martini, Botticelli, Picasso. Jak zaczynam wyliczać, to nie kończę. Ilustratorzy – też jest ich całe mnóstwo, podziwiam na przykład pomysły Mirosława Grynia (z „Polityki”). I prace Olafa Hajeka z Berlina.

Widok za oknem też? Dlatego przeniosła się pani do Grudzy, wsi na Pogórzu Izerskim?
Moja sąsiadka uważa, że przeprowadziłam się do miejsca, gdzie nic nie ma. Ale jest tu bardzo dużo chmur, bardzo różnych. A teraz, latem, bardzo dużo różnych ciem i świetlików. O ćmach mam już w głowie kolejną książkę autorską.

Jak narysowałaby pani siebie?
Już kiedyś narysowałam – z gazetą i kotem. Ale jestem teraz na takim etapie życia, że nawet w lustro rzadko patrzę. Kiedyś w liceum robiłam autoportrety, jak się człowiek poznaje, to ma taką potrzebę. A teraz niczego już od siebie nie chcę. Raczej patrzę na swoje koty, jak się przesuwają na plamy słońca. To jest mniej więcej moja filozofia życiowa. Żeby trafiać w takie przyjemne chwile. Jest dzień, jest miło, potem się zasypia. I tak to mija.

Ilustracja do „Jak zostałam wiedźmą” Doroty Masłowskiej, rys. Marianna Sztyma 

 

Cykl „Projekt Książka” publikowany jest we współpracy z Narodowym Centrum Kultury w ramach Narodowego Programu Rozwoju Czytelnictwa 2014-2020.









Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.