Jeszcze 4 minuty czytania

Dorota Masłowska

JAK PRZEJĄĆ KONTROLĘ NAD ŚWIATEM, NIE WYCHODZĄC Z DOMU (14)

Dorota Masłowska

Dorota Masłowska

Póki co lądujemy w Kazaniu; w gorącym stepowym słońcu wybiegamy z samolotu, chłepcząc wszystko oczami w antycypacji wielkiego Orientu. Jest! Lotnisko wyłożone jakimiś takimi kolorowszymi płytkami

W maju dzwoniono do mnie z dziwnego numeru i to w porach, w których dzwonią tylko konsultanci z Providenta albo z Orangu, gdy konsekwentnie nie odbiera się między 6 a 23. Wiadomo, z nimi się nie wygrywa. Te ludzkie automaty, szeleszczące w słuchawce scenariuszami rozmów z klientem i nieodmieniające rzeczowników, mogą zrobić z człowiekiem, co tylko zechcą. Wiedziona zabobonnym lękiem przed ich neurolingwistycznymi kotwicami, nie podejmowałam słuchawki. Był maj, moje serce biło gorące, wzmożone, naiwne; ci psychospece mogli bez problemu wrobić mnie w zakup multipakietu dla firmy, której nie miałam, jednym taktycznym obniżeniem głosu. Opierałam się długo, jednak gdy któregoś dnia w przypływie roztargnienia odebrałam, nadeszło rozwiązanie dziwnej zagadki: zapraszano mnie do Tatarstanu. 

Z trudem powstrzymałam okrzyk radości, choć przecież równie dobrze można by mnie zapraszać do słonecznego Tiutiurlistanu czy nieodległej Kapadocji. Wszędzie tam pojechałabym równie chętnie; trzymałam te państwa w jednym folderze krain na wpół baśniowych, których położenia, charakteru albo i nawet istnienia nie byłam do końca pewna. Na wszelki wypadek swój głos wystylizowałam na indyferentny i bardzo zajęty, by ukryć przed organizatorem prawdziwe uczucia targające mną jak strzelający popcorn; powiedziałam, że zastanowię się nad przyjazdem, jednak już chwilę po zakończeniu rozmowy skakałam po całym pokoju jak jakaś małpa. Natychmiast też ustaliłam z chłopakiem, że pojedziemy tam razem; obydwoje humaniści, ale akurat do tylu potrafiliśmy zliczyć z naszego dotychczasowego życia, że zaproszenie do Tatarstanu otrzymuje się raz na 33 lata; następne zaproszenie do Tatarstanu miało nastąpić dopiero około roku 2049. 

Niezwłocznie zaczęliśmy się przygotowywać do wielkiej orientalnej podróży. Ale wiadomo, jak to jest w dzisiejszych czasach: niby coś robisz, coś chcesz, ale tak jakoś ciężko się skupić. Wszystko jakby się uwzięło, by mnie rozproszyć! Ilekroć siadałam do książki „Historia, klimat i uwarunkowania geograficzne, społeczne, etniczne i religijne Tatarstanu”,  już przy pierwszym tomie ogarniała mnie senność, słabość i przyjemna bezradność. Drugi czytałam już na otwartej gazeta.pl… A tam wiadomo, kaskady elektryzujących faktów. Najdziwniej owłosione pachy (5 zdjęć). ONI NAPRAWDĘ CHCIELI TYLKO SIĘ DOBRZE ZABAWIĆ… (10 zdjęć).  Lewandowska chciała pokazać psa, a tymczasem on… (150 zdjęć). Nigdy nie podejrzewałeś, że….? Oni też (quiz). 10 mitów o oddawaniu moczu, tego nie wiedziałeś! Nie lubisz żółtych warzyw? Wyleczysz nimi podagrę. I tak w koło Macieju. Codziennie obiecywałam sobie gruntownie zgłębić wiedzę o Tatarstanie, a kończyło się na wirowaniu do nieprzytomności w kołowrocie pierdół, dowcipasów i memów z Macierewiczem.

Ostatecznie, gdy wylądowaliśmy w Kazaniu, nasza wiedza o Tatarstanie i jego mieszkańcach posiadała już pewne filary, choć ciągle ten najpewniejszy pochodził z piosenki Superalisy „Tatarstan is supergood”. Drugim, dość chybotliwym, była książka Daniela Kaldera „Zagubiony kosmonauta” sprzed jakichś dziesięciu lat, rodzaj irytującego dziennika podróży Szkota, który z ostentacyjną euroindolencją opisuje swoje przygody w najdziwniejszych kazamatach byłego związku radzieckiego

