Kolekcja filmów z Gérardem Depardieu

Łukasz Maciejewski

Na DVD ukazała się kolekcja filmów z Gérardem Depardieu. Na czym polega tajemnica aktorstwa, a przede wszystkim popularności ulubionego „świętego potwora” Francuzów?

Jeszcze 2 minuty czytania

Jest zwalisty i ociężały, nawet po kolejnej – z reguły nieudanej – kuracji odchudzającej. W kinie gra zazwyczaj rozbrajających plebejuszy oraz fascynujących kobiety i podziwianych przez mężczyzn brzydali. Na DVD ukazała się właśnie ambitna kolekcja nieznanych w Polsce filmów z udziałem Depardieu – w wydaniu komediowym: „Trzech ojców” i „Zbiegowie” Francisa Vebera, familijnym – „Mój ojciec, ten bohater” Gérarda Lauziera i perwersyjnym – „Żegnaj małpko” Marco Ferreriego.

W autobiografii „Skradzione listy” Gérard Depardieu pisał o sobie: „Nie jestem zwierzątkiem domowym, jestem zwierzęciem, które łasi się, ale może ugryźć. Mocno ugryźć”. Depardieu gryzie w oczy. Gra całym sobą: ciałem, tłuszczem i potem. To aktorstwo fizyczne, w którym odtwórca istotowo staje się bohaterem.

Droga na aktorski szczyt jest zawsze wyboista. Prawie wszyscy są równie zdeterminowani, a jednak tylko garstka dobija wierzchołka, pozostali przez całe zawodowe życie wędrują po aktorskich równinach i dolinkach. Na czym  polega ten fenomen?

„Mój ojciec, ten bohater”, reż. Gérard
Lauzier
(Agencja Artystyczna MTJ, 2009)
Owszem, zawsze jest jakaś biografia. Fakty, wydarzenia, wykształcenie. W kinie to jednak sprawy drugorzędne. Podobnie jak w gruncie rzeczy drugorzędną kwestią są kolejne żony, romanse i afery. Gdyby sława Gérarda Depardieu opierała się tylko na skandalach, których akurat w jego przypadku  zawsze było pod dostatkiem, byłby sezonową gwiazdą tabloidów, tymczasem nie powroty i rozstania, nie wybuchowy temperament czy kontrolowana powściągliwość zdecydowały o klasie aktora. To raczej tajemnica charyzmy: osobliwy konglomerat talentu, charakteru, błysku w oku, melancholii, wreszcie – co w aktorstwie niezbędne – zdolności do mimikry. Idealnego uwiarygodnienia zachowań, które kiedyś przeżyliśmy. Oglądane na ekranie, stają się naraz prawdą wspólną: widza i bohatera.

Gérard Depardieu opowiada, że aktorstwo było dla niego szantażem wobec samego sobie – chciał w ten sposób zakląć zły los. Stara śpiewka: w ten sposób swoje wybory tłumaczy co drugi artysta. Niekoniecznie od razu wielki. Ale jemu akurat wierzymy. Wierzymy, bo biografia Depardieu była zbyt dramatyczna, zbyt poszarpana i niezwykła, żeby dictum o „zaklinaniu losu” można było uznać wyłącznie za pustą kokieterię. To biografia trochę jak z powieści Dickensa. Urodzony tuż po wojnie Depardieu był trzecim spośród sześciorga dzieci w rodzinie alkoholika. Zaniedbanie z dzieciństwa wyposażyło Gérarda w imperatyw, że musi naprawdę ostro zawalczyć, by nie zginąć. Dzisiaj z dumą wylicza w rozmaitych wywiadach profesje, których się imał. Mył naczynia, mieszkał w burdelu, był sanitariuszem i komiwojażerem. Kradł samochody i biżuterię, raz nawet trafił do więzienia, gdzie dosłownie zaniemówił. Podobno milczał tak przez równe dwa lata. Piszę „podobno”, bo nie wiadomo już, co w tej barwnej biografii jest przerysowane, a co niedopowiedziane. I co wreszcie się stało, że pospolity złodziej pierścionków i pupil prostytutek stał się jednym z najwybitniejszych aktorów współczesnego kina.

