Polska w cieniu
fot. Viktor Hanáček

25 minut czytania

/ Literatura

Polska w cieniu

Karol Maliszewski

Paradoksalne myśli przychodzą człowiekowi do głowy na prowincjonalnych festiwalach. O jakiej prowincji mowa, o jakim cieniu, skoro stoimy w pełnym blasku, będąc gdzieś blisko istotnych, poruszających do głębi działań?

Jeszcze 6 minut czytania

Kiedy zaczynasz pisać, marzysz, żeby zdobyć salony, po głowie chodzą ci Warszawa i Kraków, ale po kilku latach zaczynasz rozglądać się po okolicy i okazuje się, że na miejscu również jakieś salony są. Tak też było z nami, debiutującymi w „czarnej dziurze” lat 80. Okazało się, że niedaleko mojej rodzinnej Nowej Rudy funkcjonują dwa kluby literackie. I tak, spotykając się z ludźmi w Wałbrzyskim Klubie Literackim, poznałem na przykład Olgę Tokarczuk, piszącą wtedy wiersze. Intensywniejsza więź połączyła mnie z Kłodzkiem, gdzie wciąż żywa była pamięć Kłodzkich Wiosen Poetyckich, w latach 60. i 70. jednego z najważniejszych festiwali poetyckich w kraju. Wspominając po latach tę imprezę, Jan Błoński zauważył, że w Kłodzku naprawdę dyskutowało się o poezji, a nie tylko piło wódkę. Czycz, Grochowiak, Łukasiewicz, Bieńkowski, Wirpsza, Sandauer, Przyboś,  Białoszewski, Świrszczyńska, Jastrun, Ważyk, Głowiński, Flaszen, Sławiński, Zadura, Wojaczek, Bierezin, przerywam tę wyliczankę, nie dotarłszy nawet do środka listy. A wiem o tym wszystkim dzięki rozmowie z Bogusławem Michnikiem, wtedy uczestnikiem wydarzeń, młodym poetą, a potem wieloletnim dyrektorem Kłodzkiego Ośrodka Kultury (obecnie na emeryturze). „Fenomen naszej imprezy – wspomina Michnik – polegał na pasji i zaangażowaniu; z niewielkich pieniędzy robiono naprawdę dużą rzecz. Jeśli trzeba było porozwozić poetów po Kotlinie Kłodzkiej, to ludzie podjeżdżali własnymi samochodami. Pomagali lekarze, ich żony, adwokaci. Jednego popołudnia odbywało się nieraz kilkanaście wieczorów w większych miasteczkach Kotliny. A w czasie Wiosen bywały takie wieczory, że jednocześnie prezentowało się w różnych miejscach aż sześćdziesięciu poetów. Pamiętam wstrząs, jakiego doznałem jako uczeń w Słonem, małej wiosce pod Kudową, gdzie razem z Grochowiakiem czytałem swoje wiersze; z samym Grochowiakiem, który był dla mnie jak góra Fudżi”.

Porządek imprezy był niezmienny, zaczynano referatami i dyskusjami z udziałem publiczności, potem odbywała się część bardziej luźna, kiermasz poetycki oraz noc poezji i jazzu połączona z turniejem jednego wiersza. Z dyskusji warto przywołać choćby tę z roku 1972, kiedy doszło do starcia między Zbigniewem Herbertem a młodymi poetami, przedstawicielami Nowej Fali, zarzucającymi mistrzowi estetyczny i etyczny eskapizm, bezpieczną ucieczkę w mitologię i unikanie aktualnie ważnych tematów. Dalszy ciąg tej dyskusji przeniósł się na łamy prasy literackiej, tworząc podstawy do konfrontacji między nową a starą poezją i przygotowując grunt do pokoleniowego wystąpienia Zagajewskiego i Kornhausera w „Świecie nie przedstawionym”, wydanym w 1974 roku. Herbert wprawdzie zniesmaczony opuszczał salę obrad, ale po latach wygłoszony w Kłodzku referat „Poeta wobec współczesności” wykorzystał jako wstęp do tomiku wydanego w PIW-ie.

