LESZEK KNAFLEWSKI: Byłem wtedy w szóstej klasie podstawówki. Mieszkaliśmy w bloku, w którym znaleźliśmy się z powodu nieszczęśliwego wypadku w naszym poprzednim mieszkaniu – sąsiad mieszkający nad nami robił remont, odkręcił grzejniki żeliwne i wyszedł. Jak to bywa zimą, gorąca woda poszła z kotłowni i zalało całe mieszkanie. Było to dla mnie dość mocne przeżycie, powiedziałbym traumatyczne. Zamieszkaliśmy na czwartym piętrze, na trzecim miałem kolegę Romana, który był starszy i należał do grupy hipisujących. Roman codziennie rano wychodził na balkon, stawiał magnetofon zk140 i puszczał dwa numery jakiegoś zespołu – nie wiedziałem, co to jest, ale byłem pod dużym wrażeniem.
Leszek Knaflewski
(1960 – 2014)
Artysta i pedagog związany z Poznaniem. Tworzył instalacje, obiekty, fotografie, rysunki, prace wideo i audioperformansy. Na przełomie lat 70. i 80. grał na perkusji w punkowych i postpunkowych zespołach: Rasa, Sten i Socrealizm, współtworzył pierwszy w Poznaniu nowofalowy klub Dno. W latach 1983–1990 należał do grupy artystycznej Koło Klipsa (obok Mariusza Kruka, Krzysztofa Markowskiego i Wojciecha Kujawskiego, który zmarł w sierpniu tego roku) związanej z galerią Wielka 19 w Poznaniu. Od lat 90. jego twórczość sytuowała się na pograniczu sztuk wizualnych i muzyki. Równolegle zajmował się pracą dydaktyczną. Był profesorem na Wydziale Komunikacji Multimedialnej Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu, gdzie prowadził legendarną pracownię Audiosfery oraz na Wydziale Artystycznym Uniwersytetu Zielonogórskiego. Jego wychowankami są m.in. Wojciech Bąkowski, Piotr Bosacki, Konrad Smoleński. Przyjaźnił się też z młodym artystą Honzą Zamojskim, który wydał niedawno w prowadzonym przez siebie wydawnictwie Mundin książkę poświęconą rysunkom Knafa z lat 80. Swoją najgłośniejszą realizację ostatnich lat, audioperformans „Trumna elektryczna”, po raz ostatni wykonał w warszawskiej Zachęcie podczas czerwcowego festiwalu „The artists”.
Zmarł nagle 6 września 2014 r.
Drugi kolega powiedział, że zaprowadzi mnie do fotoplastykonu w Poznaniu, na ulicę Armii Czerwonej. Wytłumaczył, że idziemy kupić zdjęcia zagranicznych zespołów. Wchodzimy; fotoplastykon funkcjonuje normalnie, ludzie siedzą na taboretach, oglądają fotki, w prawym rogu stoi biurko, za nim starsza pani, około 70 lat, bardzo chuda, wysoka, w szarym kitlu. Pamiętam, że na palce miała pozakładane gumy wycięte z dętki rowerowej. Mój kolega podchodzi do niej i mówi: chcemy kupić zdjęcia zespołów. Pani wyciąga spod lady gigantyczny album, gdzie trzyma przefotografowane z zachodniej prasy muzycznej zdjęcia zespołów rockowych. Ona miała gumki na palcach po to, aby łatwiej przewracać te wielkie karty. Na jednym ze zdjęć zobaczyłem akrylową bezbarwną perkusję, czterech facetów w bardzo dziwnych ekspresyjnych pozach, z długimi włosami postawionymi na sztorc; pamiętam, że wokalista miał flagę Wielkiej Brytanii naszytą w okolicach krocza. Kupiłem to zdjęcie. (Potem okazało się, że ten zespół to był Led Zeppelin). Przychodzę do tego mojego hipisującego kolegi i mówię: Roman, to jest mój zespół, czy ty wiesz, jak oni grają? A on odpowiada: ja to codziennie rano puszczam („Whole lotta love” i „Dazed and confused”).
I widzisz, zakochałem się w muzyce. Nie znałem zespołu, wybrałem zdjęcie, nie wiedząc, jak oni grają i mi się to wszystko połączyło.
Leszek Knaflewski w klubie DNO, ASP w Poznaniu, początek lat 80. Fot. archiwum artysty
***
HONZA ZAMOJSKI: Dlaczego akurat my dwaj ze sobą rozmawiamy? Nasze relacje zatoczyły koło. Na studiach ty dopingowałeś mnie, a teraz ja jako wydawca staram się pokazać światu twoje prace.
