Jeszcze 2 minuty czytania

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

ALFABET NOWEJ KULTURY: S jak…
sfera prywatna, sfera publiczna

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Na początku grudnia przez internet przetoczyła się fala krytyki pod adresem dyrektora generalnego Google, Erica Schmidta. Powodem była jego wypowiedź na antenie CNBC. Zapytany o to, czy ludzie powinni ufać Google w kwestii ochrony ich prywatności, Schmidt odpowiedział: „Jeśli jest coś, czego nie chcesz przed nikim ujawniać, może po prostu powinieneś przestać to robić”. Sprawa nie jest jednak taka prosta, o czym powinien pamiętać sam autor tych słów, który w roku 2005 obraził się na serwis informacyjny CNET i zakazał swoim pracownikom kontaktów z reprezentującymi go dziennikarzami. Chodziło o przykład, jakim posłużono się w artykule o dokonującym się w sieci odzieraniu nas z prywatności – CNET ujawnił adres, zarobki i zainteresowania Schmidta, informując też o wysokości wsparcia finansowego, jakiego udzielił amerykańskim politykom. Wszystkie te informacje publicyści CNET zdobyli, korzystając z wyszukiwarki Google.

Schmidt opowiada się więc za zlikwidowaniem idei przestrzeni prywatnej w czasach technologii cyfrowych (mimo wątpliwości, które pojawiają się, gdy sprawa dotyczy jego samego). A wyszukiwarka to jedno z narzędzi, które razem są w stanie zlikwidować niemal całkiem nasze sfery prywatne (inną kluczową technologią są kamery monitoringu ograniczające prywatność w przestrzeni miejskiej).

Zacieranie się granic między tym, co publiczne i prywatne, jest oczywistością. Już jednak ustalenie, na ile postępujące upublicznianie prywatności jest przyczyną, a na ile skutkiem tego, co dzieje się w internecie, przypomina rozmowę o jajku i kurze. Żyjemy przecież w realiach, jak to określił szkocki kulturoznawca Brian McNair, „kultury obnażania”, w której gazety informują nas o najbardziej intymnych szczegółach z życia gwiazd, telewizja podsuwa nam konfesyjne programy, a z drugiej strony – by nie sugerować, że to wszystko wina koncernów medialnych – starsze panie, które chcą zebrać pieniądze na szczytny cel, uznają za stosowne zrobienie sobie rozbieranych zdjęć.

W sieci, która jest już dla wielu z nas podstawowym środowiskiem komunikacyjnym, zachowania dotychczas efemeryczne i nieuchwytne, a już z pewnością niewidoczne dla osób spoza grona najbliższych, nabierają cech zachowań publicznych – widocznych dla szerszego grona osób i pozostawiających za sobą trwałe ślady. Zostają obdarte z prywatności poprzez łatwość rejestracji, a system przechowywania i wyszukiwania śladów naszych zachowań odziera je z prywatności.

Najlepiej widać to na przykładzie serwisów społecznościowych i dziwnego uczucia, kiedy po dodaniu do grona znajomych osoby, którą kiedyś poznaliśmy (ale tak naprawdę nie jesteśmy pewni, czy poznalibyśmy ją na ulicy), zyskujemy dostęp do jej zdjęć z wakacji, suto zakrapianych imprez czy porodu dziecka. Nie ma problemu, jeśli to świadoma decyzja. Ale czy tak jest zawsze? Raczej nie, biorąc pod uwagę jak inna jest architektura serwisów sieciowych od cech środowiska, w którym działamy na co dzień. Szepniesz przelotnie czułe słowo ukochanej w parku i usłyszą je najwyżej ptaki latające nad głową. Wyślesz z tego samego parku pikantnego SMS-a kochankowi w delegacji, a jego kopię odbierze lub zmagazynuje po drodze szereg stacji przekaźnikowych, serwerów – do których dostęp mają pracownicy firm telekomunikacyjnych, a także przedstawiciele służb bezpieczeństwa. (Oczywiście, nad parkiem może też szybować bezzałogowy samolot stworzony na potrzeby prowadzenia nadzoru).

Prywatność jest dzisiaj często walutą, w której płacimy za darmowo dostępne usługi. Wspomniany na początku serwis Google, ale także każda inna wyszukiwarka, portal czy serwis w sieci, w zamian za darmowo udostępniane usługi kolekcjonuje informacje o naszych zachowaniach. Szukając za darmo, uczysz Google, co Ciebie interesuje. Kupując wygodnie prezenty w sklepie internetowym, uczysz jego właścicieli, jakie produkty się dobrze sprzedają. Oglądając sieciowe mapy, pozostawiasz informacje na temat tego, gdzie jesteś lub gdzie się wybierasz. John Battelle twierdzi, że żyjemy w cieniu wielkiej „Bazy danych intencji” tworzonej przez Google’a. Oczywiście, dane o nas zbierały przed nastaniem internetu i wyszukiwarek na przykład banki. Różnica polega na tym, że w przypadku przeciętnie aktywnego internauty, Google po kilku latach wie o nim niemal wszystko – i to dotyczy nie tylko przeszłych i obecnych zachowań. Ilość informacji pozwala też przewidywać przyszłe nasze zamiary i kroki.

Wybór między prywatnością i działaniem publicznym nie jest prostą opozycją – pomiędzy dwoma biegunami istnieje cała gama sytuacji na pół odsłoniętych. Niczym zdjęcia na profilach w serwisach społecznościowych, które w charakterystyczny sposób przedstawiają twarze właścicieli kont mocno skadrowane, przesłonięte ręką lub wielkimi okularami przeciwsłonecznymi, lub przybliżone czy oddalone tak, że identyfikacja staje się niemożliwa. Ten prosty przykład pokazuje, że do pewnego stopnia intuicyjnie negocjujemy, zarządzamy naszą prywatnością. Ale w jeszcze większym stopniu jesteśmy nieświadomi tego, że na prywatny blog czy konto może często trafić każdy, kto chce, a z każdym naszym krokiem w sieci wyciekają informacje o nas. Istnieją oczywiście narzędzia do precyzyjnego kontrolowania wyciekających publicznie treści – w postaci filtrów, mechanizmów segregowania kontaktów na grupy mniej lub bardziej bliskie, lub też blokad dla mechanizmów automatycznego pobierania informacji o nas. Jednak mało kto zawraca sobie tym głowę.

Uważny czytelnik zorientuje się, że ton nasz odbiega wyraźnie od typowego dla nas zachwytu nad tym, co nowe i inne. Prywatność to kwestia, w przypadku której wyjątkowo widzimy więcej zagrożeń powodowanych przez nowe technologie, niż ewentualnych korzyści. Możliwe, że jesteśmy w tym zakresie już archaiczni – podobno najmłodsze pokolenie inaczej buduje swoją prywatność, akceptując funkcjonowanie w dużo szerszej sferze publicznej.

Zagrożenia związane z nadzorem i brakiem prywatności jednak i tego pokolenia dotyczą. A będą się one potęgować – bo wizja dalszego rozwoju internetu zakłada podpięcie do sieci codziennych przedmiotów rejestrujących rzeczywistość poprzez system czujników. A z ich pomocą sieciowa „baza danych intencji” obejmie również nasze zachowania w fizycznym świecie. Wtedy sama koncepcja prywatności okaże się efemeryczna.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).