Wybierając się po raz pierwszy na spotkanie Kłodzkiego Klubu Literackiego w roku bodaj 1986, nie miałem o tym wszystkim pojęcia. Dostałem list od Bogusława Michnika, który wypatrzył moje wiersze w stołecznym „Miesięczniku Literackim” i zaprosił do wspólnego działania. Jechałem z oporami, nie chcąc mieć wiele wspólnego z prowincjonalną grafomanią. Marzyło mi się raczej przekroczenie progów „Twórczości” i „Poezji”, najważniejszych wtedy dla mnie czasopism, a nie rywalizowanie z miejscowymi amatorami w ich kółku wzajemnej adoracji. Na tym pierwszym spotkaniu czytał swoje wiersze dziewiętnastolatek z Ząbkowic Śląskich. Nazywał się Krzysztof Śliwka. Wracałem oczarowany. Otworzyły mi się oczy na przemiany zachodzące w najmłodszej poezji. Potem nawet przepraszałem Michnika za arogancję. Podobnie było z Jackiem Podsiadłą, o czym sam mi ostatnio opowiadał. Też korespondował z Kłodzkim Klubem Literackim. Wreszcie zniecierpliwiony tempem pracy nad tomikiem, wysłał list zrywający umowę. Użył określenia „pocałujcie mnie w dupę”. Michnik odpisał jednym zdaniem: „w wyżej wymienioną może szanowny Pan pocałować się we własnym zakresie”. We wspomnieniach Krzysztofa Śliwki ta kłodzka inicjacja też zajmuje poczesne miejsce. Cytuję fragment listu od Marka Garbali: „Będę Panu szykował debiut w Kłodzku w ciągu paru najbliższych miesięcy, góra półrocza. Wiersze na to zasługują, Pan mniej, bo żadnej w Panu pokory. Ale niech tam!”.

Formuła Kłodzkich Wiosen Poetyckich w zmienionym kształcie odżyła w idei Kłodzkich Wieczorów Artystycznych. W latach 1984–2000 odbyły się 102 wieczory, które łączyły kilka dyscyplin – poezję, muzykę, plastykę, teatr. W ramach tego cyklu odbywały się spotkania promujące lokalnych twórców, ale także poświęcone prezentacji kultur innych krajów, np. Wieczór Kultury Niderlandzkiej, Żydowskiej, Staroindyjskiej. Niektóre z nich odbywały się z okazji wydania tomiku przez działającą przy Kłodzkim Ośrodku Kultury „Witrynę Poetycką”. Znów oddaję głos Michnikowi: „Po prostu ludzie chcieli być razem, bardzo blisko siebie, jakby na przekór sytuacji panującej w latach 80. Po jakimś czasie zacząłem namawiać cenzorkę w Wałbrzychu, żeby pozwoliła nam wydawać programy wieczorów autorskich, skoro plastycy mogą wydawać katalogi swoich wystaw. I tak zaczęły wychodzić te programy, które bardzo szybko stały się tomikami poetyckimi. Narodziła się seria poetycka i powstała «Witryna Artystów» z Komitetem Redakcyjnym tworzonym przez Michała Fostowicza, Marka Garbalę, Jana Stolarczyka i przeze mnie. W 1984 roku w ramach tego zezwolenia cenzorskiego pozwoliliśmy sobie na wydanie 84-stronicowej książki, czyli „Drogi” Lao Tsy w tłumaczeniu Fostowicza. Wychodziły następne książeczki, które pozwoliły zaistnieć ciekawym talentom. Niewiele brakowało, żeby tutaj zadebiutował Jacek Podsiadło, tom już był prawie złożony do druku. Podobnie było z tomikiem Ewy Sonnenberg. Wkrótce zaczęliśmy wydawać również poezję obcą. To były wspaniałe wieczory, które swoją atmosferą przenosiły nas, mieszkańców Kłodzka, gdzieś pod dachy Paryża. Jerome Rothenberg, Guy van Hoof, Gerrit Kouwenaar, Jill Hartley, Dick Higgins, Willem Roggeman, Herman de Coninck, Hugo Claus, Dudu Barak i wielu innych. U nas jeden ze swoich tomików wydał Tadeusz Różewicz, a także Jacek Łukasiewicz”.

