Debiut powieściowy Radki Franczak, reżyserki, fotografki, autorki filmów dokumentalnych, otwiera przed czytelnikami dwie, w pewnym stopniu konkurencyjne, ścieżki interpretacji. Obie równie kuszące i obie (chyba) jednakowo zwodnicze.
Można czytać „Serce” jako utwór o emigracji zarobkowej. Widzieć w nim kolejną (którą to już?) próbę konfrontacji rodzimej prozy z zachodnim dobrobytem i wolnością. Para dwudziestolatków z Polski, Wika i Stasiek, wyrusza autostopem na podbój Europy. Pierwsze zetknięcie z Zachodem odurza i zachwyca mnogością wrażeń. Wszystko – samochody, budynki, napotkani na trasie ludzie, ba, nawet przyroda – wydaje im się inne, jakby staranniej wykończone. Ale zetknięcie to rodzi także wstyd. Wstyd ten pozornie tylko kiełkuje na glebie resentymentu, przeświadczenia o kulturowej i cywilizacyjnej niższości.
Jeśli coś w tej historii zastanawia, to właśnie jej niewielkie stosunkowo zaplecze polityczne i społeczne, ograniczenie czynnika ekonomicznego do konwencjonalnych tropów: emblematów dostatku i biedy. Podróż u Franczak od początku znajduje bowiem wystarczające uzasadnienie w ciele, łączącym parę uczuciu, wreszcie – w samej młodości. Jest potrzebą zmiany miejsca, głodem przestrzeni, dopiero w dalszej kolejności szuka bardziej przyziemnych motywacji. Te ostatnie służą raczej za usprawiedliwienie, mają nadać podróżowaniu pozory racjonalnej, „dorosłej” decyzji.
Czytana w ten sposób, powieść okazuje się więc tyleż „wyznaniem” gastarbeiterki, co uniwersalną historią o drodze i miłości. Historią, która równie dobrze mogłaby się rozegrać w schyłkowej fazie Polski Ludowej, pierwszych latach po transformacji, jak i współcześnie, z całym dobrodziejstwem strefy Schengen. I właśnie tutaj, w maksymalnym rozszerzeniu czy wręcz zamazaniu horyzontu czasowego narracji, widziałbym przeszkodę w utrzymaniu interpretacji „ekonomicznej”, „gastarbeiterskiej”.
Apoteoza zachodniego stylu życia i wolności (przede wszystkim – wolności konsumpcji) to miejsce wspólne dużej części tekstów po roku 1989, ale i podstawa generacyjnego doświadczenia najmłodszego pokolenia budowniczych III RP. U Franczak zachwyt ten ma w sobie jednak coś teatralnego, wyuczonego: „Produkty wydawały mi się lepsze niż u nas, ładniej zapakowane, posegregowane w logiczny intuicyjny sposób. […] Miałam więc wrażenie, że oto jestem w samym środku obfitości, drogiego nieosiągalnego życia”. Pewne, nieznaczne zresztą, sygnały (praca w call center, płyta Cat Power w odtwarzaczu) sugerują, że odyseja dwójki młodych Polaków rozgrywa się nie w mitycznym czasie sprzed transformacji, ale znacznie później, gdy z polskich ulic zniknęły zardzewiałe „szczęki” i zaczęły rosnąć „szklane domy” galerii handlowych.
Radka Franczak, „Serce”. Wydawnictwo Marginesy, 304 strony, w księgarniach od maja 2016Inscenizacja narodowych fantazmatów – Zachodu jako synonimu luksusu, czystości i porządku – dokonuje się tu więc jakby w oderwaniu od materialnej bazy. Nadmiar towarów mechanicznie kojarzy się z bogactwem. Produkt ma w sobie coś z emblematu, zakupy w supermarkecie – stają się rytuałem. Reguły tego rytuału, rytuału w dużej mierze literackiego, nakazują przybyszowi ze Wschodu zachłysnąć się samą możliwością wyboru. Nieco kuriozalnie w ustach córki znanego kardiochirurga brzmi np. takie zdanie: „Podobało mi się, że w zwykłym supermarkecie leżały piękne zeszyty w prostych, jednokolorowych okładkach. Były bardzo tanie, kupowałam je z nadzieją, że kiedyś na coś mi się przydadzą”.
