BIOGRAFIE:  Pośmiertne życie  Steve’a McQueena

BIOGRAFIE:
Pośmiertne życie
Steve’a McQueena

Dorota Chrobak

Ożywianie zmarłych gwiazd na potrzeby dużego ekranu wydaje się wizją SF. Jest jednak gatunek filmowy, w którym proceder ten kwitnie od lat – film reklamowy

Jeszcze 2 minuty czytania

To była sytuacja typu „operacja się udała, pacjent zmarł”. Niecałą dobę po pomyślnie przeprowadzonym zabiegu usunięcia guzów nowotworowych z żołądka, chory zaczął konać. Pierwszy atak serca jeszcze zniósł, bo wolę życia miał nieprzeciętną. Ale drugiemu nie dał rady. 7 listopada 1980 roku o godzinie 3:45 nad ranem zmarła jedna z największych legend kina – Steve McQueen. Myliłby się jednak ten, kto sądził, że tego dnia zakończyła się jego błyskotliwa kariera.

Born To Be Wild

Gdyby nie wówczas, McQueen i tak odszedłby niedługo później. Lekarze, którzy rok wcześniej zdiagnozowali u niego złośliwą odmianę raka płuc, nie dawali mu praktycznie żadnych szans. Trzeba przyznać, że jego śmierć była wyjątkową ironią losu. McQueen zmarł bowiem dlatego, że lubił mocno i ostro żyć.

Steve McQueen w reklamie FordaChoroba, która go powaliła – mesothelioma, czyli międzybłoniak – to schorzenie niemal zawsze wywoływane przez długotrwały kontakt z azbestem. A w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych każdy, kto chciał brać udział w wyścigach samochodowych, musiał się z nim stykać. Azbestem izolowano kombinezony kierowców, ba! – w płynnym azbeście maczano szmaty, którymi następnie zasłaniano okolice ust. W razie kraksy na torze, do których dochodziło wówczas bez przerwy, tylko niepalny azbest dawał szansę wyjścia z płomieni bez szwanku. A dla Steve’a McQueena wyścigi samochodowe były jeszcze większą pasją niż aktorstwo. W słynnym filmie „Le Mans” z 1971 roku zagrał nawet kierowcę biorącego udział w tym morderczym, 24-godzinnym wyścigu.

Zresztą McQueen w ogóle miał szczęście do ról w filmach, które później przechodziły do historii: najpierw kultowy western „Siedmiu wspaniałych” (1960), potem słynna, wojenno-anarchistyczna „Wielka ucieczka” (1963), wreszcie policyjny thriller wszech czasów – „Bullit” (1968) i „Papillon” (1973), gdzie wspólnie z Dustinem Hoffmanem stworzył jeden z najwspanialszych aktorskich duetów w dziejach kina. Ale i tak kochano go nie za to, w jakich filmach grał, ale za to, kim był – charyzmatycznym facetem o zniewalającym uśmiechu i organicznej nienawiści do wszystkiego co oficjalne. Do tego stopnia, że podobno nigdy nie splamił się chodzeniem w eleganckim garniturze. Gdy umierał, był już legendą. A legenda tak łatwo nie umiera.

Dead Man Driving

Kolejne etapy powstawania reklamyI nie umarła, choć na kolejną, „poważną” rolę przyszło czekać prawie dwadzieścia lat. Na początku 1998 roku agencja reklamowa Young&Rubicam wpadła na dość makabryczny pomysł, by do reklamy Forda Pumy zatrudnić… Steve’a McQueena. Jako że aktor nie był w stanie wziąć udziału w żadnej scenie, za bazę zdjęciową posłużył bodaj najsłynniejszy film z jego udziałem, „Bullit” – pierwszy w historii kina film policyjny z prawdziwego zdarzenia, ze słynną, kręconą przez trzy tygodnie (!) sekwencją pościgu samochodowego ulicami San Francisco. Dzięki temu producenci reklamówki dysponowali aż dziesięcioma minutami materiału filmowego z rozmaitymi ujęciami twarzy McQueena siedzącego za kierownicą.

Kolejne etapy powstawania reklamy„Bullita” wybrano także z innego powodu. Otóż samochodem, którym McQueen ściga w filmie podejrzanego, był Ford Mustang. Zamiana wozu z Forda Mustanga na Forda Pumę miała więc logiczne uzasadnienie. Jako że praca z legendą zobowiązuje, producenci z Young&Rubicam podeszli do sprawy więcej niż nabożnie. Zaprosili do współpracy spadkobierców Steve’a McQueena, na konsultanta reklamówki zatrudnili operatora „Bullita” Williama A. Frakera, a także wykupili prawa do oryginalnej ścieżki dźwiękowej autorstwa Lalo Schifrina (twórcy m.in. słynnego motywu muzycznego z „Mission Impossible”). I zabrali się do dzieła.