Teraz w Kłodzku cisza, ale wierzę, że kiedyś poezja tam powróci. Na razie ta stara energia przeniosła się w inne regiony. Poniekąd do sąsiedniej Nowej Rudy, gdzie rozkręcałem Noworudzki Klub Literacki „Ogma” i Noworudzkie Spotkania z Poezją. Na jednych z nich poznaliśmy chłopaków z Brzegu. Bardzo szybko łyknęli bakcyla i pod wodzą Janusza Wójcika oraz Radka Wiśniewskiego zaczęli tworzyć u siebie środowisko. Z biegiem czasu Wójcik skoncentrował się na bardziej podniosłych „Najazdach Poetów na Zamek Piastów Śląskich”, a Wiśniewski poszedł w impulsywną partyzantkę kulturalną, tworząc Stowarzyszenie Żywych Poetów, zina „Breg Art” i czasopismo „Red”. „Brzeg – wspomina Magda Lena Jedlicka – ściąga do siebie ludzi oddalonych. Przyjeżdżaliśmy z Opola, Kędzierzyna, Olesna i Wrocławia. Nie jako goście, literaci, ale jako bojownicy, społecznicy i misjonarze. Po prostu – kończyło się pracę o 16.00 albo wykłady godzinę później, wsiadało się w pociąg albo pekaes, i jechało te dwadzieścia, pięćdziesiąt czy sto kilometrów tylko po to, by przez dwie godziny ustalić plan działań, przenieść palety z nowym «Redem», napisać sprawozdanie, złożyć zeznania w Urzędzie Skarbowym dotyczące umów o dzieło, rozliczyć bony żywnościowe z Syfonu w Barze Mlecznym. Płaciliśmy nie tylko walutą i czasem. Dla stowarzyszenia studentka prawa przedzierała się przez KRS, ustawy GIODO i zasady funkcjonowania organizacji pożytku publicznego. Inna przez gąszcz księgowości. Ktoś uczył się programów do składu. Ktoś montowania odsłuchów na koncert Lao Che. Ktoś robił plakat na Syfon. A ktoś, w wiecznie żywej we wspomnieniach kanciapie radiowej montował materiał audio z obrad jury”.

Stowarzyszenie Żywych Poetów powstało rok po „Ogmie” (1991), lecz jako zarejestrowana osoba prawna istnieje od 2001 (doszedł jeszcze jeden człon nazwy: Klub Integracji Twórczych). Reklamują się w sieci jako „grupa zapaleńców kochających literaturę i prowadzących szeroko zakrojoną działalność, w celu propagowania czytelnictwa i promocji miasta”. I nie ma w tym przesady, niejednokrotnie bywałem uczestnikiem bądź świadkiem tej rzeczywiście „szeroko zakrojonej działalności”, a to wędrując przez miasto z bojowymi, nader poetyckimi, okrzykami, a to będąc częścią zaskakującego happeningu, na przykład w postaci recytowania wierszy w kolejce do dworcowej kasy. Choć nie brakowało i tradycyjnych form oddziaływania, spotkań w szkołach, klasycznych wieczorów w bibliotece. Ostatnio głośno o „Syfonie” (przez jakiś czas organizowany był jako „Pora Poezji” w ramach współpracy z Instytutem Książki w Krakowie), „Sezonie Grzewczym” („impreza dla każdego, kto chciałby podzielić się ze światem swoim zapałem wobec poezji”) i „Pracowni Literackiej”, pomyślanej jako seria warsztatów poetycko-literackich prowadzonych przez autorów takich, jak np. Jacek Dehnel, Mariusz Sieniewicz, Jarosław Klejnocki.

Rzućmy okiem tylko na ostatnią jesień. „Żywi poeci” łączą siły z Miejską Biblioteką Publiczną i Brzeskim Ośrodkiem Kultury. Obok spotkań z tuzami współczesnej literatury odbywały się warsztaty otwarte dla wszystkich piszących mieszkańców miasta i okolicy. No i sławny „Syfon”, festiwal debiutów wyławiający ciekawe talenty wcale nie gorzej, niż „Połów” Biura Literackiego. Otwarci na nowe tendencje, prezentowali poetów związanych z „Rozdzielczością Chleba” – Macieja Taranka i Kamila Brewińskiego, a sama „Rozdzielczość” zaistniała w formie setów muzyczno-optycznych Leszka Onaka, Łukasza Podgórniego i Piotra Puldziana Płucienniczaka. Przypominam też sobie gorącą dyskusję pod hasłem „Parapoezja albo czy slam, youtube i rock’n’roll może uratować poezję?” z udziałem Leszka Onaka, Dawida Kotei  i Krystiana Ławreniuka. Działo się o wiele więcej, wybrałem co bardziej tłuste kawałki. XV Zlot Grupy „Poeci po Godzinach” też odbył się w Brzegu.