To, co wydaje się kliszą, sprawnie odrobioną lekcją z prozy połowy lat 90., znajduje jednak uzasadnienie na poziomie metaliterackim. Scena ta staje się jakby prefiguracją pisania: aktem samowiedzy bohaterki, która już przewiduje możliwość (konieczność?) narracyjnego opracowania wszystkiego, czego doświadcza (na co innego miałyby się przydać zeszyty?). I ta świadomość wydaje się ważniejsza niż rytualne tańce nad zachodnią konsumpcją. Wrażenie, że nie o dobra materialne tak naprawdę tu chodzi, potęgują wkomponowane w tekst czarno-białe fotografie. Rośliny, zwierzęta, grzbiety książek, staromodne meble, fragmenty map i rycin, uścisk dłoni, czasem czyjaś twarz. Ślady doświadczeń, które nie dają się przeliczyć na żadną walutę.
Kilka miesięcy później, gdy zarobione na saksach pieniądze zdążyły się już rozejść, Wika znów decyduje się wyjechać. Kiedy walizki są spakowane, a od ostatecznej decyzji powstrzymuje bohaterkę jedynie rozłąka z narzeczonym, dochodzi do tragedii. I tym razem konieczność zarobienia na własne utrzymanie wydaje się jedynie pretekstem. Wyjazd staje się ucieczką, ale i – w większym nawet stopniu – walką o siebie, o prawo do przeżywania żałoby w zgodzie z własną pamięcią. W porządku narracji moment ten odgrywa rolę łącznika, wyznacza miejsce przecięcia opowieści gastarbeiterskiej z opowieścią o śmierci. Kolejne straty: wypadek ojca, zerwanie relacji towarzyskich i rodzinnych, zdrada narzeczonego – przygotowują na tę ostatnią, najważniejszą z punktu widzenia powieściowej konstrukcji.
Przesunięcie akcentu z wątku emigranckiego na wątek śmierci rodzi jednak podejrzenie, że autorka pod jeden tekst, historycznie i politycznie zdeterminowany, niepostrzeżenie podkłada drugi, uniwersalny. Symuluje teraźniejszość, by móc ją na końcu zakwestionować. „Serce” to utwór wewnętrznie pęknięty, narracyjnie i ideowo rozłamany, pęknięcie to nie przebiega jednak wzdłuż głównej osi tematycznej. Emigracja i umieranie, dwa centralne tematy powieści, to w istocie dwa różne warianty pytania o wolność i godność człowieka w dobie przekształceń globalnej konsumpcji. W chorobie, starości i śmierci Franczak dostrzega rewers nowoczesności, wyparte procesu optymalizacji człowieka. Interesującej (co nie znaczy: w pełni oryginalnej) krytyce modernizacji towarzyszy jednak zaskakująco anachroniczna – bo wyprowadzona z samej istoty tej modernizacji – odpowiedź. Jakby autorka bała się wyciągnąć ze swojej krytyki ostateczne konsekwencje.
Miejscem wspólnym obu historii, a zarazem sceną, na której po raz pierwszy dochodzi do zderzenia bohaterki z logiką nowoczesnej konsumpcji, jest śmietnik. Postrzeganie dobrobytu przez pryzmat śmieci, które ów dobrobyt produkuje, przywodzi na myśl „Fynf und cfancyś”, ostatnią powieść Michała Witkowskiego. Autor „Lubiewa” także konfrontuje czytelnika z polskim wyobrażeniem Zachodu i, podobnie jak Franczak, wyobrażenie to streszcza w obrazach porządku i nadmiaru. Śmietnik Witkowskiego to jednak przede wszystkim śmietnik ludzki: park zamieszkany przez umierających narkomanów. W tym sensie nieporządek stanowi fundujący ową kulturę wyjątek. U Franczak, przeciwnie, śmietnik to poręczna figura nowoczesności, samo serce (nomen omen) globalnych procesów modernizacyjnych. Czym są te rzędy niechcianych produktów, które przybyszowi z „gorszej” części Europy bardziej niż z wysypiskiem kojarzą się z równymi, sklepowymi półkami? Rewersem konsumpcji? A może jej naturalnym przedłużeniem? Wika i Stasiek ze zdumieniem obserwują stosy piętrzących się dóbr: odtwarzaczy DVD, komputerów, naczyń, mebli… To, co w oczach gastarbeiterów z Polski uchodzi za eksces, nowoczesny potlacz, mieści się jednak w globalnym rozumieniu nieczystości. Logika modernizacji zezwala na niszczenie tego, co mogłoby zostać wykorzystane przez kogoś innego, nie toleruje jednak obstawania przy formach starych i zużytych. W społeczeństwie późnej nowoczesności, zdaje się mówić Franczak, cała energia nakierowana zostaje na konsumpcję. Albo inaczej: konsumpcja stanowi ostatnią przestrzeń, w której modernizacja jest jeszcze możliwa.