Odpowiedź nadęta i patetyczna: ponieważ wynika to z głębokiej refleksji na temat teatru życia. Odpowiedź krótka i prozaiczna: rozmawiamy, ponieważ zakończyliśmy okres projektowania i współpracy nad książkami, a chcemy jeszcze ze sobą pogadać. Od czasu naszego pierwszego spotkania mieliśmy zawsze naturalny kontakt, budujący zdrową relację pomiędzy młodszym a starszym artystą. A zbyt mało nas jest, aby się dzielić i obrażać, szczególnie po wyprowadzce trzech poznańskich galerii do Warszawy. Komunikacja środowiskowa jest naszym obowiązkiem, choćby dla aspektu poznawczego.
Przez ostatnie trzy lata pracowaliśmy nad dwiema książkami, „Preface” o ostatnim dwudziestoleciu twojej twórczości i „Frofenią”, albumem z twoimi wczesnymi pracami – rysunkami z lat 80. Prace szły równolegle i ta równoległość twoich aktywności artystycznych interesuje mnie najbardziej. Jesteś żywą skamieliną z legendarnej grupy Koło Klipsa (1983–1990), a równocześnie wciąż pracujesz nad nowymi realizacjami – widzę w tym lekką schizofrenię. Jak czujesz się z tą dwoistością materii, z tym wyciąganiem staroci spod materaca?
To jest wszystko bardzo złożone, ale zacznijmy od lat 80., które przez wiele młodych osób są traktowane jako coś niezwykłego.
Jako fetysz.
Lata 80. w Polsce były ważne i gorące. Nastąpiły zmiany polityczne, rewolucja solidarnościowa, przejście do innego formatu. Niektórzy załapali się na te nowe czasy, rozwinęli skrzydła, inni jedną nogą zostali w komunie, a drugą próbowali coś robić. Byli też tacy, którzy zbyt mocno przywiązali się do starego układu i absolutnie nie radzili sobie w nowym.
Spółce Art-B Bogusława Bagsika i Andrzeja Gąsiorowskiego, która wykorzystywała tak zwany oscylator ekonomiczny pozwalający kilkadziesiąt razy oprocentować tę samą wpłatę bankową, zawdzięczamy upadek Galerii Wielka 19, naszej bazy. Wyobraź sobie wewnętrzne podwórko kamienicy przykryte w całości stalową nitowaną konstrukcją, która dźwiga dach ze szkła zbrojonego. Na podłodze szary beton, ściany z czerwonej cegły. W podziemiu galerii mieściła się pracownia litografii, ciemnia fotograficzna i klub z noclegownią. Od czasu do czasu mieliśmy naloty Służby Bezpieczeństwa, która ustawiała nas pod ścianą i sprawdzała czystość dłoni – szukali śladów farby drukarskiej i świeżych ulotek. Przez galerię przewinęło się wielu artystów, chłopcy z Gruppy, Marek Kijewski, Mirek Filonik czy Mirek Bałka. Kiedyś wspólnie napiliśmy się po wernisażu, ktoś wszedł na krzesło i wzniósł toast: „Warszawa kawiarnią Poznania”.
Wielka 19 działała pod patronatem Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych, ale kiedy „artyści biznesu”, czyli Art-B, wykupili całą kamienicę, to od razu zlikwidowali galerię. W czerwcu 1990 roku skończyły swoją historię zarówno Wielka 19, jak i grupa Koło Klipsa. Ostatnią wystawą była prezentacja moich prac z okresu działalności w grupie. Ostatni gasi światło.
Komunizm upada, artyści sprzed '89 roku są zamiatani pod dywan, a ci, którzy wchodzą w obieg w połowie lat 90., zaczynają sobie świetnie radzić w nowym milenium.
Dla mnie lata 90. to był bardzo trudny i przełomowy moment. Musiałem po raz drugi debiutować. Dwa i pół roku zajęło mi stworzenie nowego języka wypowiedzi artystycznej, który zdecydowanie różnił się od tego, co robiłem wcześniej w Kole Klipsa. W 1993 w poznańskim Arsenale debiutowałem jako KNAF. To był czas stąpania po lodzie, ale nikt nie wiedział dokładnie, jak gruby jest to lód – taka była druga strona lat 90.
A teraz, po jakichś dwudziestu latach, wraca się do tych artystów lat 80. i spod tego dywanu zaczyna się niektórych wyławiać. Myślisz, że wchodzimy właśnie w sinusoidę, która powtarza pewne rozwiązania estetyczne, tym razem z lat 80.?