Poświęcę jej w tym memoirze akapit, choć doprawdy nie wiem, czy jest czemu. Główną siłą napędową narracji pozostaje tu zabawna arogancja, z jaką Kalder wizytuje miejsca tyleż niecodzienne, co niepotrzebne i nieinteresujące, a takich przecież w byłych republikach nie brakuje. Kontempluje nonsens, architekturę pustostanu i praktykuje coś w rodzaju turystyki manowca, wszędzie właściwie odkrywając to samo:  bloki, betony, wąsy u kobiet; nieuregulowane zgryzy i głupie fryzury; niskiej jakości usługi hotelowe i niedobre jedzenie. Po czym jedzie dalej, do wszystkiego się dystansując, wszystkim lekko pogardzając, nic o niczym nie wiedząc i szczycąc się tym, za główne narzędzie poznania mając przekąs, lekką odrazę i dając ponosić się euronormatywności.

Byłe republiki radzieckie to raj dla takich unijnych kalderystów. Ze swoją skomplikowaną polityką wizową, którą właściwie można nazwać loterią, z dużym potencjałem egzotycznego chaosu i wątrobianką z bobra w sklepie, Federacja Rosyjska magnetyzuje swoją dzikością, dziwacznością i nieprzewidywalnością, jakiej na wycieczce autokarowej „Najpiękniejsze zamki Nadrenii” nie uświadczysz. Jednocześnie, naszpikowana absurdami poprzedniej epoki, zaprasza do szydery i płytkich zadziwień. Na poziomie usług, towarów i ogólnie pojętego lifestajlu aspirując często do Zachodu, jednocześnie nie mając szans go dogonić, z pierwszego lepszego eurociecia potrafi zrobić surowego recenzenta kulinarnego, bezwzględnego blogera modowego, asertywnego konsumenta usług hotelarskich i dowcipnisia strzelającego sobie selfie w zardzewiałym wraku rakiety kosmicznej i nieczynnym punkcie xero w pniu dębu. 

Póki co lądujemy w Kazaniu; w gorącym stepowym słońcu wybiegamy z samolotu, chłepcząc wszystko oczami w antycypacji wielkiego Orientu. Jest! Lotnisko wyłożone jakimiś takimi kolorowszymi płytkami. Potem coraz gęstsze morza betonu. Wszędzie bloki wszelkiego możliwego autoramentu. Stare żółte bloczki, neobloczydła zbudowane na olimpiadę młodych, szare molochy z loggiami ulepionymi z firan, karton-gipsu, starej gitary i plastra miodu. Bloki pojedyncze, bloki podwójne. Kiście bloków.

Nasz hotel mieści się w centrum, na ulicy Baumana. W internecie pełen jest pięknych statystek, które niespocone ćwiczą na siłowni i suche pływają w basenie, i czytają magazyny lifestajlowe o pustych stronach. W rzeczywistości hotel opanowany jest przez hordy niepięknych, niesuchych, nieczytających magazynów lifestajlowych nauczycielek. Skąd wiem, że to nauczycielki, nie pytajcie. To jest coś takiego, że po prostu to wiesz. Czy sposób, w jaki trzymają przewodnik po Kazaniu, zawsze jak plik sprawdzianów. Czy te tumany liściastych spódnic, chryzantemiczne włosy, czy oczy, zmęczone, ale zawsze czujne. I to łakomstwo. Nauczycielki są niezwykle łakome; notorycznie w lobby opróżniają całą paterę z czak-czaków, okropnych lokalnych łakoci przypominających żółte szyszki. Na śniadaniu siedzą z miskami śmietany, a przed nimi całe WOLUMINY naleśników, które ćpają monotonnie, metodycznie, zmysłowo, jakby miał się świat skończyć. W ten sposób czekają na autokar, który nadjeżdża posuwiście, zionąc aromatycznym chłodem klimatyzacji, i porywa je na podboje Powołża. 

Nauczycielki ładujące się do autokaru z saszetkami bimbającymi na zwielokrotnionych szyjach stają się naszym wyrzutem sumienia. Każdego ranka przypominają nam, że za mało zwiedzamy, niebezpiecznie osuwając się w kalderystyczne błądzenie po targowiskach, trykotażach – sklepach z bardzo brzydkimi ubraniami we wzory kwiatowe i oglądanie gazetki ściennej ilustrującej historię hotelu Nogaj. Za dużo czasu spędzamy w pokoju, oglądając przedbrexitowe szamotaniny i mecze Euro, a także w wielkiej, pozłacanej, dwupiętrowej stołówce zakładowej, wciągając manty i sałatkę „Nieżność”. Poza tym odbywamy też długie wycieczki komunikacją miejską. Wsiadamy w metro, wysiadamy gdzieś na blokach… Poklejone lasotaśmą i połatane dyktą wieżowce chwieją się wśród chmur, między kałużami szwendają się bezpańskie psy i drobią zamotane w chustach babiny; nierzadko na parterze bloku smutny sklepik… w przepastnej lodówie starczo uwiędły tort sachera, sadło z wilka na wagę i czak-czaki, i sprzedawczyni patrząca nam prosto w oczy, z nieskrywanym „no i kurwa teraz co?”.