Charyzma Wiśniewskiego przyciąga następnych zapaleńców. Pracuje się na zasadzie wolontariatu, nie ma etatów i pensji. „Właściwie jest zupełnie na odwrót – dorzuca Jedlicka – samemu się płaci. A to za autobus, za pociąg, a to za naprędce zorganizowane w jakimś barze posiłki, a to za odbijane na własny koszt kolejne egzemplarze «Breg Artu», a to za zakup ryzy papieru na warsztaty, a to na zrzutkę na autora, na którego ministerstwo nie dało, a grzech nie zaprosić”. Podobnie z działalnością wydawniczą tego środowiska. Na początku był kserowany „Breg Art” (wyszło 18 numerów), a skończyło się na kolorowym „Redzie” dostępnym w Empiku. Przez kilka lat i 16 numerów ożywiał czasopiśmienniczy pejzaż. „Kiedy przymierzaliśmy się do wydania pierwszego numeru «Reda»oddaję głos Lenie Jedlickiej nie wiedzieliśmy nic o rynku wydawniczym ani księgarskim. Nie wiedzieliśmy prawie nic o zasadach składu i typografii, jak nawiązać współpracę z hurtowniami ani jak uruchomić prenumeratę. I nigdy żadne z nas nie poszło na żaden kurs dotowany z pieniędzy unijnych lub samorządowych. Nie czuliśmy, że coś nam się należy. Czuliśmy raczej, że należy samemu z siebie dać. Pamiętam, jak na warsztatach translacyjnych, robionych we współpracy z Polsko-Niemieckim Towarzystwem WIR na berlińskim Kreuzbergu, niemieccy poeci prosili o podbicie papierków. Coś w rodzaju zaświadczenia uprawniającego do zwrotu jakichś tam ichniejszych kosztów podróży czy wyżywienia. Nie mogliśmy zrozumieć, o co im chodzi. A oni dziwili się nam – że jak to, że tak na własny koszt, bez stypendium, bez pokrycia, że nie zarabiamy na tym? Że potem wydamy antologię z tych warsztatów i nikt z nas nie pobierze honorarium za skład, za redakcję, za korektę?”.

W serii poetyckiej towarzyszącej pismu „Red” zdołano wydać kilkanaście zbiorów, m.in. Dawida Junga, Darka Adamowskiego, Jakuba Niklasińskiego, Janusza Radwańskiego, Jarosława Mosera, Tomasza Pietrzaka, Joanny Borzęckiej czy Jakuba Winiarskiego. Poza tym ukazały się arkusz poetycki „Poeci dla Tybetu” i polsko-niemiecka antologia „Werszmugiel”.
W redakcji „Reda” zasiadali: Radosław Wiśniewski (jako naczelny), Sławomir Kuźnicki, Piotr Makowski, Juliusz Gabryel, Artur Majer, Magda Lena Jedlicka, Ewa Badura, Ryszard Chłopek, Jarosław Pawłowski. Z grupą intensywnie współpracowali: Tomasz Fronckiewicz, Adam Boberski i Krystian Ławreniuk. Poza serią wyszły: wspólna książka Darka Pado i Radka Wiśniewskiego pt. „Korzenie drzewa”, „Wiersze wybrane” Jarosława Klejnockiego, „Odczyn” Daniela Niedzielskiego, „Rezystory” Macieja Filipka, „Pies i pan” Wojciecha Borosa, „Ziemia wróżek” Krystiana Ławreniuka, „Falochroń” Aleksandry Wrony i „3,5” Szymona Biry.

Teraz Lena Jedlicka trafiła do Gdańska, pracuje w bibliotece. Ciągle wraca pamięcią do brzeskich czasów, do tamtej aktywności i kreatywności. Po co to wszystko? – pytam na koniec. „Jak to po co? Samo pisanie wierszy nie wystarcza. Braliśmy wolne, urlop, zwalnialiśmy się z zajęć, symulowaliśmy bóle brzucha u lekarza po to, by pójść do liceum i pogadać z maturzystami o Cortazarze. Do tego płaciliśmy składki! Tak, teraz sobie przypomniałam. Najpierw dwa, potem pięć złotych na miesiąc. Za to, że jesteśmy członkami stowarzyszenia. Za to, że po całej tej gonitwie, po tym czymś, co nienawistnie nazywaliśmy MACHINĄ, mogliśmy pogadać o Herbercie, wydać Maliszewskiego, zaprosić Różyckiego i posłuchać, jak Tkaczyszyn Dycki czy Honet czytają teksty dla publiczności, wśród której, z poczuciem nie do końca spełnionego obowiązku, zasiadaliśmy”.

