Jeszcze 3 minuty czytania

Urszula Zajączkowska

PLENER: Klasa 4a

Urszula Zajączkowska

Urszula Zajączkowska

Kąpaliśmy się w swobodzie, bez przeładowania bodźcami, wysokich rejestrów treści i oczekiwań z kości słoniowej, a tylko z kredą, książką i otwartymi drzwiami, za którymi było bardzo dużo powietrza

Ani Żuławnik

To był prawdziwy zbiór upiorów z czarnego snu nauczycieli, potwór wyłoniony z koszmaru belfrowskiego, skumulowanego zbiorową trwogą pokoju nauczycielskiego Szkoły Podstawowej nr 4 w Wołominie. Bo to właśnie my im się tak zmaterializowaliśmy, my, cielęta rozbrykane, niesforne, absolutnie nie do zatrzymania w swej niepoprawnej spontaniczności i w permanentnym niedostosowaniu do oczekiwań nam stawianych. Żyliśmy w tym stanie uciesznym w czasie do tego chyba najlepszym, równie nieporadnym i tak samo pozbawionym jakiejkolwiek wizji: w Polsce świeżego kapitalizmu.

Nie byliśmy związani sznurami sieci gsm, nie szukaliśmy zasięgu promieniowania wi-fi. Monitoring naszych współrzędnych, na żywo, wyrysowany kropką na mapie dostępnej w internecie, tkwił nieporuszony wciąż tylko w akapitach Lema. Nikt nie wiedział, co rzeczywiście robiliśmy w szkole, po szkole, a przecież eksplorowaliśmy tereny obce, nie raz laliśmy się „na dołku”, obmyślaliśmy plany na jutro i na za sto lat, głównie zdobycia świata, czyli władzy nad nauczycielami, którzy pod przykrywką edukacyjnej misji chcieli nas stłamsić, obrać z czułej, kwaśnej skórki, by dostosować do własnych wyobrażeń ideału ucznia. To poczucie swobody i wzajemnej solidarności wykształciło się w naszej biedzie powszechnej, codziennej i w czasie, gdy wiedza była jeszcze trudno dostępna, całkowicie analogowa, bo trwała tylko w języku nauczyciela i książkach, całkiem bez szans na tę dzisiejszą jej bliskość, uruchamianą łatwym gestem włączenia telefonu. Jak populacje egzystujące w trudnych warunkach środowiska, żyliśmy blisko siebie: twarzą w twarz, słowem w słowo, widzieliśmy się. Poza tym mieliśmy czas.

Gdy nauczyciel angielskiego, oficer Royal Navy z czasów II wojny światowej, pełen cywilizacji zachodniej starszy pan, który nie mógł znieść, że spóźniamy się na lekcję – bo jeszcze ta słodka sekundka, ostatnie zdanie dokańczane w korytarzu – zamknął nas w sali na przerwę, to uciekliśmy przez okno, wszyscy, pozostawiając na tablicy najbardziej bezczelne słówko: „goodbye!”. Prosta sprawa. Bo to przecież my sami chcieliśmy decydować o sprawach nas dotyczących i często to się nawet udawało, z uszczerbkiem dla nauczycieli, którzy przekraczali dość śmiało granicę naszej wolności. Czuliśmy ją mocno, jako wartość niepodważalną, bez dyskusji. My i czas, życie, chwilki słodkie jak flipsy i rakotwórcza guma Turbo.

Kiedyś od niechcenia zrobiliśmy w klasie zrzutkę groszową, by zasilić schronisko dla psów,  już za chwilę rozszerzyliśmy tę zbiórkę na całą szkołę, a zaraz sprzedawaliśmy słodycze z marżą, wystawiając na przerwie w drzwiach stół, na którym prężyły się delikatesy luksusowe: guma do żucia i wafelki. Kupowali je też i nasi nauczyciele. I nadal było tego mało. Zupełnie sami zorganizowaliśmy więc potańcówkę w korytarzu szkoły, za bilety, wszystko na psy. Przywieziony na rowerze sprzęt rżnął z pirackich kaset disco Szejkin Stiwensa, Rokset, Majkela Dżeksona. Nie było czasu na wstydliwe opieranie się o ściany: szalała cała szkoła, absolutnie nie wiedząc tego, co wiemy teraz: jak bardzo swobodni byliśmy.

