Pośpimy o jedną świeczkę dłużej
DimitraTzanos / CC BY-NC-ND 2.0

11 minut czytania

/ Obyczaje

Pośpimy o jedną świeczkę dłużej

Włodzimierz Pessel

W nocy z 24 na 25 października Europa cofa zegarki. Przesuwanie wskazówek wpędza ludzi w kłopoty i niewygody nie tylko w literackich opowieściach o podróży w czasoprzestrzeni

Jeszcze 3 minuty czytania

W hotelu znanej starej sieci w Łomży na recepcji wiszą trzy zegary. Odmierzają czas dla Tokio, Nowego Jorku i Warszawy. Ten trzeci jest zegarem przeznaczonym dla stolicy nie dlatego, żeby na północnym Mazowszu obowiązywał zupełnie inny czas niż na Mazowszu środkowym, ale najpewniej dla oficjalnego potwierdzenia układu odniesienia w liczeniu czasu, to jest czasu uniwersalnego. Zegarki nie tylko trzeba nakręcać czy ustawiać w celu zachowania punktualności, ale także regulować względem pewnej abstrakcji – dla Łomży symbolizuje ją Warszawa jako siedziba instytucji centralnych. By nie stracić okazji, biletu na samolot, twarzy. Czytaj: by nie stracić pieniędzy. Trzy zegary w hotelowej recepcji stanowią ledwie miniaturkę tego, co łatwo skojarzyć z obrazem którejś z wielkich giełd papierów wartościowych: długiego rzędu czasomierzy, pokazujących porę dnia w Moskwie, Londynie czy na Nowej Zelandii. Potrzeba synchronizowania zegarków przez partnerów ekonomicznych – skądinąd szykujący się do skoku na bank zamaskowani rabusie również zwykli to czynić – przypomina legendę o pomysłowości Benjamina Franklina. W legendzie tej kryje się wiele wyjaśniający precedens.

Autor konstytucji Stanów Zjednoczonych, pełniąc obowiązki ambasadora we Francji, miał spostrzec niedostosowanie godziny wskazywanej przez zegarki do pory dnia odczuwanej przez organizm i widzialnej za oknami. Wskutek takiego rozregulowania Paryżanie w większości jeszcze spali, gdy słońce było już wysoko na niebie, wieczorami zaś zużywali mnóstwo świec, by dokończyć swoje dzienne prace w ciemnych pomieszczeniach. Legenda głosi, że to zainspirowało polityka-wynalazcę do gospodarskiej rachuby: ile świec oraz ile kilogramów wosku potrzebnego do ich wyprodukowania można by zaoszczędzić rocznie, gdyby przesuwać czas do przodu na wiosnę i do tyłu jesienią. Ponoć doliczył się, że zamiana czasu letniego na zimowy (i odwrotnie) dałaby circa trzydzieści milionów oszczędności. Beniamin Franklin, jak wiadomo, był jednym z ojców kapitalizmu i duchowych patronów kultury mieszczańskiej. Na Zachodzie jego pomysł, co prawda nie od razu, został wdrożony. W Azji jednakże stosowanie czasu letniego jawi się jako zwykła fanaberia. W Chinach, które, cokolwiek by o tym kraju nie myśleć, liczą się we współczesnym świecie, nie przestawia się zegarków, podobnie w Japonii – szczęśliwi Azjaci czasów sztucznie nie dzielą. W Europie źródłem takiej przemożnej abstrakcji jest dyrektywa UE 2000/84/EC[7]. Unia Europejska, skoro potrafi ustalać prawidłową krzywiznę banana, postanowiła ujednolicić zasadę regulowania zegarków dwa razy do roku. Czyżby hipotetyczne wystąpienie z czasu zimowego poczytane zostałoby w Brukseli za wypowiedzenie traktatu akcesyjnego? W każdym razie pospanie godzinę dłużej bądź krócej, by użyć standardowego zwrotu z serwisów informacyjnych, przysługuje nam ze wspólnotowej ustawy. 