Za blokami już ugory, garażo-bezdroża, jednak coś, co z oddali zdaje się śmietnikiem, z bliska okazuje się posiadać również praktyczne atrybuty przystanku tramwajowego. Ani zdążymy się obejrzeć, a spośród wzburzonych traw, skotłumanionych krzaków, starych siatek, drutów i mleczy, podskakując na nierównościach nadciąga tramwaj… Odurzeni tak niespodziewanym obrotem spraw, niezwłocznie wsiadamy do niego i z prędkością wartą lepszej sprawy w euforii pędzimy NIGDZIE. Ale może właśnie jadąc NIGDZIE, przybliżamy się do TAJEMNICY TATARSTANU dużo bardziej, niż gdy odbywamy te długie, pożyteczne, szymbarkowo-biskupinowe wycieczki „Cerkwie i meczety Kazania” czy „Wyspa Swijażsk”? 

Ich zresztą też nie żałuję. Też miały swoje korzyści. Po pierwsze widziałam dziewczynkę w rzadko spotykanej koszulce WIELU MAREK JEDNOCZEŚNIE. Po drugie, na wyspie Swijażsk miałam okazję skorzystać z pradawnej toalety publicznej. Pokręcona babinka, w nawarstwieniu chust wyglądająca jak gniazdo os z ludzką twarzą, zainkasowawszy parę kopiejek, nie tylko odwija stosowny kawałek papieru, wykonany prawdopodobnie z bardzo cieniutko pociętej kory, ale też wybiera odpowiednią, nie za dużą i nie za małą kabinę i pryska do niej uniwersalnym zapachem lasu, zwracając się do wszystkich, nawet tych bardzo dużych, niewesołych i trzymających w ręku zakrwawioną siekierę, baśniowym zwrotem „miłok”. Z perspektywy tej ludzkiej usługi europejskie toalety zdają się zdehumanizowanymi inkubatorami społecznej alienacji, gdzie człowiek człowiekowi wilkiem, a niereglamentowany papier klozetowy kręci się na rolkach jak pijany na karuzeli. 

Duch orientalnego bezsensu zdaje się unosić nad większością naszych tu poczynań. Festiwal literacki, którego jestem prelegentką, sprawia wrażenie imprezy oddziału Międzynarodowego Związku Hipsterów w okręgu kazańskim; jest wszystko: przestrzeń pofabryczna, wegańskie burgery i dużo yerby. Jednak jedyni zainteresowani merytoryczną dyskusją z nami czytelnicy to redaktor naczelny „Gwiazdy Powołża”, który ofiarowuje nam numer pisma z artykułem o domniemanym polskim pochodzeniu szlacheckim Żanny Biczewskiej; drugi natomiast robi nam awanturę, że nasze polskie wyrzekania na Rosję są doprawdy mocno na wyrost, biorąc pod uwagę fakt, że po wojnie przez wiele lat Rosjanie wysyłali nam całe swoje jedzenie, w tym czasie sami żywiąc się TRAWĄ, przez co jego matka straciła wszystkie zęby. Widać przy tym było, że nie żartował i czuliśmy się co najmniej głupio, że może nie my osobiście, ale że jako naród wykończyliśmy tak matkę tego typa. Nawet jeśli tylko w jego wyobraźni. Reszta osób, które nas zagadują, zainteresowana jest głównie robieniem sobie z nami upamiętniających trudno powiedzieć co zdjęć. 

Nie mając więc nic wiele lepszego do roboty, pozostałe dni spędzamy szwendając się po Baumana. To coś w rodzaju tatarskiej odpowiedzi na Piotrkowską; ni to mózg, ni to serce, ni to jelita miasta. Ze znajomą oku architekturą lubelskiego miasteczka, McDonaldem, sushi i alfabetem niezbyt atrakcyjnych atrakcji, w sezonie letnim daje koryto porywistej ludzkiej rzece. Turyści, gówniarze, zakochane pary. Menele, potatuowani żebracy, młodziki po dopalaczach, a przede wszystkim piękne smutne Tatarki. Naburmuszone księżniczki z tysiąca i jednej nocy nienoszące w ogóle spodni; długowłose, smukłe jak trzcinki. Patrząc, jak wypływają ze wszystkich szpar na falach swoich kwiecistych szepczących sukienek, koronek, lśniących włosów i kolczyków, człowiek od razu zaczyna się namyślać, czy było sobie robić ten balejaż, tatuaż, ombre, różowe pasemka i przerabiać usta na odbyt. Towarzyszą im często mężczyźni zupełnie niewyględni, nieatrakcyjni, z grzywkami, niosąc władczo ich torebki.