Nie sposób zapomnieć, gdy pani od polaka (ten nabazgrany na tablicy przez nią „Rzeromski”, to zwrócenie jej uwagi przez roztropnego naszego kolegę i zaraz jej pogarda i słowny bicz!) notorycznie szczuła nas na dyrektorkę. A kiedy zadała nam, pełna frasunku, byśmy napisali do tej nikczemnicy list (ostatecznie to forma literacka), wyraziliśmy się w nim wspólnie, by pani dyrektor już więcej nie popełniła błędu, zatrudniając takiego nauczyciela do języka polskiego. Potem te prace, „sprawdzone” i ocenione wszystkie na 2,  rozdarliśmy w kawałki na oczach jej przekrwionych. Biała chmura z kartek wirowała w powietrzu. Biała chmura wirowała w naszych głowach. Powietrze i lekki, łatwopalny papier.

Cieszyliśmy się najwyższą średnią z nauki w całej szkole, cieszyliśmy się też najgorszą z zachowania i właśnie w tej dysproporcji ukryta była istota naszego charakteru. To my z najbrudniejszą salą, pełną piachu i śmieci walających się po podłodze, zaschniętymi paprotkami i zwiędłym geranium wygraliśmy konkurs na najczystszą klasę szkoły – bo w regulaminie był zapis o najwyższych punktach za „gazetkę ścienną”, więc tworzyliśmy ją codziennie, ignorując zasady klasowej higieny i społecznej ogłady. Nawet ten kuriozalny „kącik czystości”, gdzie leżała miednica (bez wody) i pudełka po mydłach, u nas bez pudełek, za to z pamięcią, że tam niedawno nasza droga koleżanka podczas lekcji puściła pawia, więc jaki to będzie kącik czystości kiedykolwiek jeszcze?

Wygrana w konkursie oznaczała pieniądze, więc uznaliśmy, że pojedziemy na zasłużony dwudniowy odpoczynek, a tam chichrając się w konspirze nocnych podrywaczy, biegaliśmy z pokoju do pokoju, by poleżeć na chwilkę z kimś i ewentualnie wyznać mu miłość, trwającą przynajmniej te dwa dni. Nauczycielka nas za to tłukła. Pamiętam scenę, widzianą z ukrycia w korytarzu – gdy nad głową kolegi zatrzymała się podniesiona ręka ze zwiniętym ręcznikiem. Potem był tylko tępy łomot. Następna lekcja egzekutorki zaczęła się stukaniem naszych długopisów. Chórem, rytmicznie, do zmęczenia materiału. Tłukliśmy tak punkty rytmiki wściekłości i siły grupy, klasy już 6a. Ta klasa łobuzów samodzielnie tworzyła przedstawienia wystawiane dla nauczycieli, rodziców, dla naszej zabawy. Szyliśmy stroje, budowaliśmy scenę. Kolega Marcin wstydził się założyć kieckę mojej mamy, jakby to wcale nie był złoty, królewski ornat, tylko zwykła kiecka. Po prostu na chwilę zwariował.

To my na głos czytaliśmy lektury po lekcjach, bo książek było za mało w bibliotece, to my też zbieraliśmy kaskę na jeden numer „Bravo Girl”, by doszkolić się w kwestiach seksualności. Ktoś w przerwie głośno recytował tzw. listy do specjalistów. W klasie wtedy zapadała cisza, roznosił się aromat sera, chleba i ciche chrupanie jabłek. Mlaskaliśmy i słuchaliśmy. A treści gorące, pikantne i krwiste, wrzały do czerwoności, bulgotały piekielnie nęcąco. To stąd właśnie wiem, że można mieć depresję i wizje samobójcze z powodu niepoprawnej krzywizny przyrodzenia. Pokładaliśmy się na ławkach ze śmiechu, a przecież zaraz była matma i sroga pani z wielką ekierką.

pod trzepakiem

 

Kąpaliśmy się w swobodzie, bez przeładowania bodźcami, wysokich rejestrów treści i oczekiwań z kości słoniowej, a tylko z kredą, książką i otwartymi drzwiami, za którymi było bardzo dużo powietrza.