W polskim internecie wśród rozlicznych przykładów tak zwanych śmiesznych wpadek prezenterów i reporterów telewizyjnych krąży nagranie końcówki jednego z wydań Teleexpressu. Powiadomiwszy widzów o następującej w nadchodzącej nocy z 30 na 31 października zmianie czasu, Maciej Orłoś zaczyna plątać się w kwestii pory następnej emisji programu: „Jutro zapraszam na Teleexpress o zwykłej porze, czyli o 17, choć będzie to oczywiście 18 czasu letniego, także proszę uważać, aby nie włączyć telewizora o godzinę za wcześnie… za późno”. Nie jest jasne, czy był to żart przygotowany, prosto z telepromptera, czy też prezenter rzeczywiście zgubił się w czasie. Potem w wywiadzie dla telewizji śniadaniowej tłumaczył się, że scenka była wyreżyserowana, tyle że na żywo odegrał ją zbyt dobrze. Ważne i znaczące jest tu jednak to, że zmiany czasu – zatem nieprzestawienie zegarków na czas – narażają nas na sytuacje, z których trzeba potem jakoś wybrnąć. Nie gorzej od Orłosia.

Przestawianie zegarków ma z pewnością znaczenie dla ubarwienia codzienności jako źródło humoru sytuacyjnego, jakkolwiek wywołuje realne niezręczności i niewygody. Łatwo można wyobrazić sobie Jana Kowalskiego, który w niedzielę 23 października 2015 roku pocałuje klamkę w lokalu wyborczym, ponieważ zerwie się z łóżka do głosowania jeszcze w czasie letnim (nota bene niecierpliwi politycy i dziennikarze będą musieli w ten wyborczy weekend ścierpieć jakoś o godzinę wydłużoną ciszę wyborczą). Łatwo również oczami wyobraźni zobaczyć utrudzonego pasażera, którego czas spędzony w wagonie PKP ciemną jesienną nocą ulegnie „planowanemu” wydłużeniu o bagatelka 60 minut: wszystkie pociągi będące na trasie w ostatni weekend października o 3 nad ranem zatrzymują się na przymusowy godzinny postój. Niemniejsze perypetie wiążą się ze zmianą wiosenną w ostatni weekend marca. Piszącemu te słowa zdarzyło się spóźnić na zajęcia ze studentami z powodu zwykłej awarii pociągu; oczekujący w sali powątpiewali jednak w tłumaczenia: „tak, tak, doktor to chyba zapomniał wieczorkiem przestawić budzik”. Nic to jednak wobec anegdoty o wybitnym profesorze prawa, który o zmianie czasu przypomniał sobie nagle w drodze z mieszkania do zsypu, toteż do sali wykładowej pośpieszył w szlafroku, domowych kapciach i z kubełkiem. 

Z tyranią abstrakcji czasu, rzecz jasna, mogą mierzyć się mocarstwa. Rosja na czas zimowy przeszła po raz ostatni w zeszłym roku. Uprzednio zredukowano do jedenastu strefy czasowe w obszarze federacji. Bez kilkuletnich publicznych dyskusji o wadach i zaletach o przesuwaniu wskazówek zegara dwa razy w roku się nie obeszło, ale Władimir Putin i Dmitrij Miedwiediew przecięli je jednym ciosem dżudoki. Rosjanie utkwili w ustawicznym czasie letnim. Wprawdzie argumenty Kremla brzmiały łagodnie, podnoszono kwestię oszczędzenia obywatelom stresu i chorób (sic!) spowodowanych koniecznością gwałtowanej adaptacji do nowych proporcji dnia i nocy, ale nie sposób nie dopatrzyć się w tym symbolicznego gestu repetycji nakazu papieskiego. Decyzją papieża Grzegorza XIII zasnęła Europa 4 października 1582 roku, ale obudziła się jedenaście dni później; kilkanaście sekund niedokładności kalendarza juliańskiego, stosowanego od starożytności, w szesnastym stuleciu robiło już dużą różnicę, zakłócając kalendarz liturgiczny i rytm prac rolnych oraz rzemieślniczych. Rosja nie przyjęła reformy gregoriańskiej, pozostała przy kalendarzu najpierw bizantyjskim, potem zaś juliańskim; wedle nowego porządku rewolucja październikowa wybuchła w listopadzie. Natomiast w 2014 roku Rosja odcięła się od „kalendarza unijnego”; nowym czasem moskiewskim objęto „odzyskany” Krym. Czas podzielony dzieli ludzi.

