Jeszcze 2 minuty czytania

Maria Poprzęcka

NA OKO: Niedziela na Głównym

Maria Poprzęcka

Maria Poprzęcka

Wielkie lotniska, niegdyś projektowane jako salony świata, z eleganckimi sklepami oferującymi rzekomo taniej towary luksusowe, coraz częściej wyglądają jak olbrzymie noclegownie, gdzie posypiają ludzie wytrąceni ze swego czasu i przestrzeni, obojętni na jedwabne krawaty YSL

Osłodą gomułkowskiej „małej stabilizacji” były koncerty zachodnich artystów estrady, którzy podczas europejskich tournée zahaczali o Warszawę. W 1964 roku w Sali Kongresowej PKiN wystąpiła gwiazda francuskiej piosenki – Gilbert Bécaud.  I wtedy to: „większość pań w słowiańskich oczach miała łzy / taka piosenka – Dimanche à Orly”. Nieoceniony w kpinie z peerelowskich bieda-snobizmów Wojciech Młynarski tak rzecz streszczał: „W piosence byk non-ironowo-tergalowy1 / psychicznie trochę poczuł się niezdrowy / i by się odprężyć jeździł na lotnisko / chciałby odfrunąć – to wszystko”. Miejscowym zaś proponował „niedzielę na Głównym, na Głównym niedzielę…”.

Mija ćwierćwiecze od publikacji głośnego eseju Marca Augé „Nie-miejsca”. W swym „Wprowadzeniu do antropologii hipernowoczesności” jako na nie-miejsca Augé wskazywał miejsca anonimowe, a zarazem pełne ludzi: dworce, lotniska, stacje metra, supermarkety, hotele, środki publicznego transportu. Miejsca tłoczne, lecz nie tworzące ani wspólnoty, ani tożsamości, ani wzajemnych relacji. Miejsca, w których doświadczamy rzeczywistości chaotycznie, cząstkowo i niespójnie, co niesie zakłócenia świadomości i poczucie osamotnienia. I chociaż nie powstała zapowiadana w zakończeniu przez Augé etnologia samotności, jego diagnozy dotyczące społecznych skutków hipernowoczesności nie straciły  na znaczeniu. Ze wskazanych przezeń nie-miejsc jedno tylko zmieniło się zasadniczo – to lotniska. Nierozerwalny splot dwóch procesów: globalnego umasowienia komunikacji lotniczej z jednej strony, zagrożenia światowym terroryzmem z drugiej – sprawił, że lotniska stały się miejscami wysokiego ryzyka i ścisłej kontroli. Stąd opresja, której doświadczają każdego dnia setki tysięcy podróżnych. Tu terroryzm może święcić swój triumf.

Nowe lotniska dawno przestały być ikonami architektury. Jak mogłyby nimi być, skoro nie sposób ich ogarnąć wzrokiem? Wciąż się zresztą rozrastają, pączkują, gubiąc pierwotne formy. Coraz częściej są rozległymi kompleksami wymagającymi wewnętrznej komunikacji między terminalami. Niegdysiejsza „futurystyczna” architektura – jak paryskiego Roissy – wygląda jak przeterminowana dekoracja do filmu SF z lat 60. Amorficzność przestrzeni lotniskowej rodzi poczucie zagubienia. Trzeba się pilnować, iść po znakach. Pokonać znaczne odległości, co trochę tylko ułatwiają niekończące się ruchome chodniki i schody. Wielkie aeroporty, niegdyś projektowane jako salony świata, z eleganckimi sklepami oferującymi rzekomo taniej towary luksusowe, częściej wyglądają jak olbrzymie noclegownie, gdzie posypiają ludzie wytrąceni ze swego czasu i przestrzeni, obojętni na jedwabne krawaty YSL.