Inny model (choć pasja jakby znajoma) oddolnego działania literackiego wykształcił się w Kaliszu. Tu mniej ważne jest młodoliterackie getto, a bardziej czerpanie z tradycji, dla której powstająca na miejscu literatura staje się pasem transmisyjnym. Nowe życie, które tu gwałtownie zaczęło kwitnąć, miało wiele wspólnego z tym starym i zapomnianym. Mam na myśli niegdysiejszą tutejszą bujną kulturę, powstającą z wielonarodowej mieszaniny, do której po latach spontanicznie nawiązali aktywiści Stowarzyszenia Promocji Sztuki „Łyżka Mleka” z poetką Izabelą Fietkiewicz-Paszek na czele. Myślę też o zapomnianej pisarce, Wandzie Karczewskiej, która stała się dla kaliskich poetów i ich sympatyków przewodniczką w emancypacji tego, co zepchnięte i wykluczone. Próba ponownego wrzucenia jej twórczości do obiegu unaoczniła mechanizmy funkcjonowania życia literackiego, zbyt machinalnie wykluczające to, co w porę nie zostało rozpoznane i wypromowane.

A zaczęło się dość skromnie. Pod koniec 2010 roku nowe stowarzyszenie uzyskało wpis do KRS, „skupiając ludzi, którzy czują potrzebę tropienia, organizowania i zagospodarowywania literackiej, muzycznej, plastycznej i każdej innej artystycznej przestrzeni wokół siebie”. Szybko okazało się, że kaliska przestrzeń szczególnie nasycona jest historią i jej przenikliwymi głosami. Przynajmniej raz w roku wraca się do dawnego Kalisza, w którym żyli Polacy, Rosjanie, Żydzi, Niemcy, Ormianie, Grecy. „Żyli, nawet jeśli nie ze sobą, to obok siebie. Nie przeciw sobie. Dzisiaj nie ma tamtych ludzi ani miejsc, które należały do nich i do ich kultury. Nie pozostało niemal nic. Próbujemy szukać tego niemal” – czytam na stronie stowarzyszenia. Idea powrotu i nawiązywania legła u podstaw imprezy o nazwie Kaliski Tygiel Kulturowy. W jej ramach najpierw odbył się cykl spotkań pod hasłem „Była tu kiedyś ulica Złota”, uwieńczonych spektaklem „Świat unicestwiony”, potem odkryto i zaprezentowano rękopisy Melanii Fogelbaum („Drzwi otwarte na nicość”), we współpracy z gminą Koźminek zorganizowano koncert „Rozmark Cafe. Ogrody pamięci”, zaprezentowano spektakl „Siedem źdźbeł” na podstawie poezji Awroma Suckewera, a z ideą wielokulturowego dziedzictwa dotarto również do uczniów kaliskich szkół, wciągając ich do udziału w konkursie literackim „Na jednej ziemi”. Rozstrzygnięcie ostatniej, trzeciej, edycji połączono ze spotkaniem z Jehudit Kafri, autorką książki o Zosi Poznańskiej.

Mój kontakt z „kaliskim fermentem” wiązał się z postacią Wandy Karczewskiej, brałem udział w Ogólnopolskim Festiwalu Poetyckim jej imienia. Odbyło się już kilka edycji. Co roku wznawiana jest kolejna książka tej niesłusznie zignorowanej przez historię literatury kaliszanki, towarzyszą jej nowe omówienia i dyskusje, młodzież recytuje fragmenty utworów albo tworzy spektakle na podstawie jej książek. Mnie przypadła przyjemność przeczytania i swobodnego zinterpretowania powieści zatytułowanej „Głębokie źródła” (wydanej w 1973 roku). Początkowo miało być tylko wypełnienie polonistycznego obowiązku, lecz wkrótce dałem się porwać, czując dziwne pokrewieństwo z książką, co wypowiada świat i jednocześnie kontestuje warunki wypowiadania określane przez stereotypy, nawyki i uproszczenia. I na koniec wznosi się ponad te warunki, przekracza, przebija się przez uprzykrzoną mgłę i mlaszczące błoto. Pełnia ludzkich doświadczeń sprzęgła się niemal idealnie z perfekcją ambitnych poszukiwań artystycznych.