Dziś zdalne, cyfrowe sterowanie, wyznaczanie już najmłodszym ścieżek kariery jest nadaniem im wolności równej przechadzce po spacerniaku. Współczesne dzieci doznają krzywdy i niesprawiedliwości, więzi się ich dzieciństwo – powołane przecież do swobody poznawania życia, siebie i innych, uczenia się w szkole i w świecie ze słów i gestów przyjaciół, do popełniania licznych błędów, do nieskrępowanej, prostej zabawy, a przede wszystkim do niedecydowania o przyszłości, gdy ma się w głowie to piękne nic. Do nowoczesnego instrumentarium ograniczania wolności młodych ludzi należą: smycz dla dziecka (bo jeszcze wejdzie tam, gdzie nie może), kask dla niemowląt (bo będzie miało guza i pozna co to ból), komórka (żeby starsze było pod kontrolą, a młodsze niech da spokój), samochód (do wożenia wszędzie).   

Współczuję im, sformatowanym w ściśle sprofilowanych klasach tak, że odwrotu nie ma, a przecież powinien być on możliwy i wielokrotny. To jest ich prawo. Prawo do szukania i błądzenia powinno być im dane bez żadnej łaski. Dziś jest ono pod ścisłą kontrolą, dawkowane w ramach wyobrażeń dyżurnych ich życia, rodziców i nauczycieli: od żłobków kreatywności, przez przedszkola matematyczno-językowe, po balet i francuski po szkole, ale przed szachami, karate i tuż po robotyce. Generuje to poddańczość, tumiwisizm, odtwórczość, życiowe ctrl+c i ctrl+v. Tacy też zaraz chcą/muszą studiować. Przyglądam się im, jak dopiero tu uczą się samodzielności w poznawaniu, w doborze źródeł, w zadawaniu pytań. Nabierają też odwagi w podważaniu moich „prawd”, na co przecież ja tak bardzo czekam, bo właśnie w tym tkwi źródło progresu wiedzy, że nowi wymyślą coś lepszego. Dla wielu jest już jednak za późno. Czekają na polecenia. Zrobią wszystko, tylko powiedz im, co to ma być i jak to ma być.

A wczoraj my, klasa 4a, widzieliśmy się znowu. Weszłam tam, a oni przyjęli mnie normalnie, czyli tak niemożliwie serdecznie i dobrze. Była też tam nasza wychowawczyni: pani od biologii, która za nic nie chciała nam ostatecznie wytłumaczyć, jak to jest z tym rozmnażaniem człowieka, jak jest z tym dojrzewaniem, jak to jest w końcu z tym umieraniem?

Nasza Ania umarła. To dlatego znowu my byliśmy razem. Tacy sami. Spiliśmy się jednak legalnie i pani z nami piła rozmaite roztwory alkoholi uwodnionych w przeróżnych stężeniach. Rozcieńczyliśmy je w naszej krwi wspólnie, z tą samą uciechą jak kiedyś najtańsze bełty z wyskrobanej z kieszeni kasy. A na koniec było zdarzenie psychodeliczne, bo odegraliśmy scenę z przeszłości: lekcję biologii. Więc znowu my – choć zbyt wiele nie słuchaliśmy, gadaliśmy, szczypaliśmy się, zdradzaliśmy sobie tajemnice życia wprost do ucha. Pani stała ze storczykiem i wskazówką w ręku, cała zalana zielonym światłem. My, dziewczyny i chłopaki poczochrane, rozumiejące się bez słów, dryfujące tylko na płaszczyźnie emocji, czułej powierzchni percepcji, jaką mają jedynie dzieci, właśnie odkryliśmy ją w sobie na nowo, więc byliśmy w tej klasie znowu, całkowicie poddając się owej dziwnej chwili, a pani, na specjalną już prośbę, ponownie zrobiła tę jakby groźną minę i śmialiśmy się jak zawsze, kompletnie nic sobie z tego nie robiąc.

PsychodelolekcjaPsychodelolekcja

 

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).