Procedury lotniskowe niosą dziś cały pakiet wykluczeń, nierówności i upokorzeń. Nierówności widać już na wstępie. Osoby sprawnie poruszające się w zdigitalizowanej hipernowoczesności mają karty pokładowe wydrukowane lub w telefonach, więc kolejka do check-inów jest im oszczędzona. Inni walczą z automatycznym boardingiem albo pokornie odnajdują swoje okienko odprawy. I dołączają do kolejki nadających bagaż większy niż kabinówka o przepisowych rozmiarach. Tu ma miejsce pierwsza segregacja: na klasę bussines i elegancko nazwaną klasę ekonomiczną. Im większe lotnisko, tym kolejka ekonomicznych dłuższa i wolniejsza. Nieuchronne (zwłaszcza przy powrotach) nerwy przy ważeniu bagaży, rozpaczliwe przepakowywania. Wzrasta różnorodność językowa i etniczna, o porozumienie bywa trudno. Tu świat jest jeden: stoją za sobą biali backpackersi, wielodzietne rodziny muzułmańskie z tobołami zaklejonymi plastikową taśmą, karne wycieczki japońskich emerytów, udający światowców klienci polskich biur podróży, wbici w czarne garnitury Chińczycy w delegacji.

Odprawa to zaledwie wstępny krąg doświadczeń podróżniczych. Prawdziwie trudnym rytuałem inicjacyjnym staje się kontrola bezpieczeństwa. Sunące wolno kolejki ujęto w labirynty taśm. Tablice z wykazem rzeczy zabronionych wciąż wzbogacane są o nowe prohibita. Jeszcze nie wiecie, że trzeba nabyć w automacie torebkę strunową i w niej zmieścić wszystkie kosmetyki? To się dowiecie. Szampon i coś tam jeszcze wylatuje do kosza. Dochodzących do kontroli czeka ciąg upokorzeń i prostracji. W plastikowych kuwetach składa się wszystko, co osobiste: telefony, zegarki, laptopy, swetry, klucze, tablety, marynarki, zawartość kieszeni. Pospieszne rozbieranie się, mężczyźni niczym aresztanci posłusznie wyciągają paski ze spodni. Kobiety muszą ujawnić intymne wnętrza kosmetyczek. Mało komu udaje się uniknąć zdejmowania butów (doświadczeni wiedzą, że bezpieczne są stare addidasy). Wreszcie bramka. Ręce do góry. Rozkrok. Obmacywanie wykrywaczem metali. Coś brzęczy. Kolczyki? Roztrzęsiony starszy pan, w skarpetkach i opadających spodniach, wciąż wzbudza tamujący ruch alarm. Odkrytą przyczyną okazuje się metalowa folia schowanego w kieszeni blistra z tabletkami. Ale to nie wszystko. Równolegle decyduje się los złożonego w kuwetach prześwietlanego dobytku. Na monitorze majaczą szkielety naszych kluczy, nie daj Boże pilnika do paznokci. Pechowców czeka wezwanie na stronę, gdzie publicznie odbywa się żenujące rozgrzebywanie podejrzanej zawartości torby i kabinówki. Strategie zachowań są różne: źle powstrzymywana irytacja, wyższościowe lekceważenie, żałosne próby obracania sytuacji w żart. A wszystko tłumione szantażem, że to przecież dla naszego dobra i bezpieczeństwa. Na koniec, wyzuci ze wszystkiego, nerwowo ogarniamy siebie i bagaż. Po bólach inicjacji czeka nagroda: duty free!

Psychicznie mocno czujemy się niezdrowi. Lecz gdzie pojechać w niedzielę, aby się odprężyć? Na pewno nie na lotnisko. Też nie na Główny, bo dawno nieczynny, nawet Muzeum Kolejnictwa zakończyło tam swój żywot. Centralny ze Złotymi Tarasami? Przecież niebawem w niedzielę będą zamknięte.

1 Głęboki PRL potrzebuje już chyba objaśniających przypisów. Niewymagające prasowania koszule non-iron i niegniotące się garnitury z tergalu stanowiły przedmiot niezaspokajanych konsumpcyjnych pożądań. Sztuczne tworzywa były nowością, trudno dostępną i tym wyżej cenioną.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).