Jeszcze 2 minuty czytania

Maciej Sieńczyk

MÓJ KĄCIK: Robinson domowy

Maciej Sieńczyk

Maciej Sieńczyk

Starałem się rozbudzić w sobie tęsknotę za dzieciństwem i domem rodzinnym. Nadymając się, przywoływałem wspomnienie uśmiechu matki i babki, ale nadaremnie. Jednocześnie podjadałem paluszki

Choroba pleców, a ściślej wysunięty dysk, sprawiła, że ponad tydzień nie opuszczałem mieszkania. Najpierw pobolewało mnie tylko od czasu do czasu, ale wkrótce wzniosłem się na wyżyny cierpienia, które wcześniej były mi niedostępne i już nie mogłem opuścić łóżka. Po pięciu dniach ból zelżał na tyle, że powoli chodziłem po domu. Odkryłem bardzo ekonomiczną metodę przemieszczania się między pokojami. Podobnie jak sonda, która wykorzystuje masywne ciało niebieskie, aby zakrzywić tor swego lotu, tak ja czepiałem się framug i nabierałem impetu, aby podążać we właściwym kierunku. Ponieważ trochę zapuściłem mieszkanie, chodziłem po niechlujnie rzuconych, zrolowanych kocach, koszulach i gaciach niby jakiś olbrzym po skrzętnie obsianych polach. Przypomniało mi się, że w mojej kamienicy jest do sprzedania mieszkanie, o wiele większe niż moje. „Jakby to było cudownie – pomyślałem – gdybym miał większe mieszkanie. Przechadzałbym się jak widmo, znikając to w tym, to w tamtym pokoju. Widać by mnie było, jak w samych slipach wyłaniam się z coraz to innego pomieszczenia”. Tak minęło parę dni, w trakcie których przekonałem się, jak mało znam swoje najbliższe środowisko i jak ciekawe mogą być doznania człowieka, który potrafi rozglądać się wokół siebie.