Paradoksalnie, uwaga ta odsłania nie tylko polską peryferyjność, lecz także, w większym nawet stopniu, problem, jaki Polska ma z nowoczesną formą. Specyfika peryferii nie wyraża się bowiem w oszczędności, wtórnym wykorzystaniu rzeczy wyłączonych z użytku (kultura niedoboru nie jest kulturą recyklingu), ale w marnotrawstwie: brudzie, niedbałości o najbliższe otoczenie, stosach walających się wszędzie odpadków. Rozpoznanie to staje się dla Franczak punktem wyjścia do krytyki własnej wspólnoty:
„Wpajają nam zły patriotyzm [...] – myśli Wika. – Taki, w którym mamy bronić kraju przed wrogami, innymi ludźmi, żeby był «nasz» i «moralnie czysty»”. I dalej: „Dlaczego nie mówiło się: «Patrz pod nogi, podnieś śmieci, nie rzucaj, zobacz ziemię, dotknij, czuj, żeby była żyzna, czarna, walcz o nią, o wodę, żeby można było pić, żeby korzenie roślin sięgały głęboko do nieskażonej ziemi, bo właśnie to da nam siłę, to zostawimy po sobie innym pokoleniom, i właśnie to jest prawdziwy patriotyzm»”.
Nie jest to krytyka do końca oryginalna. Dla Franczak Zachód streszcza się w doświadczeniu radykalnej odmienności, nieledwie karnawałowego odwrócenia, które może być fasadą – i najpewniej nią jest – skrywającą miejsca wstydliwe i ciemne: narkomanię, rozpad relacji rodzinnych czy, szerzej, narastające poczucie kryzysu kultury, ale – i ta warstwa opowieści wydaje mi się ciekawsza – jest także ofertą, którą nowa, obca rzeczywistość podsuwa młodej, dwudziestoletniej kobiecie.
W Szwajcarii Wika po raz pierwszy zauważa stare kobiece ciało. Po raz pierwszy dostrzega też, że ciało to może być atrakcyjne, seksualnie pociągające. „Jeszcze w życiu nie widziałam tak pięknych kobiet” – zachwyca się osiemdziesięcioletnimi podróżniczkami-hipiskami, gdy te rozklekotanym mercedesem podjeżdżają pod stację benzynową. Wstążki, kolorowe stroje, rozpuszczone włosy, kulturowe atrybuty dzieciństwa i wczesnej młodości nie infantylizują pasażerek czerwonego vana, przeciwnie, uzmysławiają względność przypisanych do wieku i płci praktyk cielesnych. Jakże inny jest obraz starości, który bohaterka przywozi ze sobą z kraju: ciemne kolory, brzydkie ubrania, ciasno upięte włosy, ale i coś jeszcze, zacięty wyraz twarzy, zmęczone spojrzenie, podniesiony ton głosu. Zachód – inaczej niż w zmitologizowanej opowieści mężczyzn – jest tu nie tyle przestrzenią politycznej wolności, ile odmienną techniką posługiwania się ciałem. Sposobem mówienia, stania, siedzenia, dotykania drugiego ciała.
