wiersze

Karol Maliszewski

Wyjaśnienia

Ludzie mówią, że żyję tak,
jakbym nie zauważył śmierci
cioci Lali. Gówno prawda.

Kto wie, co kogo obeszło,
a co nie, co ugrzęzło
na zawsze; ta jedna ość więcej.

Po tylu pogrzebach masz
już w sobie cały szkielet
rybi. Ostatniego dnia

uniosła się na łokciach
i powiedziała: „no, teraz idźcie,
ja się muszę zająć sobą”.

I się zajęła.
Takie są nasze zajęcia.

Dziennik podróży. 7 listopada 2014                               
Rafałowi Różewiczowi
Nie zdaje sobie sprawy, że właśnie zdaje
sprawę. Potem klucze, odznakę, znaczone
karty. Ktoś to odbiera i przemyca
na dupy stronę. Struga moczu za ścianą
na razie ich nie dotyczy. Szyba drży,
odbierający szarpie głową w rytm, tik
szuka swojego tak. Ktoś, kto nakręca
ten zegar, dziwi się słowu „wakat”,
w jego stronach nie chodziło. Znaczy,
nie dochodziło do użycia. Jeżeli już,
to za plecami, wakowało nieznacznie,
nie w takich słowach. Nie w takim stanie.

Doprowadzić do stanu i zdać sprawę,
jak się doprowadzało na miejsce
zbiórki, jak się ćmiło papieroska
w cieniu zroszonej morwy; potem nadjeżdżał
autobus i wszystko cichło,
choć zgodnie biły serca uczestników
pielgrzymki. Nie zdążyli tak zrobić,
żeby była pieszą. I nagle zgrzyt:
zatrzymani przez władzę z braku
dowodu. Wyrywało się wiele słów
na obronę, lecz za każdym razem
brzmiały jak atak.

Zrezygnowani opuścili głowy do połowy
masztu. Wakat.

Dziennik podróży. 28 listopada 2014

Wciąż jeszcze wczoraj, niewyklute dziś;
na łyżce coś, w czym kogoś topiono;
o jutrze nie wypada w takim towarzystwie;

powiesił się, lecz wkrótce zejdzie z wieszaka,
napisze bestseller o światełku w szafie,
koncertowo rozwinie płatki, podniesie
mu się słupek (oglądalności);

zawieszony tonie, utopiony zwiesza
głowę w domu zamarzniętego,
tak się wszyscy spotkali o świcie,
jak upiory, w samochodowym warsztacie (?);

popatrz, jak wyglądasz (szepczą)
i nie mów, że wychodzisz na jedno,
bo nie wychodzisz.

Wiersz chudy

Co z tym spoglądaniem
w niebo? Czy aby
nie przereklamowano
gestu błahego jak
pierdnięcie; pierdolić
obłoki, lotne bałwany,
napływ i odpływ
zmiennych kształtów,
czekających w kolejce
na wyjaśnienie; spadajcie,
dzisiaj niczego więcej
nie czytam; składam
koc w kratkę, kości
w ziemię. Porządek,
początek.

Dziennik podróży. XX Konkurs im. Bierezina
Ani Kałuży i pozostałym członkom


Symetrio nieobciążona kosztami, gdzie
twoje zwyczajowe O, gdzie łatwe
do wyprowadzenia przeciwieństwo, gdzie
zasklepiona, niewzruszona reszta,
protagoniści czekający na znak, że już;

poruszyciele, gdy Was dotknąć,
to potem człowieka miele, lepiej
nie dotykać, żyć w zgodzie z naturą
mechanizmu, ze światłem po przejściach,
oddechem purpurowego z piosenki Woźniaka

(śpij, Maćku, spokojnie), który właśnie przyszedł
po mnie w nocy, w Łodzi, nomen
omen „Polonia” przy Narutowicza, i zastrzelił
pytaniami o naturę światła,
i nie mogłem go zbyć zwyczajowym

„idź pan do Olgi”,
gdyż czytał jej wszystkie (cytuję)
pozycje i nadał był głodny,
cholerny wampir hotelowy
wołający na puszczy obok węża pepoż;

jury krakowsko-częstochowskie
i tylko jeden chuj wie skąd,
powiedziałby czule i ad personam
Janusz Rudnicki, ale śpi, bo
młode poetki do późna ciągną

wątki autoteliczne (nie mylić z biograficznymi).
A teraz krótko: światło w hotelu zepsute
jak mleko, pies na korytarzu porzucony szczeko.
Edek nie dojechał. Szary mat o brzasku,
potem długo, długo nic. Wreszcie tęcza.

W tym zakresie

Zestaw dnia, wykaz obowiązków, karesy
i przemoc. Tak mu się powiedziało
w granicach jednego tchu.
Teraz się przymierza do dalszych słów.
Więc będzie powiedziane.

Kiedyś to przeżyje.

Wiersz dla Georga Bataille’a
(i Krzysztofa Matuszewskiego)
Hadesie, czasami jesteś dupkiem,
przepuszczasz jak zużyta dętka,
nabierasz wody; nie głosowałem
za nieszczelnym królestwem,
umowną śmiercią; zresztą,
za niczym nie głosowałem,
nie chodziłem na wybory. Raz
czy dwa robiłem podejście
pod urnę, taki podkop wyobraźni,
ale strażnicy wyprowadzali z cienia
na gorąco ogłupiające
słońce. Mieli w klapach orzełka
albo kanię, coś drapieżnego,
i chyba ważny był kolor,
tak, kolor, a nawet dwa kolory.
To miało mnie określać,
wskazywać miejsce w języku;

i nawet słowo „chuj”
nie wybijało już na niepodległość,
a nie znam drastyczniejszego,
skoro „pizdę” zużyło poprzednie
pokolenie. Tedy wróciliśmy
do źródeł, grzebiemy w gównie,
rozcieramy je na dalsze znaczenia.
Nic tu po nas; nic tu,
nic tam, i jeszcze pośrodku;

kiedyś, Hadesie, wrócimy do przerwanego
teraz jadę do pracy. Wrocław czeka.

Karol Maliszewski – urodził się w 1960 r. Pracuje w Instytucie Dziennikarstwa Uniwersytetu Wrocławskiego. Autor książek prozatorskich (m.in. „Sajgon”, „Manekiny”), szkiców krytycznych (ostatnio „Pociąg do literatury. Szkicownik z Dolnego Śląska”) i zbiorów wierszy (np. „Potrawy pośmiertne”, „Ody odbite”). W 2007 roku nominowany do Nagrody Literackiej Nike za zbiór szkiców „Rozproszone głosy – notatki krytyka”. W czerwcu 2015 w Instytucie Mikołowskim ukazała się jego nowa książka „Wolność czytania”. Mieszka w Nowej Rudzie. 

fot. Elżbieta Lemppfot. Elżbieta Lempp


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.