Un bel dì vedremo
fot. Joanna Maria Kuś

10 minut czytania

/ Teatr

Un bel dì vedremo

Agnieszka Drotkiewicz

Czy śpiew będzie nas zachwycał, jeśli śpiewaczka jest „w cywilu” infantylna i próżna? Czy umiemy to od siebie oddzielić? To najważniejsze pytania spektaklu „Master Class” Domalika

Jeszcze 3 minuty czytania

„Sztuka to oddać to, co najtrudniejsze, z największą lekkością” – powiedziała Maria Callas w  nagranej w 1969 roku audycji telewizyjnej „L'invité du dimanche”. David Frost, w którego programie wystąpiła w 1970 roku, przedstawiając ją, powiedział, że wielką przyjemnością jest nie tylko słuchać, jak Maria Callas śpiewa, ale także słuchać, jak mówi. Rzeczywiście – jej dykcja, styl jej wypowiedzi, akcentowanie słów są zachwycające bez względu na to, czy Callas mówi po angielsku, włosku czy francusku.

Praca, mistrzostwo, zwracanie uwagi na każdy szczegół, traktowanie sztuki jako języka – to wszystko jest tematem przedstawienia „Maria Callas. Master Class” w Och-Teatrze. Interpretując rolę Callas, Krystyna Janda składa hołd cyzelowaniu słowa, aż słowo to zabrzmi tak mocno, tak przejmująco, że będzie w stanie poszerzyć świat tego, kto je usłyszy. Pracowitość i perfekcjonizm są także metodą pracy Jandy. W wywiadach udzielanych przy okazji premiery „Master Class” opowiadała, że pracując na nowo nad rolą (Janda grała Callas w tej sztuce kilkanaście lat temu w Teatrze Powszechnym), korzystała z dostępnych w internecie nagrań wywiadów, koncertów, wypowiedzi Marii Callas. Czuć to w tym przedstawieniu, a szczególnie w gestach dłoni Krystyny Jandy – Callas subtelnie pointowała swoje wypowiedzi dłońmi, nie popadając w ostentację, w myśl zasady „jeśli chcesz znaleźć gest, który jest potrzebny, wystarczy, że posłuchasz uważnie muzyki”.

Master class to lekcja mistrzowska – przedstawienie w Och-Teatrze dzieli się na partie realistyczne, w których Callas swoją kategorycznością, okrucieństwem momentami wręcz przypomina profesora z „Whiplash”, oraz oniryczne retrospekcje – kiedy arie wykonywane przez jej uczennice otwierają w Callas przestrzenie czułości, melancholii, rozpaczy. Ucząc, podkreśla rolę dyscypliny, pracowitości, wyrzeczeń – profesjonalizmu w jej wydaniu. Praca staje się doświadczeniem transcendentalnym, dbałość o każdy detal – czymś w rodzaju modlitwy. Jeśli, jak mówił Wiesław Ochman, „życie artysty operowego to skrzyżowanie życia mnicha i Jamesa Bonda”, to u Callas w wydaniu Jandy więcej życia mniszki (mimo że ciało oraz ubranie, którymi mniszka z reguły pogardza, są ważnym elementem przekazu Callas). Ale znowu – wygląd ma służyć przekazowi, jest obowiązkiem, a nie przyjemnością czy zabawą: sama Janda-Callas ubrana jest elegancko, ascetycznie. Podkreśla rolę prezencji, musi to być jednak prezencja zgodna z kodem – wyśmiewa jedną ze swoich uczennic za przyjście na lekcję w sukni wieczorowej. Co zaś do metody nauczania Callas – jej wyniki są różne. Zdarza się, że jako nauczycielka otwiera swojej uczennicy oczy, zdarza się też, że jej uczeń – ignorując jej wiedzą, empatię – śpiewa w sposób porywający. Inna uczennica – łatwa do wyśmiania z powodu ignorancji i złego gustu (która także śpiewa świetnie) – mówi do Callas wprost, że nie chce być taka jak ona, nie chce iść drogą cierpienia i wyrzeczeń. Próżność i powierzchowność zostają zestawione z niemalże religijnym oddaniem pracy. Czy postawa artysty wpływa na odbiór jego dzieła? Czy śpiew będzie nas zachwycał, jeśli śpiewaczka jest „w cywilu” infantylna i próżna? Czy umiemy to od siebie oddzielić? Czy w ogóle powinno to wpływać na naszą percepcję? Czy też istnieją rejestry, których śpiewaczka (śpiewak/artysta w ogóle) próżny i infantylny nigdy nie osiągnie? To najważniejsze pytania tego spektaklu.

