wiersze

Krzysztof Siwczyk

Domrok

Jasne, rytualne świty, na parapecie za szybą
siada poniekąd znany w okolicy duch orzeźwienia,
wiatr pokątnych zawirowań, co przynoszą nam tu
jakże dziwne rozwiązania flagowych dylematów,
szarpanych w porywach entuzjazmu jak bandera
na krypie dobijającej właśnie do szczęśliwej wyspy
naszego docelowego domu, o jakim opowiadałem ci
do pierwszych łez, ale nie bój nic, możesz z nami zostać,
ile chcesz czasu, bez ograniczeń zawiana bezludność,
dosłownie parę wątpliwych cieni ci będzie przyświecać,
gdy zajdziesz do starych, dobrych kwater, gdzie bywałaś
inna, wiele wstecznych światów temu, które my teraz
kolonizujemy na parapecie kładąc brody, podparci
o serdeczne palce i serca, których nie mamy do ciebie -
życie drobno siekane, pocięte na kawałki w bloku
czystych możliwości, wykorzystane do cna komórki
jak królicze legowiska lub siedziska nutrii, co poszły
pod młotek licytacji, wypatrujemy z paru metrów najazdu
niszczarek, wybierają właśnie wilgotne fundamenty,
odsłaniają mroki piwnicy, z jakiej wybiegają ku białku
słońca dziwne, drobne ustronia, najściślej uchowane
żyjątka konkretnej jednak przeszłości, co nie posiada
swych właścicieli, nie sięga już głębiej do opowieści
słyszanych tu jeszcze zeszłej jesienie, gdy chadzałaś
pierwsze spacery, a oni, zżyci jeszcze z płotem pletli
ci do głowy superlatywy, na jakie nie stać byle kogo,
w języku słyszałaś słowa krągłe jak przetwory renesansu,
miary nie znali własnych zauroczeń, pełni zaprzeczeń
i gloryfikacji, w tobie widzieli najpewniej nadzieję
dalszego rozwoju akcji, choć za zakrętem znikałaś
jak żółta hulajnoga w strachu porzucona przed zimą
w obszarze drewutni, żal jest nam teraz tych nutrii,
miażdżonych powoli niczym szczególne następstwa sytuacji,
konkrety, idee, którymi się karmi pierwsze, lepsze złudzenia
wciąż twej absolutnej racji.

Mediany

Nic ponad pragmatyzm, wszystko poniżej
poziomu gruntu, wyszło właśnie na górę,
ślimaczy się dzień roztropnej afirmacji,
nie inaczej się czuje pobliski badacz nocy,
gwiazdozbiór orany przez tunele transferów,
oczodół wlepiony w leżak, na jakim układasz
pietę własnych pretensji kierowanych, tak,
gdzieś indziej, naturalnie, poza horyzont gminy,
wciąż bardziej uparcie, wciąż niemniej konsekwentnie,
patrząc przez szkło lampki jak ogarek w śluzie noktowizora,
drżysz, rzecz jasna, dowód w sprawie, poniechanie
oparte o proste kalkulacje, masz przecież rodzinę,
potrzebny ci cud trwania, właśnie w tu i w teraz,
we wrześniu, w okolicach średniej temperatury rocznej,
w kraju, o którym wiesz tyle, co o stanie wód,
mierzonym wieczorami i podawanym dalej przez radia
ku górom, gdzie spędzałeś ferie marzeń i sny jak stada
upiornych konwencji, pod czujnym okiem komendanta
dzielni, nic się nie działo ponad zwykłe donosy jak znajdy
podrzucone pod uwagę otępiałych słuchaczy, gdy stan wód
przekraczał poziom alarmowy jak działka potencjometru,
wchodził do pokoju kark, Pan Esperanto, prierdolamento,
ściszyć gnoje, ściszyć, bezustanne kazanie wód, lanie
kocem, sucha zaprawa w zimowe poranki przed zupą
mleczną, to była cała droga mleczna, droga bez dojścia
do celów, z których nie ma już ucieczki do dziś.

Lahar

Zlot wszelkich rupieci, pod różowym niebem
wzrasta góra upstrzona trupią wiechą, na topie
wbity styl, pod górą nieba mieszkamy jak malwy
pod płotem, przywalone przez ostre krawędzie pił pąki,
które turlają się pod stopy olbrzyma - bezgłowej łodygi
przejrzystej jak poliwęglan lub dusza, pamiętamy o niej,
siedząc w małej komorze zawału, tęsknimy za widokami
mistrzów malarstwa, albo przynajmniej za okiem,
co nas nie sięga, ale nic z tych rzeczy nie jest w zasięgu,
sama tylko masa żołdaczych bogów, zawalone domy dni,
tu teraz ubywamy, przez niewielki świetlik wpada pył
po przejściach głazów toczących po wszystkim swoje piany
melodii, zawodzenia z sąsiednich zaświatów, ubijanych
doszczętnie przez stopy olbrzyma są wyraźne niczym księżyc,
pamiętamy, to jego oko, wybiera kogo tu zdusić jeszcze,
pod światło nocy nie widać, wreszcie cichnie wszystko, ślepa
uliczka, zaczynamy rozumieć nasze położenia, jesteśmy
placem zabaw, wypełzamy jak świt, wybuchamy jak śnieguliczka.

Od dawien dawna dziś

Wielkie bulwary, drobne studium narożnej witryny,
pod markizami siedzi kwiat nowoczesności,
niewidoczny pasaż prowadzi do niewidocznej głębi,
musisz sobie to wyostrzyć, biały koń tratuje trotuary
i na dobrą sprawę, pod koronami jesiennych platanów,
interesujący jest los kobiety z dwójką dzieci,
obserwowanych przez dwóch mężczyzn w cylindrach
stojących nieopodal gazowej latarni, od dawien dawna
dziś wydaje się przesądzone, w niewyraźnej mgiełce
drugich i trzecich planów nie dzieje się szczególnie wiele,
choć właśnie tam lokujesz sporo nadziei, w oddali,
z jakiej zjawić winien się kształt znacznych przeobrażeń,
tymczasem minęła nowoczesność, zjawiła się kwadra
twojego życia, w której rzeczywiście stać cię na niewiele
więcej niż podglądanie reprodukcji czyjegoś życia,
skończonej przygody, ubranej w fatałaszki tragedii,
jaka nie zaszła na tej drodze na drugi brzeg ulicy,
bo przecież te dzieci i ta kobieta tam dotarły,
ci mężczyźni odpalili fajki i liczyć mógł się trud
nużący oczy sprawcy momentu, gdy dal widma
wyradza, one idą, choć jeszcze nie wiesz,
wzdłuż jakich ulic i z jakim zamiarem
koła wozów toczą swe totalne symetrie,
trą o krawędzie chodników jak chrząstki,
równają teren jak czystki z nas będą ludzie
skutecznej metody.

zdjKrzysztof Siwczyk (ur. 1977) – poeta, eseista. Ostatnio opublikował tom „Jasnopis” (Wydawnictwo a5, 2016) i esej „Koło miejsca/Elementarz” (Czytelnia Sztuki, 2016), za który otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia. Prezentowane wiersze pochodzą z przygotowywanego tomu „Mediany”, który ukaże się wkrótce w wydawnictwie a5. Mieszka w Gliwicach.