Pewnie tak jest. Może się zdarzyć tak, że ktoś coś przeoczył, albo następuje rewizja pewnych wyborów. Natomiast rynek sztuki jest na tyle bezwzględny, że szuka towaru pod łóżkiem artysty – jak skończy się towar z lat 70., to wskakujemy w 80., a zaraz wskoczymy w lata 90.
Leszek Knaflewski, 1990. Fot. archiwum artysty
A jak ty się w tym wszystkim odnajdujesz?
Ja sobie z tym nie radzę. I nigdy sobie z tym nie radziłem do końca, bo ten dualizm funkcjonuje w mojej twórczości, w moim życiu od lat właściwie najmłodszych. To jest trochę coś takiego, jakbym miał dwa domy, które są połączone wspólnym ogrodem: w jednym domu coś oglądam, w drugim słucham, a kiedy jestem w ogrodzie, to mam poczucie pełni. Nigdy nie myślałem o tym, żeby zacząć grzebać w historii mojego debiutu i pierwszych doświadczeń artystycznych w grupie Koło Klipsa.
Opowiedz więcej o Kole Klipsa.
Główny skład grupy to były cztery nazwiska: Mariusz Kruk, Krzysztof Markowski, Wojciech Kujawski i Leszek Knaflewski. Nigdy wcześniej ani potem nie zaznałem czegoś takiego, co można by nazwać prawdziwą męską przyjaźnią. Stąd też brała się siła grupy – każdy mógł liczyć na każdego. Otoczenie było nieprzychylne, szare i bez wyrazu. Granicą naszego świata był ostry image punkrockowy – czarne skóry, nity, ciężkie buty – z napisem „zakaz wstępu”. Zaś wewnątrz grupy kompletnie inny rodzaj ciśnienia, typ szkoły samokształceniowej, totalna wolność artystyczna, obowiązkowe spotkania i dyskusje co dwa dni. Wierzyliśmy, że ten rodzaj wolności wyprze wirusa PRL-u z naszego organizmu.
Niestety, z powodu niewydolności poznańskiego środowiska krytycznego w latach 80. nie ma wielu tekstów na temat działalności grupy, a jak są, to nie zgadzają się daty i fakty. Zdałem sobie sprawę, że jeżeli ja teraz nie zacznę czegoś z tym robić, to wszystko przepadnie i okaże się, że Koło Klipsa to właściwie był jakiś sklep z guzikami. Przypominam sobie, jak zapytałeś mnie, dlaczego nie pokazywałem studentom rysunków i obiektów z okresu działalności w grupie Koło Klipsa. Odpowiedziałem, że nie chciałem wyjść na gościa, który pokazuje starocie, ale prawda jest też taka, że dokumentacja i materiały archiwalne były rozdrobnione i rozrzucone po wielu miejscach. Dopiero trzy lata temu uporządkowałem je i pokazałem na wystawie w galerii Piktogram/BLA.
Czyli do rewizji historii sztuki podchodzisz ambicjonalnie?
Nie! To jest walka o korzenie i o pamięć o pewnych rzeczach. W grupie Koło Klipsa spędziłem 7 lat i, jak wiesz, byłem najmłodszym członkiem tej formacji – to był czas mojej inicjacji. Wszystko ruszyło od nowa dopiero parę lat temu, w momencie kiedy Michał Woliński zobaczył „Dzidy” – moją pierwszą pracę z czasów Koła Klipsa i zaprosił mnie na wystawę „I could live in Africa”. No i po spotkaniu z tobą. Pokazałem ci te rzeczy rysunkowe, jak jeszcze prowadziłeś wydawnictwo Morava (2010–2013). Pamiętam rumieniec na twojej twarzy. Od razu powiedziałeś, że trzeba to wydać, bo materiał jest imponujący.
Na swoje rzeczy – rysunki sprzed miesiąca, prace sprzed roku czy dajmy na to książki sprzed 3 lat – patrzę jak na sierotki, które zostały porzucone i które już mnie nie interesują. Rzadko kiedy jestem w stanie odnaleźć w sobie tamte emocje. Ty na zaplanowaną na jesień wystawę Koła Klipsa w Muzeum Sztuki w Łodzi musisz przygotować rekonstrukcje niektórych prac sprzed 30 lat. Czy to jest dla ciebie jak dla archeologa rekonstrukcja wazonika, zajęcie stricte manualne, wręcz dizajnerskie, a może takie, które na nowo sprawi ci twórczą radość?