Kolejne etapy powstawania reklamyNajpierw z filmu „Bullit” wybrano sceny, które nadawały się do zmontowania z ujęciami współczesnego samochodu, oraz sceny, z których można było „wyjąć” McQueena i „wstawić” do sekwencji kręconych obecnie. Dopiero wtedy ekipa filmowa ruszyła na ulice San Francisco i nakręciła ujęcia z takich samych obiektywów i punktów ustawienia kamery, jak w oryginalnym „Bullicie”, co w sumie zajęło sześć dni zdjęciowych. Potem dokręcono „przebitki”, na przykład na rękę redukującą biegi, i do pracy przystąpili komputerowcy. Ponieważ zdjęcia wykorzystane w reklamówce dzieliło – bagatela! – trzydzieści lat, najważniejsze stało się nadanie im jednolitego wyglądu. W tym celu do ich obróbki w studiu postprodukcyjnym Rushes w Londynie został użyty specjalny, wówczas uchodzący za szczyt techniki (a obecnie będący standardowym wyposażeniem firm postprodukcyjnych) komputer Flame. Operator komputera Verdi Sevenhuysen z ujęć kręconych współcześnie najpierw wyrzucił twarz statysty, potem wybrał odpowiednie ujęcia z „Bullita”, wyciął głowę Steve’a McQueena i wkleił w puste miejsca. Wystarczyło trochę kosmetycznych retuszy i gotowe!

Kolejne etapy powstawania reklamyEfekt przeszedł najśmielsze oczekiwania, zarówno twórców reklamówki, jak i firmy Ford. Reżysera spotu Paula Streeta ponoć zaczepiali ludzie i pytali… jak mu się pracowało z McQueenem, a Peter Yates, reżyser oryginalnego „Bullita” w wywiadzie dla „Guardiana” przyznał, że reklama mu się podobała i trafnie wykorzystywała osobowość zmarłego aktora. Gigantyczny sukces reklamówki sprawił także, że w 2001 roku Ford wprowadził specjalną edycję modelu Ford Mustang Bullit.

Efekt końcowyMożna rzecz jasna zarzucać twórcom spotu czysto komercyjne pobudki. Bądź co bądź, wizerunek McQueena, wyśmienitego aktora, a zarazem „swobodnego jeźdźca” i zaprzysięgłego fana motoryzacji, miał wymierną wartość reklamową. Warto więc było zainwestować czas i fundusze w żmudny proces pozyskiwania praw autorskich czy szokująco kosztowny proces postprodukcji. Tak się jednak składa, że pośmiertna kariera Steve’a McQueena wcale nie zakończyła się na jego udziale w spocie Forda Puma. A to każe spojrzeć na nią z zupełnie innej strony.

Witam Państwa, już nie żyję

Początek filmu zapowiada się niewinnie – widzimy czarno-biały fragment jakiegoś programu telewizyjnego. Steve McQueen siedzi za stołem, patrzy z uśmiechem w kamerę i mówi: „Witam Państwa, nazywam się Steve McQueen. W chwili, gdy Państwo na mnie patrzą, już nie żyję. Zmarłem na raka…”. Pod względem technicznym spot fundacji finansującej badania nad nowotworami był stosunkowo prosty – na stare ujęcia aktora nałożono po prostu nowe „buzie”, podobnie jak w filmie „Forrest Gump”. Ale efekt wyszedł wstrząsający.

Steve McQueen w reklamie FordaWe wskrzeszaniu Steve’a McQueena na potrzeby reklamy kryje się zatem coś więcej niż zwykła chęć zysku. I tu może warto zastanowić się nad istotą pojęcia ikony – nie ikony kina, a tradycyjnej ikony. Otóż proces jej powstawania jest procesem apofatycznym, polegającym nie na dodawaniu czegoś, a ujmowaniu. Ikony się nie maluje. Ikona JUŻ istnieje. Jedyne, co należy uczynić, to za pomocą pędzla zlikwidować zasłony, bariery uniemożliwiające jej kontemplację. Całkiem podobna sytuacja ma miejsce w przypadku ikon ekranu – nie da się ich ulepić, wykreować sztucznie. Można je jedynie podszlifować. Historia kina pokazuje, że filmowymi legendami stawały się przede wszystkim „samorodki” – ludzie, łączący w sobie nie tylko wyjątkową urodę i talent aktorski, ale też przymioty ducha: inteligencję, klasę, frapującą osobowość, poczucie humoru. Oraz owo nieuchwytne „coś” – charyzmę, magnetyczny urok – sprawiające, że ich ekranowy wizerunek daleko wykraczał i przewyższał to, kim byli w rzeczywistości, poza planem. Arcytrafnie ujął to jeden z największych gwiazdorów kina, Cary Grant, mówiąc: „Wszyscy chcą być Cary Grantem. Nawet ja chcę być Cary Grantem”.

Dzisiaj w dobie kreowanych seryjnie gwiazdek jednego, góra dwóch sezonów, a w związku z tym obniżających się wymagań stawianych aktorom, ikon takich jak Audrey Hepburn, Paul Newman czy właśnie Steve McQueen po prostu zaczyna brakować. Z aktywnych obecnie gwiazd młodego i średniego pokolenia na dobrą sprawę tylko jedna ma szansę zostać w przyszłości legendą – Johnny Depp. A reguły reklamy są nieubłagane – jeśli do stworzenia wizerunku marki potrzebna jest nam ikona kina, a takowej żywej nie mamy na podorędziu, sięgniemy po już zmarłą. Wiele wskazuje więc na to, że Steve’a McQueena będzie nam dane jeszcze kiedyś zobaczyć w akcji. Nawet jeśli stanie się to tylko za sprawą reklamy.


Fotosy dzięki uprzejmości Ford Polska.
Specjalne podziękowania dla Studia Filmowego PZPR w Warszawie.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.