Na marginesie albo gwoli sprawiedliwości warto dodać, że Fileas Fogg, bohater „W osiemdziesiąt dni dookoła świata” Juliusa Verne'a, pochodzi również z imperium, które w dodatku ponosi historyczną odpowiedzialność za narzucenie światu systematyzacji rachuby czasu. Zaczął się on w Greenwich, w ukończonym w 1675 roku Królewskim Obserwatorium Astronomicznym, na wyznaczonym przez Brytyjczyków południku zero. A to w istocie pozwala Foggowi wygrać zakład. Ponieważ porusza się dookoła Ziemi w kierunku wschodnim, po dokonaniu pełnego okrążenia zyskuje jeden dzień, więc mimo poczucia spóźnienia i porażki zjawia się w swoim dżentelmeńskim klubie dokładnie na czas. 

Na Zachodzie Franklinowską ideę oszczędzania światła podjęli jako pierwsi Niemcy w czasie pierwszej wojny światowej, zatem w świecie już zelektryfikowanym. Przesunęli czas w 1916 roku, gdy kraj zmagał się z kryzysem gospodarczym, kłopotami aprowizacyjnymi i brakiem energii, zużywanej jednocześnie w nadmiarze przez fabryki broni. Argumentacja była więc prosta i przekonywająca: jeśli Niemcy pójdą wcześniej spać, zużyją mniej prądu elektrycznego do oświetlania mieszkań, krajowi przybędzie zaś cennej amunicji. Podejmując decyzję administracyjną o regulacji czasu Wielka Brytania, zurbanizowana i zmechanizowana, pomyślała o czymś zgoła innym: bezpieczeństwie drogowym; gdy jest dłużej jasno w porze dojazdów i powrotów z pracy, zmniejsza się liczba wypadków samochodowych i potrąceń pieszych. Polska przeszła na czas zimowy po raz pierwszy w okresie międzywojennym, by potem go zarzucić. Co najciekawsze, aż do 1976 roku przestawianie zegarków obowiązywało „na zarządzenie”, nieregularnie, z przerwami (np. między 1957 a 1965 rokiem). Dopatrywanie się głębszej symboliki w takich faktach byłoby czymś karkołomnym, niemniej jednak pozostanie przy „dwuczasowości” w okresie Gierkowskim ma w sobie coś z potwierdzenia dominacji przemysłu nad rolnictwem; wracający z pierwszej zmiany robotnik miałby, przynajmniej teoretycznie, więcej czasu za dnia na aktywność rodzinną i życie kulturalne. Rolnicy wszakże w wielu stronach świata najbardziej niechętnie spośród wszystkich grup społecznych odnosili się do sprawy podziału na czas letni i zimowy. W ich, by tak rzec, zawodowym interesie leżą nie długie wieczory, ale jasne poranki. Wstają z kurami, gdyż kury nie regulują czasu. Dlatego też rząd amerykański w Waszyngtonie zezwolił niektórym hrabstwom na nieprzestawianie zegarków; Arizona czy Indiana są stanami o profilu wyraźnie rolniczym. 

Powstaje pytanie, komu i z jakich przyczyn cofanie i pośpieszanie zegarków wadzi najbardziej. Z pewnością doskwiera osobom o rozbudzonej wrażliwości humanistycznej. W nich nurtuje, jak mawiała Barbara Skarga, pragnienie metafizyczne, potrzeba przekroczenia własnego czasu. W tak delikatnej, osobistej natury dążeniach napotykają nagle coś tak trywialnego i fizycznego jak zarządzenie, że godzina 3 zamienia się w 2. Przeszkadza również, nieco paradoksalnie, kontynuatorom rachunków Franklina. Część ekonomistów zajmuje dziś krytyczne stanowisko, że oszczędności zakładane przez unijną dyrektywę są doprawdy śladowe w generalnym bilansie. Jeśli w ogóle powstają, to wyłącznie na poziomie żyrandoli i żarówek – oświetlenia przestrzeni. Sprzęty powszechnie dziś obecnie w domach prywatnych i biurach, od komputerów po tostery i suszarki do włosów, nie zużywają energii w zależności od pory dnia. Tymczasem oświetlenie pomieszczeń w XXI wieku stanowi zaledwie jeden procent energii produkowanej przez elektrownie. Niewiele zatem cywilizacja globalna zyskuje, ludzie mają zaś sporo do stracenia. Choćby i ostatni pociąg do domu, odjeżdżający wedle rozkładu, lecz jakby o innej porze. To ryzyko wzrośnie dopiero 27 marca przyszłego roku, wtedy też budzikom śmierć, pośpimy godzinę krócej. 


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.