Maria Callas. Master Class, reż. Andrzej Domalik. Och-teatr, premiera 3 września 2015„Maria Callas. Master Class”, reż. Andrzej Domalik. Och-Teatr, premiera 3 września 2015W tekście dramatu Terrence’a McNally’ego pojawiają się osoby ważne dla kariery Marii Callas – Elvira de Hidalgo, śpiewaczka, która uczyła Callas śpiewu w ateńskim konserwatorium; Luchino Visconti, który zajął się operą, żeby  pracować z Marią Callas; Franco Zeffirelli, który pracował z Callas między innymi przy „Tosce” w Covent Garden, i który wyreżyserował w 2002 roku film „Callas forever” z Fanny Ardant w roli tytułowej. Kluczową postacią dla Callas był także dyrygent Tullio Serafin. W czasie, kiedy śpiewała w Wenecji partie wagnerowskie, Serafin dyrygował w La Fenice „Purytanami” Belliniego. Do Wenecji dotarła wówczas epidemia grypy, zachorowały wszystkie sopranistki, które śpiewały główną partię w tej operze. Serafin usłyszał Callas śpiewającą a vista arię Belliniego i zaproponował jej rolę, miała nauczyć się jej w tydzień (śpiewając przy tym przedstawienia Wagnera, do których została zaangażowana). W odpowiedzi na tę propozycję, Callas powiedziała: „Maestro – my best I can do, more than my best I cannot promise”. Callas nauczyła się roli („byłam młoda, a kiedy jest się młodym, trzeba ryzykować”) i okazało się, że muzyka Belliniego była bardziej odpowiednia do wyeksponowania jej talentu niż muzyka Wagnera.

Kolejnym ważnym artystą i ważną osobą w życiu Marii Callas był Pier Paolo Pasolini. Choć muzyka klasyczna była dla niego ważna, nie stał się nigdy znawcą opery. W Callas zachwyciła go uroda, siła, ekspresja – rysował ją i opisywał w wierszach (użył między innymi słów „krwawe arie Verdiego”). Zagrała tytułową rolę w filmie Pasoliniego „Medea”, poza tym blisko się zaprzyjaźnili, podróżowali razem (zresztą wspólnie z Albertem Moravią) po Afryce, gdzie przyzwyczajona do luksusowych hoteli Callas nie miała problemu, żeby mieszkać w skromnych warunkach. Jakiś czas temu zostały opublikowane listy, które wymieniała z Pasolinim – pisali o sztuce, ale także – przede wszystkim – wspierali się, kiedy Pasoliniego opuścił jego wieloletni partner, młodszy od niego Ninetto Davoli, i kiedy Callas została opuszczona przez Aristotelisa Onasisa.

Dla Aristotelisa Onasisa Callas rozeszła się z mężem – Giovannim Battistą Meneghinim, którego poślubiła pod koniec lat 40. Meneghini, włoski przemysłowiec, został agentem śpiewaczki, organizował jej harmonogram pracy. Po latach mówiła o nim: „myślałam, że jest dobrym człowiekiem, nie miałam szczęśliwego domu rodzinnego, tęskniłam za szczęściem – myślałam, że on mnie kocha, ale on kochał to, co ja reprezentowałam”. Zapytana w 1974 roku, skąd wzięły się niepowodzenia w jej życiu osobistym, odpowiada: „Być może byłam zbyt znana? Być może stawiałam mężczyzn na piedestale?”. Także w przedstawieniu „Master Class” szczególnie przejmujący jest fragment dotyczący związku Callas z Onasisem. Kiedy się patrzy na jej biografię, wydaje się, że spotkanie Onasisa było pierwszym momentem w jej życiu, kiedy zwróciła uwagę na coś innego niż praca. Zapraszając ją na swój zacumowany w Monte Carlo jacht, oferując jej swoje pożądanie (w przedstawieniu „Master Class” Callas błaga, żeby nie używał słowa „pieprzyć się”) –Onasis skonfrontował ją z innymi aspektami życia.