Trzeba rozróżnić dwie rzeczy. Inna jest historia, kiedy ktoś odkrywa skorupy sprzed tysiąca lat i próbuje je rekonstruować, bo w takim wypadku to nie jego ręce lepiły ten wazonik. W mojej sytuacji to jest niecałe 30 lat, ja na szczęście żyję i mogę to zrobić. A muszę je odtworzyć, ponieważ ich już nie ma. Wtedy, w latach 80., pracowaliśmy w trudnych warunkach, zmienialiśmy pracownie kilka razy, wszystkie te pomieszczenia były zawilgocone i prace były zjadane przez grzyba. Mam problem raczej ze skupieniem i powrotem do tamtych czasów.
KNAF/ KOŁO KLIPSA/ DNO, Piktogram 2012. Fot: Bartosz Górka / dzięki uprzejmości Piktogramu
Zależy ci, żeby była to najwierniejsza z możliwych rekonstrukcja, czy jesteś w stanie użyć na przykład współczesnych materiałów?
Już na wystawę w Piktogramie przygotowywałem rekonstrukcje moich prac. Musiałem się wtedy naprawdę mocno zakręcić, żeby odzyskać czy odnaleźć materiały, które miałyby podobną jakość albo brak jakości – jak te w latach 80. Na przykład taśma klejąca, której wtedy używałem i to w dużych ilościach, teraz jest bezbarwna i klej też jest bezbarwny. W tamtych czasach była żółta i klej był rzeczywiście na tyle grubo nałożony, że nadawał jej kolor. Jak potrzebowałem zżółkniętej pleksi do rekonstrukcji, to na giełdzie staroci kupiłem stary wojskowy mapnik.
No właśnie, zaobserwowałem, że bardzo dużą wagę przywiązujesz do detalu i do sposobu wykonania obiektów czy rysunków. Z jednej strony jest w tym, co robisz, duża doza intuicji i improwizacji, z drugiej – przywiązanie do jakości wykonania, do tego, jak coś wygląda: jak jest oświetlone, jak brzmi.
Ja sobie generalnie nie radzę w tym świecie, który jest z mojego punktu widzenia bardzo chaotyczny i porozbijany – jeżeli zajmuję się czymś, to staram się chociaż na moment coś uporządkować. Nie będę tu mówił banalnych rzeczy, że diabeł tkwi w szczegółach, ale zwracanie uwagi na każdy element jest dla mnie naturalne. Uważam, że w przedstawieniu teatralnym facet, który wchodzi na końcu z halabardą i ma zastukać głośno w podłogę, nie może trafić w swoją nogę, bo położy aktorów i cały spektakl. Układ w całości jest tak dobry, jak dobry jest najgorszy element twojego zestawu.
Leszek Knaflewski – Konstruktywizm Cygański, kadr z filmu wideo, 2008. Fot. archiwum artysty
Odnajduję w tym, co powiedziałeś, pewne własne doświadczenia, coś, co kilka razy nazwałem w jakichś wywiadach i tekstach redagowaniem rzeczywistości – czyli właściwie odrzucaniem tego, co niepotrzebne, i porządkowaniem tego, co kluczowe. I teraz się zastanawiam, czy to jest ta prawdziwa lekcja, którą wyniosłem od ciebie z pracowni i którą wynieśli wszyscy twoi absolwenci – że w sposób niezauważalny przez studentów cedujesz na nich własną wrażliwość.
Lubię się otaczać ludźmi o podobnej wrażliwości do mojej, ale to nie jest tak, że ich sobie dobieram, bo do pracowni [L.K. prowadził na poznańskiej ASP w latach 2001–2014 pracownię Audiosfery] jest się przypisanym na pierwszym roku. Jak sięgnę pamięcią wstecz, to widzę, że miałem wielką przyjemność pracować z kapitalnymi ludźmi: Konradem Smoleńskim, Wojtkiem Bąkowskim, Frankiem Orłowskim, Mateuszem Sadowskim, Piotrem Bosackim, Piotrem Żylińskim, Danielem Szwedem, Adą Karczmarczyk, Grupą OKO, Dominiką Olszowy, Marią Tobołą i tak mógłbym dalej wymieniać – zresztą sam tam byłeś, więc wiesz, kto przychodził. Wtedy, na początku nowego tysiąclecia, byłem w dość specyficznym momencie swojego życia, które zaczynałem gdzieś tam od nowa, i miałem szczęście, że trafiłem na bardzo zdolnych i ciekawych ludzi.
