Jeszcze 2 minuty czytania

Weronika Murek

SAMOUCZEK:
W lustrze Białystok

Weronika Murek

Weronika Murek

Św. Krzysztof i fosforyzujący delfin BICO przesuwają się w lewo, taksówkarz patrzy na mnie w lusterku, podobny jest trochę do kobiety grającej Ludwika Zamenhofa w przedstawieniu ulicznym, z którego zdjęcia widziałam w jednym z katalogów wydanych przez Urząd Miasta

Dziewczynę w lustrze obok rzucił chłopak, bo miała za krótkie ręce.

Na co dzień dało się z nimi wytrzymać, powiedziała, ale nie do wszystkich figur czy pozycji starczało, więc pewnego razu przestał być dla mnie miły.

To wszystko prawda: dziewczyna nie przesadza, nie zmyśla nic; łowi w lustrze spojrzenie fryzjerki i szybko dopowiada, że od siebie niczego przecież nie dodaje; czasami po prostu zaokrągla historię do góry, żeby się wszystko zgadzało.

Bo jak przychodzi co do co, mówi fryzjerka, człowiek musi sobie czasem poprzesadzać, nie ma czym się przejmować. Proszę się nie śpieszyć z wyborem fryzury, dodaje, strzyżenie włosów to jest mimo wszystko operacja na żywym i trzeba wziąć to pod uwagę.

Kobieta w lustrze po drugiej stronie jada tylko niebieskie słodycze, a to dlatego, że trudno je kupić; „chyba, że mam dzień ten”, mówi i przewraca oczami, „wtedy zawsze znajdę i zawsze się w sumie okaże, że czegokolwiek bym nie wybrała, to będzie to zawsze jakoś tam niebieskawe”.  W gruncie rzeczy sprawa jest przecież poważniejsza: były mąż narobił jej smaka na dziecko, a potem odszedł do innej, co to takiego smaku nie miała. „I ja teraz myślę”, mówi pani w lustrze po prawej, „że tak naprawdę to tymi niebieskimi słodyczami smaka na dziecko zajadam”.

Fryzjerka za nią czyści ostrza nożyczek z czarnej, sztywnej sierści, na taborecie obok niej przysiadła pomocnica: jedną ręką niby w tańcu obejmuje drewniane popiersie, drugą ręką rozczesuje wełnianą peruczkę poskręcaną niby mokre loki baranie. „Ciocia”, mówi, „tu pod spodem łyse”, na co tamta, zza fryzury kobiety od niebieskich słodyczy: „łysego, Asia, nie czesz”.

„Ma pani dużo włosów”, mówi do mnie inna, gdy leżę już z głową nad miską, „ma pani bardzo dużo włosów, dlatego muszę panią tak drapać”, „tak”, mówię, „rozumiem”, „drapię panią, ponieważ ma pani dość dużo włosów”, „jasne, rozumiem”, „mogłabym nie drapać, ale ma pani dużo włosów, a ja chcę dotrzeć wszędzie”, „pani też ma dużo włosów”, mówię, próbując wyczuć system tej dyskusji, obraża się na mnie i milczy przez chwilę, w końcu uspokaja się i dodaje: „mówię tylko, że ma pani dużo włosów, to wszystko”.

Wracamy potem przed lustro, zagaduje mnie co jakiś czas a to o przedziałek, a to olejek czy lakier; zagadując, nie wyłącza suszarki; z prawej strony twarzy czuję jej ciepły podmuch, z lewej oddech fryzjerki; krzyczy mi do ucha: ładna dziś pogoda? ładna dziś pogoda; pierwszy raz w Białymstoku? pierwszy raz w Białymstoku; pewno mi się spodoba, pewno mi się spodoba. Nie wiem, czy pani słyszała – krzyczy – mają tu operę, jakiś czas temu puszczali tam nawet jakieś przedstawienie, dużo i głośno śpiewali, krzyczy mi do ucha zza szumu suszarki, śpiewali, proszę panią, głośno i wyraźnie, warto operę odwiedzić – jak pani usłyszy, to pani zobaczy – poza tym można wnosić na salę drobne przekąski, na przykład pęczek rzodkiewek; opera nie jest już tak nieprzyjaznym miejscem, jak to dotychczas w mediach przedstawiano.

Prostokąt jasnej ściany, pęk sztucznych piór postawionych na sztorc w plastikowym kubku, pasta do butów, reklama szamponu z kobietą ubraną – och, och – tylko we włosy: żółta błyszcząca kula niby papierowy lampion, cień obojczyka, dłoń biała i gładka jak odlew z gipsu, pod spodem wyklejone zalecenie, by myć ręce po pracy, obok niego tabliczka: Żyd w sieni, pieniądz w kieszeni – wszechmosiężna podobnie jak figurka św. Krzysztofa zawieszona na farbowanym na szaro, długim rzemieniu lekko a sumiennie gibiącym się w taksówce pod lusterkiem wstecznym.

„Czy to już centrum miasta?” pytam, kiedy przejeżdżamy obok smażalni ryb Fiord; św. Krzysztof i fosforyzujący delfin BICO przesuwają się w lewo, taksówkarz patrzy na mnie w lusterku, podobny jest trochę do kobiety grającej Ludwika Zamenhofa w przedstawieniu ulicznym, z którego zdjęcia widziałam w jednym z katalogów wydanych przez Urząd Miasta; wzrok ma jasny i czujny, kolor oczu przywodzący na myśl suchą pianę; mijamy kościół św. Rocha, odpowiedź na wszystkie pytania świata, przede wszystkim zaś na wezwanie litanii loretańskiej, jak i pilną potrzebę katolików, by mieć w centrum miasta większą budowlę niż pobliska cerkiew św. Mikołaja, mijamy zakład fryzjerski Anulka i skwerek Konstantyna Wielkiego, św. Krzysztof i delfin BICO przesuwają się w prawo, „nie wiem co pani powiedzieć”, mówi taksówkarz sennie, „siedemdziesiąt procent Białegostoku zostało zniszczone w czasie wojny, proszę pani”, św. Krzysztof i delfin kołyszą się lekko, zatrzymaliśmy się pod Centrum Kultury Prawosławnej.

Śniadanie jem w towarzystwie starszej pary: jesteśmy sami w wielkiej sali przypominającej centra konferencyjne mormonów: przestrzeń, żółte światło, kwadratowe stoły, fortepian, ambona z ciemnego drewna, obraz w pozłacanej ramie; pod obrazem parówki, jajka z majonezem i rolada szynkowa: ustawione w kącie radio Podlasie nadaje: pan Jacek jadł już w przeszłości z wielu pieców, dlatego jego nagły awans na dyrektora nikogo w Białymstoku nie dziwi.

Para przy stoliku obok komponuje kanapki, starsza pani wyciąga kieszonkowe lusterko; błyska żółte światło, lewy profil jej męża, bordowy sweter zapinany pod szyją za pomocą szklanego guzika wielkości śliwki, „jak myślisz”, pyta kobieta, „co było wcześniej: druga wojna światowa czy szynka w puszce zamykanej na kluczyk?”, na co tamten wzrusza ramionami i odchyla się od stołu, znów go widzę w lusterku, niejasno.


Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.