Baumana staje się naszą codzienną mantrą. Rano sprzątana przez brygady staruszków. Potem długo długo nic, otwierające się straganiki z filcowym badziewiem, chiromancją, refleksologią i rybami. Potem stopniowo koło 11 zaczynają mnożyć się atrakcje. Czyli: dziewczynka z małym susłem w klatce. Wielka Myszka Miki, mocno nieświeża, z pociągłym i smutnym pyskiem; najprawdopodobniej uzależniona od alkoholu. Taka jakie leżą w lumpexie całymi tygodniami i tylko Maciej Chorąży je kupuje. Wreszcie, po południu, szturm na Baumana przypuszcza sekcja performatywna. Czyli po pierwsze dwa jebutne Transformersy. Indianie peruwiańscy grający na piszczałkach z elektronicznej kory dębu. Dwóch biedahipsterów śpiewających do gitary przeboje britpopu w kręgu rozmigdalonych dziewcząt. Jeśli dodać do tego acid-techno ze sklepiku z fluorescencyjną watą cukrową i agresywny smooth jazz z restauracji amerykańskiej (oferującej nie tylko drinks, ale też eats, views and musics), a także ezoterycznych punkowców grających na zmianę na kle dinozaura i zespół jakichś młodocianych fanatyków religijnych chwalących miłość Jezusa śpiewem i tańcem synchronicznym, to przyćmić ich może wyłącznie rozstawiająca się tuż przed naszym hotelem rosyjska odpowiedź na Jacksons 5. Pośrodku siedzi sporych rozmiarów ojciec, zupełnie przeskalowany chłop oczywiście z grzywką. Po bokach dzieci niezwykłej maleńkości.

Dziewczynka na oko siedmioletnia, ze skrzypcami wielkości bułki paryskiej, w odświętnej sukience i podkolanówkach, nad wiek poważna, by nie rzec okropnie smutna. Obok jej braciszek na małej wiolonczeli, też niewesoły dziesięcioletni starzec; po bokach taty wyglądają jak małe ludzkie kolumny. Za nimi starszaki – ewidentnie w okresie skoku pokwitaniowego… Cały wieczór wygrywają przeboje Beatlesów i największej beznadziejności evergreeny, aż dzieci zasną przy swoich instrumentach…

Wreszcie – stacjonujący w okolicy McDonalda prawdziwi królowie Baumana. Dwa opryszki i ich zwariowana zoologiczna banda: przebrana za człowieka małpka, wielka papuga i sowa płomykówka. O ile dwie pierwsze mieszczą się w jarmarcznej  deptakowej konwencji, o tyle pogrążona w ciężkiej depresji sowa, drażniona do zdjęć, wydająca przejmujące dźwięki rodem z horroru, przywiązana za nogi do statywu, sprawia bardzo przygnębiające, nieunijne wrażenie. Zwieńczeniem wszystkiego jest zespół weteranów wojennych, którzy o kulach i z rękami na temblakach cisną rozdzierające casio-polo o Afganistanie… 

Ani szybko, ani powoli nadchodzi dzień wyjazdu. Oczywiście nasz umówiony transport na lotnisko nie przyjeżdża i czekamy godzinę na słońcu, przeklinając całą tę organizacyjną bardachę, my, Polacy, przyzwyczajeni, że wszystko chodzi jak w zegarku. W walizce mamy „Gwiazdę powołża”, perfumy Sawa, chipsy o smaku nóżek z chrzanem, gipsowego kota i koszulki z trykotażu – komplet rzeczy niezbyt pięknych, ani też wartościowych czy praktycznych, stanowiących zmyślny pomost pomiędzy pamiątkami a śmieciami oraz zgrabną metaforę naszych wspomnień z Tatarstanu. Kolejny miesiąc walając się po domu i szukając swojej skomplikowanej, ale nieuchronnej drogi do śmietnika, zdają się przypominać nam, że turystyka to bezustanne balansowanie pomiędzy byciem nauczycielką a Danielem Kalderem, ciągłe negocjacje pomiędzy nudnym sensem a ciekawym, ale bezsensownym bezsensem.

Na koniec cykl fotograficzny „Mój magiczny Kazań”. 

..

Tatarska rodzina patchworkowa: dwóch mężczyzn i ich troje dzieci-zwierząt. Więzi rodzinne zostały na wszelki wypadek pomysłowo wzmocnione sznurkami.

.. 

Jednomarkowość to przeżytek. Ubrania, sprzęty i samochody wielu firm jednocześnie uwalniają od tortury wyboru.

..

Dywany z milusiami. Czekam na inicjatywę polskich producentów.