Józef Hen, „Dziennik na nowy wiek”

Anna Nasiłowska

Jeśli kryterium oceny książki jest to, z jakim uczuciem się ją zamyka, to „Dziennik na nowy wiek” Józefa Hena odkłada się z poczuciem grozy

Jeszcze 1 minuta czytania

Jego ostatnie partie to archiwalne zapiski z 1968 roku, które cofają czytelnika do czasu, gdy niektórym szczytem odwagi wydawało się wstrzymanie od głosu podczas zebrania, a znajomi, spotkani na Nowym Świecie, zadawali autorowi pytanie: „Pan chyba nie wyjedzie?”.

Józef Hen, „Dziennik na nowy wiek”. W.A.B.,
Warszawa, 480 stron, w księgarniach
od 21 października 2009
Nie ma co się upierać, że to po prostu archiwalne zapiski, gdyż dopełniają one obraz naszego czasu. Nowy tom dziennika obejmuje bowiem ujawnienie mordu w Jedwabnem, co w pisarskich planach Hena zaowocowało powieścią „Pingpongista”. Uwrażliwienie na przejawy antysemityzmu to jeden z najważniejszych tematów tego tomu, choć trudno tu o jakieś podsumowanie. „Nowy wiek” zaczął się i trwa, ale stary temat powraca, nieustannie i obsesyjnie, wpleciony w dyskusje publiczne, manifestując – niestety – swoją żywotność.

Hen, który nie chce być Katonem, nosi ten konflikt w sobie. Dla niego w stodole w Jedwabnem spaleni zostali „nasi”, i „nasi” to zrobili. Jest pisarzem, który nigdy nie dokona wyboru  między „polskością” i „żydowskością”, gdyż całym sobą zaprzecza, by taki wybór był w ogóle sensowny i możliwy. A powieść o Jedwabnem poszukiwać będzie jakiegoś pocieszenia i drogi do zgody przez przyznanie się winnych, wskazanie tych, którzy są na to gotowi, i dojrzałość młodego pokolenia, które nie boi się prawdy.

Dziennik wydawany na gorąco – współczesne zapiski urywają się z początkiem 2008 roku – rządzi się swoimi prawami. Jego formuła została wypracowana przed laty, w trzech tomach „Nie boję się bezsennych nocy”. A więc – nie za blisko spraw bieżących, bez przesadnych złośliwości wobec osób żyjących i zdolnych przeczytać uwagi o sobie, bez wylewania żółci i zdradzania intymnych tajemnic. Ach, jaka szkoda! – westchnie niejeden, bo przecież ujawnianie i plotkowanie bywa pasjonujące. Ale i nie szkoda, bo podstawowa płaszczyzna tego dziennika jest intelektualna, co od razu  wyznacza pewien dystans wobec wydarzeń z pierwszych stron gazet. Ten dystans jest cnotą rzadką i właściwie nie istnieje poza literaturą, która potrafi na jednej szali położyć pasję i zaangażowanie publiczne, a na drugiej – zdolność do intelektualnego ich przetrawienia.

Efekty tego dystansu bywają dziwne. „Widziałem dziś człowieka szczęśliwego” – zapisze Hen po zwycięstwie wyborczym Jarosława Kaczyńskiego. Na jednej stronie zapisków mogą pojawić się reprezentanci różnych, wykluczających się opcji politycznych, a wszyscy – nagle potraktowani niezwykle życzliwie czy nawet wspaniałomyślnie. I jest w tym jakaś mądrość i nauka: pisarz to nie superpublicysta z gazety, mądrzejszy niż zespół ekspertów. I to jest właśnie najbardziej ożywcze w dzienniku Hena, że stwarza płaszczyznę dyskusji wyraźnie inną od wszystkiego, co można znaleźć w mediach czy nawet rozmowach prywatnych, które dziś zbyt często polegają na demonstrowaniu wspólnych sympatii i antypatii.

Zapiski Hena skłaniają do dyskusji. Mój katalog kwestii spornych byłby w wypadku tej książki spory. Wolałabym, aby autor nie upierał się, że jego jednoznacznie pozytywna opinia o Stanisławie Auguście Poniatowskim opiera się wyłącznie na faktach, ale zauważył, że nawet ich dobór jest interpretacją. Wolałabym, aby pisarz, którego pasję pisania scen erotycznych w powieściach doceniam, nie uważał, że „mądra kobieta powinna umieć zgłupieć przy swoim mężczyźnie”, bo może nie wszyscy mężczyźni wymagają aż takich poświęceń. I wolałabym też, żeby jego atak na Naomi Klein (autorkę „No logo”) zawierał jakiekolwiek argumenty, podobnie jak jego krytyczne opinie na temat postmodernizmu. Wcześniej podobne zastrzeżenia formułował  Stanisław Lem, dbając jednakże o zademonstrowanie, że umie wejść w istotę atakowanych poglądów.

Czuć, że ten dziennik został napisany przez pisarza nie dość czytanego. Hen ma na to sposób – wszystkie napotkane osoby, które stają się mu choć trochę bliskie, natychmiast obdarowuje egzemplarzami swoich książek. Musi mieć spore zapasy, nawet dawniejszych pozycji. Gdyby podliczyć rozdane egzemplarze, wyjdzie na to, że większość honorariów musiał przeznaczyć na ich zakup. Nie wierzycie? To sprawdźcie!


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.