A więc w PRL-u i takie książki pisano. Takie, które swą strukturą mówią dobitnie, że literatura linearna i „poprawna” nie jest w stanie sprostać wewnętrznej szamotaninie i pogmatwaniu życia. Żeby dobrze oddać skomplikowaną i w gruncie rzeczy niedocieczoną prawdę, a wręcz cały szereg prawd i półprawd, trzeba rzucić na szalę wszystko, łącznie z ryzykiem niezrozumienia szaleńczej gry przeprowadzanej w onirycznej gorączce. Bo to dzieło z kategorii tych, co się otwierają i zaraz zamykają. Ufają literaturze i możliwości porozumienia, a jednocześnie porządkowi takiej komunikacji zaprzeczają. Na oczach czytelnika trwa neurotyczny proces odsłaniania wnętrza międzyludzkich powiązań, bada się je i naświetla, kawałek po kawałku, i zaraz przysłania, zaciemnia, jakby podważając sens całej procedury. Szkoda, że o Karczewskiej milczą podręczniki – inny kanon podsuwa się nam pod nos – i że w swoim czasie tego dzieła nie dojrzał Henryk Bereza, i oficjalnie nie uczynił z autorki prekursorki rewolucji artystycznej w prozie. Odkrycie tym bardziej cenne, że obecnie żadne wydawnictwo nie przyjęłoby tego do druku, tłumacząc się niemożnością wypromowania, sprzedania i osiągnięcia zysku. Dzisiaj Karczewska musiałaby wydać książkę za własne pieniądze gdzieś w Garwolinie i nie doczekałaby się przed śmiercią żadnej recenzji (nie tylko z powodu wstrętu do układów). Odnosi się w związku z tym przykre wrażenie dotyczące obecnej sytuacji ambitnej literatury. Czyżby PRL-owski cenzor miał mimo wszystko więcej dla niej serca niż dzisiejszy wydawca i piszący na jego zlecenie krytyk? Jednak jakiś poziom obowiązywał. Przy okazji walki z nieprawomyślnością dostawało się szmirze i tandecie. Mówiąc inaczej, w owych mitycznych czasach traktowano literaturę poważnie i ona też owej powagi wymagań mogła być pewna; czy nie na tym opierały się jej pomysłowość, rozmach, finezja, a może nawet geniusz? Tak, geniusz. Same wielkie słowa przychodzą na myśl po porównaniu z tym, co dzisiaj cedzi się przez marketingowe sito, a następnie grubą, błyszczącą warstwą odkłada na księgarskich półkach. Proszę, jakie to paradoksalne myśli mogą człowiekowi przyjść do głowy na tych prowincjonalnych festiwalach. O jakiej prowincji mowa, o jakim cieniu, skoro stoimy w pełnym blasku, będąc gdzieś blisko istotnych, poruszających do głębi działań? 

 I jeszcze na koniec dwa słowa o aktywności zapoczątkowanej w internecie, a potem z dobrym skutkiem przeniesionej do realu. Z jej istnienia zdałem sobie sprawę, kartkując jeden z najciekawszych debiutów poetyckich roku 2014, „Domy pasywne” Dominiki Kaszuby. Skąd znam te wiersze, pytałem samego siebie. I już wiem: z obrad jury w Łodzi, gdzie doszły do ścisłego finału Konkursu im. Bierezina, ale jeszcze wcześniej z warsztatów prowadzonych w Gdańsku. Tam spotkałem Dominikę Kaszubę i zetknąłem się z prężnie działającym – choć rozproszonym między wirtualnością a rzeczywistością, Warszawą a Gdańskiem – środowiskiem animowanym przez Sławomira Płatka i Dorotę Ryst. „Salon Literacki”, jaki znamy w dzisiejszej postaci, powstawał w bólach. W roku 2006 Sławek Płatek przypadkowo wchodzi na kanał czatowy pod taką nazwą, zaprzyjaźnia się z bywalcami. Po jakimś czasie jeden z nich wykupuje domenę salonliteracki.pl, proponując mu administrowanie stroną. W 2007 na serwerze pojawia się forum, a Płatka zaczyna wspomagać Iza Wageman, a niebawem Dorota Ryst. Interes kręci się w oszałamiającym tempie, mając ponad 3 tysiące odsłon na dobę. „To było przez jakiś czas jedno z najbardziej ruchliwych forów obok nieszuflady i poezji-polskiej” – opowiada Płatek. Przełom następuje w 2009 roku. Zaczyna się mozolne przebijanie ku rzeczywistości. „Dorota wpadła na pomysł warsztatów plenerowych. Zorganizowaliśmy je w gminie Miastko, przy wsparciu władz, które bardzo pozytywnie z nami pracują do dziś. Prowadził Stefan Jurkowski. Od tego czasu warsztaty są co roku w maju”. Każda edycja jest zwieńczona almanachem o nazwie „Pomost” i imprezą promocyjną w Miastku w październiku. I wreszcie w 2010 roku powstaje Stowarzyszenie „Salon Literacki”. „Jesienią i zimą 2011 organizujemy też nasz pierwszy festiwal MOST (poezja, dyskusje, koncerty przy okazji którejś rocznicy zbudowania Mostu Poniatowskiego w Warszawie)”. W 2012 Stowarzyszenie zrealizowało drugą edycję konkursu „Prawy Brzeg”, a jednocześnie Płatek intensyfikuje działania w Trójmieście. Świetnie rozwija się cykl spotkań-warsztatów „Miasto Portowe” odbywanych w kawiarni „Młody Byron” w Sopocie, domach kultury w Redzie i w Rumi, Galerii „Warzywniak”, w ośrodku Gdańskiego Towarzystwa Przyjaciół Sztuki, bibliotece w Pelplinie i pubie „Loft”.