Podczas choroby zupełnie się przestawiłem. Polegiwałem, drzemiąc w dzień, a czytając w nocy. Zresztą w trakcie tych drzemek działy się nieraz ciekawe rzeczy. Pewnego dnia wybudziłem się, aby szybko chwycić długopis i zapisać nazwisko, które brzmiało „Filip Astlan”. Wreszcie uparłem się, aby nie spać w dzień i doczekałem dwudziestej. Ale i tak obudziłem się o czwartej w nocy. „Skoro tak ma być, trudno – pomyślałem – ale czy już nigdy nie będę mógł o sobie mówić inaczej, jak tylko «Przestawiony»?”. Drobne przedmioty, jakby zwiedziawszy się, że jestem chory, zaczęły płatać nieznośne figle. Na przykład zginęła mi linijka – pół godziny szukałem jej bezskutecznie, a gdy wreszcie usiadłem, wpiła mi się w siedzenie. Co powiesiłem ubranie na drzwiach, zsuwało się i spadało za drzwi, zacząłem więc mówić, że drzwi „pożerają” ubrania. Obawiałem się, że pudełko wykałaczek, które już od tygodnia stało na krawędzi biurka, zsunie się i przysporzy mi nowego zajęcia. „Nie mogę przecież pozwolić – pomyślałem – aby rządziły mną drobne przedmioty”. Ale gdy spadło i jego zawartość rozsypała się, było mi bardzo przykro. Wychodząc z kąpieli, poczułem, że coś tuli się do moich stóp. Był to pas od szlafroka. Po twarzy łaskotał mnie jakby włosek, ale nie potrafiłem go odnaleźć. Z boku wanny wysunął się mały języczek. W pewnych warunkach takie fenomeny można obserwować bardzo często – „języczki” wystające z mebli, ścian i podłogi oraz szybko przesuwające się małe obiekty. Kiedy czytałem książkę, wydawało mi się, że na marginesach podskakują małe czarne drobinki, niczym pchły. W koszu zobaczyłem ogryzek po gruszce podobny do harcerskiego gwizdka. Zaczęły dobiegać mnie różne odgłosy, jakby pracujących urządzeń domowych, np. pralki, a także dźwięk strumienia wody padającego na blachę. Następnie coś zaczęło pukać. Daremnie wstawałem trzy razy i przemierzałem mieszkanie, nasłuchując. Coraz baczniej obserwowałem dookolne zjawiska i przemawiałem do siebie w żartobliwy sposób. Rozmowę z innymi można z łatwością zastąpić głośnym wypowiadaniem zdań, wyrabia to umiejętność formułowania myśli. Prawdopodobnie w ten sposób rodzą się dziady mamroczące pod nosem, których licznie obserwujemy na ulicach. No więc coś zaczęło pukać i skrzypieć, jakby złodziej ukrył się w dużym pokoju i teraz przebierał nogami. Wpadłem tam i wspierając się pod biodra, zawołałem z udawanym oburzeniem „A cóż tu tak skrzypi?”, a później wybuchnąłem śmiechem, aby okazać, że moja złość jest tylko na niby. Mimo to znów usłyszałem pukanie, najpierw dwa razy, a później jeszcze raz. Tym razem było to prawdziwe pukanie. Ponieważ nikogo się nie spodziewałem, przyszło mi na myśl, że mogą to być skacowani menele proszący o wodę, co już raz mi się przydarzyło. Więc przyłożyłem ucho do drzwi. Usłyszałem cichy głos kobiecy, jak przemawia do sąsiadki w sprawie jakiejś ankiety. Wróciłem do obserwacji tego, co działo się w mieszkaniu, a zaczynało się dziać naprawdę wiele. Zielona plama na ścianie, która powstała od wytarcia nowszej białej farby utworzyła medalion, wewnątrz którego były dwie zwrócone do siebie twarze Świętych Mikołajów. Inne plamy tworzyły zarysy lądów i państw, ale słaba znajomość geografii nie pozwoliła mi tego wyzyskać. Popatrzyłem na swoją rękę. Od dłuższego czasu denerwowało mnie, że jest ciągle pobrudzona czarną farbą. Niewątpliwie gdzieś musiało być źródło tego niesłychanie wydajnego pigmentu. Przybliżyłem palce do nosa. Nie było wątpliwości, pachniały czekoladą, a ściślej kukułeczkami z likierem. Skąd tu kukułeczki? I zaczęły się rozsnuwać zapachy – od zupełnie nieznanych, z  delikatną acetonową nutą, poprzez przepyszne cynamonowe, do jakby świeżo wylanej masy nasączonej wanilią. Korzystając z okazji, starałem się rozbudzić w sobie tęsknotę za dzieciństwem i domem rodzinnym. Nadymając się, przywoływałem wspomnienie uśmiechu matki i babki, ale nadaremnie. Jednocześnie podjadałem paluszki. Jeden, zapewne podczas chrupania, odłamał się i tkwił mi na ramieniu, niczym oswojona papużka. Później wydało mi się, że na piersi mam kłos zboża, co – przyzwyczajony już do przywidzeń – wziąłem także za kawałek paluszka. A był to tylko guzik. Żeby oddać subtelność myśli, które towarzyszyły mi w tych godzinach, dam następujący przykład: robiłem kanapkę i część serka oderwała się i wpadła do herbaty. Co robić w tej sytuacji? Nie mogę wyrzucić do kosza, bo wyleje się herbata. Ale też nie wyleję do zlewu, bo może się zatkać. To oczywiście błahy dylemat, ale ludzie obdarzeni wielką wrażliwością potrafią myśleć właśnie w ten sposób. Na marginesie zauważyłem, że jak na osobę, którą ciągle coś boli, bardzo dużo jem. Na skutek takiego postępowania przez ostatnich parę lat zrobiłem się względnie otyły. Odjęło mi to nieco wigoru, ale też wigor był mi obecnie niepotrzebny. Otyłość utrudnia życie, czyniąc człowieka biernym i ociężałym, ale chroni przed groźniejszymi chorobami, bo komórki zajęte intensywnym metabolizmem nie mają czasu „interesować się” różnymi ekstrawagancjami.

Ponieważ wciąż nie wiedziałem, co tak pachnie, nadstawiłem chrapy i wyciągnąwszy przed siebie ręce, chodziłem po mieszkaniu, usiłując odgadnąć przyczynę cudnych woni. Zdawało się, że pochodzą od potrawy pieczonej lub smażonej, przy czym nie byłem pewien czy na słodko, czy na słono. Po pewnym czasie doszedł do tego zapach świeżej ryzy papieru. Przypomniało mi się, że po przebudzeniu, kiedy zmysły także się budzą, łatwo pomylić woń popielniczki pełnej petów z pieczonym indykiem. Poszedłem do kuchni i niedbałym gestem przysunąwszy krzesło, rozparłem się swobodnie, jak w karczmie, gdzie przybysze z miasta lubią udawać paniczów. Ogarnęło mnie uczucie, które towarzyszy zapewne południowoamerykańskim plantatorom – którzy w rozpiętej na piersiach koszuli, na werandzie swojej hacjendy patrzą przed siebie i myślą o niemieckiej ojczyźnie. Wentylator mojego starego komputera wydawał odgłos grających świerszczy, miałem więc cichą, ciepłą noc wypełnioną cykadami i zapachem pieczeni.

…Z czasem zacząłem dochodzić do siebie. Przyszedł wreszcie dzień, że prawie nie czułem bolącego kręgosłupa, wyjąwszy tylko wrażenie ucisku, jakby mi kto na plecach złożył mocny pocałunek i nie odrywał ust. Rozsunąłem zasłony, stanąłem w oknie i przyglądałem się rzece ludzi poniżej. „Nie macie prawa się nudzić – powiedziałem – tak jak ja nie nudziłem się przez tych kilka, jedynych w swoim rodzaju, nocy”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).