fot. Joanna Maria Kuś

Tekst „Master Class” wyraźnie mówi, że Callas przestała śpiewać dla Onasisa, dla jego okrutnego kaprysu (nie lubił opery). W wywiadach wspominała o tym, że „mężczyźnie trudno jest wytrzymać, kiedy kobieta, którą kocha, występuje publicznie na scenie”. Była zresztą świadoma swojego konserwatyzmu obyczajowego. „Mężczyzna może zdradzać, bo jest z natury poligamiczny, kobieta jest z natury monogamiczna” – śmiała się z tego, że ma tak drobnomieszczańskie poglądy, ale pozostawała przy nich, otwarcie mówiła o swojej potrzebie bycia zdominowaną przez mężczyznę – tyle, że „na jej warunkach”. Przy podjęciu decyzji o przerwie w śpiewie nie bez znaczenia były kłopoty z głosem, który nadwyrężyła forsownymi występami, oraz potrzeba odpoczynku, potrzeba dystansu. O tej potrzebie Callas opowiadała w wywiadach z właściwą dla niej świadomością kondycji artysty, ale także ze smutkiem. Być może smutek wynikał z tęsknoty za występami, a być może z bycia niezrozumianą, z konieczności odpowiadania na pytanie, „jak może rezygnować z czegoś tak cennego”. Odpowiadała, jak pewnego dnia poczuła, że traci ową lekkość wyrażania tego, co trudne, poczuła potrzebę „odnalezienia na nowo smaku” w śpiewie. Widzę w tym geście odwagę i świadomość artystyczną, jak w geście Arthura Rimbauda, kiedy porzucił pisanie wierszy i założył firmę handlową w Abisynii. Naturalnie, musiało to być dla niej cierpienie – w filmie „Callas forever” grająca Callas Fanny Ardant porusza się w półmroku po paryskim mieszkaniu (kotary zasłaniają okna, gdyby je odsłonić, można by zobaczyć wieżę Eiffla, Callas mieszkała dokładnie vis-à-vis), słuchając swoich dawnych nagrań, i szlocha, próbując do nich grać. Jednym z nagrań jest aria „Un bel dì vedremo” z opery „Madame Butterfly”, aria, w której oczekując w porcie w Nagasaki na powrót swojego męża z Ameryki, Butterfly śpiewa o tym, że kiedyś nadejdzie piękny dzień, kiedy zobaczy smugę dymu na horyzoncie morza, a potem pojawi się biały statek, na pokładzie którego przybędzie jej mąż. Dalej śpiewa o tym, że gdy go zobaczy, nie pobiegnie od razu na powitanie, tylko poczeka chwilę – „trochę dla żartu, a trochę dlatego, żeby nie umrzeć od nadmiaru emocji przy spotkaniu”.

Przedstawienie w Och Teatrze działa na kilku poziomach. Janda wciela się w śpiewaczkę z pasją i taktem, sprawia że głos Callas z nagrań archiwalnych przywoływanych w przedstawieniu brzmi jeszcze pojemniej. Na płaszczyźnie intelektualnej zaś ta lekcja mistrzowska daje nam asumpt do refleksji nad etosem artysty – w gruncie rzeczy dziedzina nie ma znaczenia – pytania o poświęcenie, technikę, stosunek sztuki do życia są tak samo adekwatne dla pisarza, artysty wizualnego, muzyka, aktora.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.