Sławomir Płatek ma dar przyciągania młodych ludzi, umie z nimi pracować. Szlifują się talenty, sypią się ciekawe tomiki. Podobnie jest w Warszawie na warsztatach prowadzonych przez Dorotę Ryst. Płatek wspomina: „Dominika, kiedy ją poznałem, pisała somatyczno-oniryczne wiersze inspirowane Kulbacką, Marcin Kleinszmidt tworzył jakieś potworki i nie wiedział, kto to jest Świetlicki (teraz pisze o nim magisterkę). Jest też paru ludzi przed debiutem. Mają niesamowitą energię, ja tam tylko trochę pomagam. Z kolei Dorota otworzyła w Warszawie swoje warsztaty. Tomiki Roberta Kani i Ani Wierzchuckiej to w dużej mierze efekt jej pracy z autorami. Chodzi tam około 14 osób”. I kiedy w Warszawie Dorota Ryst uruchamia „Praski Slalom Poetycki” (spotkania w kawiarniach na Pradze), Płatek rozkręca u siebie festiwal „Fala Poprzeczna” właśnie po to, żeby pokazać „Polskę w cieniu”, ignorowany świat żywej, lokalnej działalności poetyckiej. „Impreza miała szczególny cel – maksymalizację komunikacji. Z pokorą trzeba stwierdzić, że żywa dyskusja o współczesnej poezji toczy się poza Wybrzeżem – podjęliśmy próbę zmiany tego stanu rzeczy. Stąd zaproszono poetów związanych z różnymi środowiskami, wydawnictwami, redaktorów, wydawców i animatorów – pozornie bez klucza. Pozornie, bo to był właśnie klucz. Próba szerokiego kontaktu, zawiązania jakiegoś zalążka tożsamości lokalnej, rozpoznawalności”. Drugą ideą pierwszej edycji festiwalu była chęć krytycznego przyjrzenia się kategorii „zaangażowania”. 

Z tego są książki. Niektóre już zauważone przez krytykę, nominowane, nagradzane. Ale nie zaniedbano przy tym internetowej działalności. Obok forum otworzono portal i blogosferę. Portal działał jako nieregularnik, w tej chwili jest już czasopismem z numerem ISSN. Od 2015 roku stał się miesięcznikiem z grupą stałych współpracowników, właśnie wyszedł piąty w tym roku numer.

Sławomir Płatek podkreślał w rozmowie, że najważniejsza jest praca organiczna. Docieranie do środowisk, które o współczesnej poezji niewiele wiedzą, otwieranie ich na nią. „Przyjmujemy chętnie większość zaproszeń na prowadzenie okazjonalnych warsztatów dla początkujących  i zaawansowanych, odbywają się spotkania z dzieciakami w szkołach, trwa intensywna współpraca z małymi ośrodkami kultury i bibliotekami (np. w Cieszanowie). Wszystkiego tego nie jestem w stanie już policzyć”.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.