„Zbiegowie”, reż. Francis Veber
(Agencja Artystyczna MTJ, 2009)
Depardieu to we Francji instytucja. Ponad sto pięćdziesiąt pozycji w filmografii. Występował u klasyków (Truffaut, Blier, Berri, Resnais), ale i u debiutantów. Nieudanych ról w niedobrych filmach ma na koncie o wiele więcej niż ról udanych (często się zgrywa albo zwyczajnie sobie odpuszcza). Ale bywa także aktorskim geniuszem. Jak w „Ostatnim metrze” (1980) François Truffauta, jak w tytułowych rolach w „Dantonie” (1983) Andrzeja Wajdy i w „Cyrano de Bergerac” (1990) Jeana-Paula Rappeneau. Był porywającym Krzysztofem Kolumbem w „1492 – odkrycie raju” (1992) Ridleya Scotta, sugestywnym Olmo Dalco w „Wieku XX” (1976) Bernardo Bertolucciego, ponurym Augustem Rodinem w „Camille Claudel” (1988) Bruno Nuyttena. Tę listę można by ciągnąć dalej.

Do dzisiaj pamiętam silne emocje, które towarzyszyły mi w trakcie seansu „Czystej formalności” (1994) Giuseppe Tornatore: historii komisarza policji (Roman Polański), który zastawia pułapkę, i pisarza o imieniu Onoff (Depardieu), który w tę pułapkę wpada. „Czysta formalność” Tornatore, film w końcu nie wybitny, jest klasycznym niemal przykładem zwycięstwa aktora nad ograniczeniami scenariusza. Polański z wdziękiem grał puszkinowskiego urzędniczynę o wyglądzie małego biurokraty, grany przez Depardieu pisarz Onoff był zmęczony, pogrążony w twórczej niemocy, dręczony kompleksami. Ale w grze jednego i drugiego (ze wskazaniem na Depardieu) jakiekolwiek oczywistości po prostu traciły rację bytu.

„Trzech ojców”, reż. Francis Veber
(Agencja Artystyczna MTJ, 2009)
Polański, Auteuil, Piccoli, Pszoniak: Depardieu do pełnego sukcesu potrzebuje zawsze utalentowanego partnera. W solówkach z reguły przegrywa. Już w jednym z pierwszych ważnych tytułów w jego biografii, filmie Claude’a Sauteta „Vincent, François, Paul i inni” (1974), Depardieu zagrał Jeana Lavallee: boksera amatora, który spotyka się z trójką tytułowych przyjaciół (Piccoli, Reggiani i Montand) w podmiejskim domu jednego z nich, żeby łapać tam okruchy życia, okruchy przyjaźni. Dopiero w konfrontacji z wielkimi tuzami francuskiego kina talent Depardieu błysnął z niespotykaną siłą. Bo Gérard Depardieu rozkwita w kontakcie nie tyle z wielkim reżyserem, co z wielkim partnerem. Stając z nim w tenisowym pojedynku, chce być najlepszy. Musi wygrać mecz. I, trzeba przyznać, często ma tę satysfakcję.

Kartkuję wydany u nas kilka lat temu wywiad-rzekę z Depardieu „Po prostu żyję!”. W przeciwieństwie do większości gwiazd hollywoodzkich, francuski aktor nie stylizuje się w niej ani na anioła, ani na diabła, herosa intelektu czy uroczego prymitywa. Po prostu żyje, jest sobą. Francuzi z wyrozumiałością powiadają o Depardieu notre monstre sacre, nasz święty potwór. I z życzliwą aprobatą wypominają mu kochanki, rozróby i pijaństwo, za to ewidentnie złoszczą się na permanentnie przetłuszczające się włosy idola. Tak jakby potwory musiały dbać o higienę osobistą. Za te same, wspaniałomyślnie rozgrzeszane przez Francuzów, wybryki, Depardieu nie lubią Amerykanie. Piętnaście lat temu storpedowano jego niemal pewną kandydaturę do Oscara za kreację Cyrana de Bergerac w filmie Rappenau. Gazety amerykańskie, wypominając aktorowi grzechy młodości, pytały wtedy: Czy Depardieu jest najsłynniejszym gwałcicielem we Francji?

Myślę jednak, że dla nas wszelkie przeszłe i obecne wybryki aktora wydają się zbyt dalekie i iluzoryczne, żebyśmy pod ich wpływem mogli pokochać go lub znienawidzić. Kolorowe czasopisma mają ładniejszych idoli. A Gérard Depardieu jest po prostu wielkim, dosłownie i w przenośni, artystą. Niech tak zostanie.