„Witalny realizm grupy Koło Klipsa”
Wystawa będzie prezentowana w Muzeum Sztuki w Łodzi od 12 grudnia 2014 do 1 marca 2015. Pierwotny pomysł zakładał odtworzenie energetycznego i żywiołowego doświadczenia oferowanego przez sztukę grupy Koło Klipsa (1984–1990). W tym celu zrekonstruowane miały zostać niektóre dzieła, przede wszystkim z wystawy trzeciej (Galeria Wielka 19, grudzień 1984) oraz piątej (Galeria Wielka 19, marzec 1986). Obie wystawy zostały stworzone przez grupę w jej podstawowym składzie: Leszek Knaflewski, Mariusz Kruk, Wojciech Kujawski, Krzysztof Markowski. Plany te jednak musiały ulec zmianie i na wystawie zostaną zaprezentowane wszystkie zachowane dzieła grupy oraz materiał archiwalny dokumentujący jej aktywność.
Jarosław Lubiak
Zastanawia mnie kolejny aspekt Knafowego dualizmu: człowiek stadny i skrajny indywidualista. Koło Klipsa, pracownia Audiosfery, a na drugim biegunie artysta, dla którego pracownią jest pokój w mieszkaniu, który często używa własnej sylwetki w performansach.
Są różne zasady odczuwania i bycia w grupie. Kiedy grupa składa się z osób, które mają tyle samo lat – jak było w przypadku punkrockowej kapeli Sten, w której grałem – to rodzaj buntu albo wrażliwości na to, co się dzieje na zewnątrz, jest zbliżony; a zupełnie inaczej jest, kiedy wchodzisz do grupy – mam na myśli Koło Klipsa – jako student III roku, a najstarszy członek jest o 8 czy 9 lat do przodu i ma 8 lat pracy artystycznej za sobą. Wtedy patrzysz, oglądasz, słuchasz, ale też musisz zacząć dawać. Szybko dorastasz aż do konfrontacji z najsilniejszym w stadzie.
W grupie Koło Klipsa nie robiliście prac grupowych, tylko indywidualne.
I tak, i nie. Na wspólnych nasiadówkach dyskutowaliśmy nad obszarem, który chcemy zbudować, potem każdy z nas przygotowywał indywidualne projekty, dalej grupa decydowała, które z obiektów wchodzą do realizacji. Każdy element indywidualny musiał wzmacniać działanie całości. W przypadku różnych wystaw zmieniały się stylistyki i język plastyczny naszych wspólnych wypowiedzi. Od trzeciej wystawy Koła Klipsa w 1984 nie sygnowaliśmy poszczególnych prac, opatrzone były tylko nazwą grupy.
Pracownia Audiosfery, 12.09.2014. Fot. Daniel Koniusz
Jest jeszcze ten trzeci rodzaj grupowych doświadczeń – twoja działalność pedagogiczna, w której kładziesz nacisk na indywidualne rozwiązania i indywidualną ścieżkę.
To jest to, o czym pisał Jarosław Lubiak w tekście do książki „Preface”. Napisał, że w pracowni Audiosfera zwraca się uwagę nie na kształcenie młodych adeptów sztuki, tylko raczej na kształtowanie. Ludzie sami muszą się odnaleźć z tym, co robią – prezentując się w jakimś kontekście, muszą się z nim skonfrontować. Ale studenci, którzy wyszli z mojej pracowni, to nie są moje klony, bliżej im do awatarów, które rozwijają się na drodze samokształcenia. Konrad Smoleński powiedział, że w Audiosferze było miejsce przecięć, przyjaźnie i spotkania przeradzały się we wspólne projekty artystyczne – to miejsce miało tak zwany dobry ferment, mieściło się w undergroundzie w przenośni i dosłownie. Mieliśmy pracownię w piwnicy, pośrodku stała brokatowa perkusja, zawsze była tam ciekawa muzyka.
Teraz Audiosfera jest w mainstreamie, na drugim piętrze w wyremontowanej pracowni, a twoi byli studenci są na topie.
Wiesz, po 15 latach w piwnicy to przejście na drugie piętro jest czymś naturalnym. Przychodzą do nas młodzi ludzie, nowe roczniki i oczekują dobrych warunków do pracy. Wraz z moim asystentem Danielem Koniuszem dbamy o to, żeby sprzęt był w miarę dobrej jakości, sprawny i dostępny. Ale to jest tylko sprzęt, jest bezużyteczny, jeżeli nie trafi w ręce kogoś, kto ma coś do powiedzenia.
Poznań, marzec – kwiecień 2014
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).