Cielesność innego nie jest jednak – jak postrzega to początkowo Wika – nieskrępowaną swobodą ekspresji. Ciało, przede wszystkim ciało stare i chore, podlega tej samej logice modernizacji, co przedmioty i przestrzeń. Rozpoznanie to nabiera wagi dopiero podczas pobytu w domu Shirley i Robin, dwóch ekscentrycznych Brytyjek, które w swej szwajcarskiej samotni wydają się równie zagubione jak Polka. Starsza Shirley to jakby krewna kolorowych ptaków ze stacji benzynowej. Nosi kwieciste ubrania, cieszy się życiem, ma młodszego kochanka. Robin robi wrażenie dziewczynki uwięzionej w ciele starej kobiety. Z nich dwóch, paradoksalnie, to ona bliższa jest wyobrażeniom kobiecej cielesności, które narratorka wyniosła z domu. Wika, zatrudniona jako sprzątaczka i opiekunka, staje się z czasem częścią tej dziwnej mikrowspólnoty, kimś między przybraną wnuczką a powiernicą. Pozwala jej to z jednej strony uczestniczyć w życiu mieszkanek rezydencji, poznawać rodzinne sekrety obu kobiet, z drugiej – daje wgląd w praktyki, którym podlega chore i umierające ciało. To ostatnie, bardziej niż rytualnie odegrane gesty kulturowej i klasowej niższości, uzmysławia różnicę między nią a Robin czy Shirley. Ciało Polki, młode i obce, staje się narzędziem, za pomocą którego kultura ogarnięta obsesją nowości dotyka ciała skazanego na rozkład, odsuwa od siebie brud i śmierć, ale i – niejako przy okazji – niewygodną prawdę o ludzkim życiu.
I tu widziałbym sedno zarzutów, które pod adresem nowoczesności wysuwa Franczak. Jeśli Witkowski pod skorupą porządku odkrywa brud życia, więcej, jeśli ów brud jest dla niego warunkiem sine qua non czystości, Franczak pod czystością rozpoznaje wyłącznie tanatyczny lęk. Nie idzie, oczywiście, o lęk zrodzony z eschatologicznych tęsknot i obaw. Pisarka myśli o umieraniu poza ramami, które dla śmierci (i całego ludzkiego życia) projektuje chrześcijaństwo, odrzucając dualizm materii i ducha. Troska o rzeczy – ich porządkowanie, czyszczenie, katalogowanie, wreszcie zastępowanie nowymi rzeczami – nie jest przeciwieństwem, ale ekwiwalentem wiary religijnej. Pomaga uśmierzyć lęk przed tym, co nieuchronne. Pragnienie zapanowania nad materią osiąga swój punkt kulminacyjny właśnie w zabiegach wokół umierającego ciała. Śmierć, bardziej niż cokolwiek innego, musi zostać odpowiednio „wyprodukowana”. Profesjonalna opieka medyczna pozwala zaplanować ostatnie chwile najbliższej osoby z dokładnością do kilku godzin. Ale ciało starej kobiety wymyka się, wprowadza do tego precyzyjnego planu moment przypadku. Tak rozumiane umieranie staje się komunikatem dla żywych i zdrowych, zapowiedzią rozkładu.
Franczak nie rezygnuje jednak z perspektywy scalającej. Poszukiwanie pewnej fabuły nadrzędnej, porządkującej rzeczywistość i wyznaczającej śmierci miejsce w ciągu ludzkiego życia, zbliża utwór do nowej fali literatury wiejskiej: „Skorunia” Macieja Płazy czy „Podkrzywdzia” Andrzeja Muszyńskiego. I tu, i tam dostrzegam próbę częściowego bądź całkowitego zanegowania logiki modernizacji. Od tamtych powieści różni jednak utwór Franczak brak przekonania o nadrzędności – czy w ogóle potrzebie – mitu. Pisarka, inaczej niż nowe pokolenie nostalgików, nie organizuje rzeczywistości wokół wyobrażenia przedustawnego ładu, przeciwnie: odsyła do braku owego ładu, inscenizuje niemożliwość scalenia rytuału z porządkiem natury. To prawda: narracyjnej matrycy dla własnych doświadczeń dostarcza bohaterce nie religia czy wchodzący na jej miejsce porządek techniki, ale właśnie przyroda. Inaczej niż w opowieści „małoojczyźnianej” powrót do natury nie oznacza powrotu do świata bezpiecznego, uśmierzenia lęku przed śmiercią. Raczej czyni ów lęk nieodłącznym składnikiem egzystencji.
