KONFORMY:
Zembrzuski
Jest taki problem. Trochę wstydliwy. Trochę niezręczny, bo trzeba się przyznać, że demokracja owszem, ale bez przesady. Że wolność słowa jak najbardziej, ale jest jednak denerwująca. Albo inaczej, że szacunek dla adwersarzy ma swoje granice, a ochota na rozmowę to nie jest jakaś szczególnie trwała ochota. Albo jeszcze od innej strony, że w pewnych sytuacjach wybór jest taki: politowanie, politowanie, politowanie albo mordercze instynkty. I nic się na to nie poradzi. No a konkretnie i mówiąc całkiem wprost, to chodzi o to, że za bardzo nie wiadomo, co robić z... chciałam napisać „z wirusem” albo „z maniakiem” – tylko czy to w porządku tak napisać wobec powyższego (demokracja, wolność słowa, szacunek, bla bla bla), no i inwektywą od razu na wstępie wyrzec się retorycznej wyższości nad kimś, kto używa wyłącznie inwektyw.
Jacek Zembrzuski to jest problem środowiskowy. Chociaż oczywiście wiele środowisk ma swego Zembrzuskiego. A w ogóle da się go zdefiniować jako osobę, a zarazem zjawisko – to figura wkraczająca w przestrzeń publiczną, by ją maltretować, rozsadzać od wewnątrz, unicestwiać dyskursywną rozmaitość, obracając wymianę myśli we wzruszenie ramion i ciężkie westchnienie. I Polska ma więc swego Zembrzuskiego, czasem w wielu postaciach, zabierających głos, po to, by zepchnąć wszystkich pozostałych tam, „gdzie stało ZOMO”. A stamtąd już się nie rozmawia, już się tylko wzrusza ramionami albo strzela.
W wielu środowiskach są takie osoby pojawiające się na każdym otwartym spotkaniu – to żelaźni dyskutanci, zawsze aktywni uczestnicy trochę odklejeni od rzeczywistości, ale pozbawieni oporów i autokrytycyzmu, na ogół za to pełni kompleksów i resentymentów. Śmiem jednak twierdzić, że ludzie teatru z Zembrzuskim mają gorzej. Zembrzuski był reżyserem, więc zna się na reżyserowaniu. Żyje wystarczająco długo, by być świadkiem naocznym wszystkich epok. Wszystkich znanych zna, więc może się powoływać. Wszystko ogląda, więc ma (złe) zdanie. Zawsze, oczywiście, wie lepiej od tych, co zabierają głos w teatrze, na papierze czy na konferencji i ujawniają swoją ignorancję, zwłaszcza jeśli przy okazji afiszują się z lewicową ideologią i obnoszą z pedalstwem. Wtedy niezawodnie jako pierwszy wkracza Zembrzuski i przemawia. Na Fejsbuku krócej, w realu – dłużej, długo. Zawsze wiadomo, co powie, mówi to zresztą po wiele razy i przy każdej okazji. Problemem nie jest zresztą różnica opinii. To nie tak, że Zembrzuski nigdy nie miałby racji, gdyby tylko zechciał ją wykładać bez napastliwości, insynuacji, pogardy, wyższości, idiosynkrazji, przemądrzałości, nienawiści, uprzedzeń, dominacji, agresji, lekceważenia, filisterstwa, megalomanii, resentymentu, nietolerancji, złej woli, homofobii i antyfeminizmu. Problemem jest jego agresywna nadobecność, opresywna przemożność, nieposkromiona chęć mówienia i osądzania. Retorycznie to zawsze więc połączenie świadectwa i hejtu, pouczania i obrażania. Ostatnio, podczas listopadowej konferencji w Instytucie Teatralnym, okazał się w tym niebywale skuteczny – zamordował wszystkie dyskusje. Bo – jak wyżej – po zepchnięciu do okopu, wymuszającym sztuczne sojusze; po zredukowaniu do minimum przestrzeni dyskusji mija chęć rozmowy, także między sobą. Dyskursywny terroryzm unicestwia jakąkolwiek pracę krytyczną.
Ktoś powie, pewnie słusznie, nie zajmować się, by nie dowartościowywać. Ktoś powie, nie bez racji, ignorować, nie dać się wciągnąć, nie odpowiadać, nie reagować. Czyli co? Uznać za wariata? Poddać przestrzeń wspólną? Pozwolić się terroryzować – nie, nie przez Zembrzuskiego – przez demokratyczne zasady? Persona non grata zmusza do konfrontacji z zasobami własnej cierpliwości i tolerancji, a zarazem z wyobrażeniem przestrzeni publicznej i warunkami uczestnictwa w debacie. Na poziomie teatralnego mikroświata i środowiskowych spotkań nie mamy pomysłu, jak poradzić sobie z problemem hejtera, który pod pozorem światopoglądowej niezgody i prostowania faktów uprawia politykę dyskredytacji demokracji i degradacji publicznej debaty. Zmieniłam zdanie. To nie jest problem środowiskowy.