Wolne od fałszywego wstydu opisy choroby, cielesnej i psychicznej degradacji, to zdecydowanie najlepsze momenty „Serca” – proza zmysłowa, ale oszczędnie dawkująca emocje, mięsista, ale rzadko osuwającą się w konwencjonalną literackość. Mimo fragmentarycznej, dygresyjnej konstrukcji – precyzyjna, pewnie zmierzająca do finału, który od początku jest znany. Owszem, zdarzają się pisarce fragmenty literacko nieudane, pretensjonalne, parapoetyckie frazy czy karkołomne obrazy-symbole, nie rzutuje to jednak na, zasadniczo przekonujący, obraz całości.
Autorka nie poprzestaje jednak na rejestracji przemian, które na ciele kobiety odciska choroba. Na biologicznym fundamencie próbuje zbudować program pozytywny. I tu książka rozczarowuje. Gdyby zrekonstruować zręby tego programu, z całej krytyki współczesności zostałoby niewiele. Ot, garść komunałów. Tak jak siłą prozy Franczak jest jej sensualność, skupienie na ciele i jego najbliższym otoczeniu, tak skłonność bohaterów do rezonerstwa, pewna, widoczna zwłaszcza w wypowiedziach Shirley, łatwość podsuwania uniwersalnych rozwiązań, wykładania życiowych mądrości wprost, może tylko irytować. W tych fragmentach powieść bądź ociera się o wypisy z liberalnej czytanki, bądź, co gorsza, popada w banał: „Jestem tego pewna teraz, że to jest najważniejsze, właśnie wolność, twoja własna, w środku. [...] Dlatego dobrze jest na jakiś czas, nawet jeśli będzie to bolesne, porzucić swoich bliskich. I być samemu ze sobą. A kiedy trzeba, to na zawsze”.
Nie jest to, chyba, wyłącznie warsztatowe potknięcie, raczej problem każdej tego rodzaju „prostej historii”, która o krańcowych momentach życia: miłości, chorobie, śmierci, próbuje mówić w sposób zwykły, przyziemny, bez patosu i bez wielkich pytań. Uciekając od pretensjonalności czy nadmiernej inteligenckości, zbyt łatwo osuwa się jednak w banał, zastępuje refleksję garścią złotych myśli, skomplikowane procesy społeczne i psychologiczne redukuje do maksymy, której rewelatorstwo kończy się na odkryciu: ważne sprawy są ważne i dlatego trzeba o nie dbać. Ciekawie pomyślana opowieść o uczeniu się śmierci, oswajaniu z ciałem i naturą zamienia się więc w kompensacyjną opowiastkę o urodzie życia, każąc szukać pociechy w rzeczach najprostszych, a jakość i kształt egzystencji uzależnieniając wyłącznie od decyzji jednostki.
Pobrzmiewa tu stary komunał Sartre’a: człowiek jest swoim własnym wyborem. Ale przykrojony do warunków zglobalizowanej konsumpcji komunał ten trąci egzystencjalnym coachingiem. Nie płeć, nie klasa, nie narodowość, nie kapitał społeczny i symboliczny, ale ty sam i ty sama decydujesz, czy skończysz jak te kolorowe kobiety ze stacji benzynowej, czy zamkniesz się w czterech ścianach własnego pokoju.
Daleki jestem od dopisywania prozie Franczak jednoznacznej klasyfikacji politycznej czy światopoglądowej. Gdyby jednak wziąć recepty Shirley za dobrą monetę, okazałoby się, że jedynym momentem, kiedy bohaterka może wyjść poza klasowe i kulturowe determinacje, jest śmierć. Ale i wtedy wybór ten ogranicza się właściwie do odmowy uczestniczenia w praktykach pielęgnacyjnych i zabiegach podtrzymujących życie. Shirley odmawia więc chodzenia, odmawia wstawania z łóżka, odmawia jedzenia, wypluwa tabletkę na sen, jakby w tych ostatnich chwilach cała jej wolność zawęziła się do tego, czego można nie robić. Odmowa, i to rozpoznanie rekompensuje nieco egzystencjalny banał dialogów, nie degeneruje jednak chorej, przeciwnie, pozwala jej odzyskać godność, zachować minimum sprawczości i kontroli nad własnym życiem. „Serce” mogło być ważnym utworem.