Być wielkim pisarzem, mieć oswojonego jeża
hana jang / CC BY-NC-ND 2.0

25 minut czytania

/ Literatura

Być wielkim pisarzem, mieć oswojonego jeża

Henryk Grynberg

Obraz rzeczywistości jest w „Dziennikach” Osieckiej dwojaki. Z jednej strony presje i koszmary totalitaryzmu, z drugiej żywioły młodości. Chce być komunistką. I mogłaby „całe życie przeflirtować z piętnastoma naraz”

Jeszcze 6 minut czytania

Wie, że „nasza Droga jest słuszna”, choć „budownictwo dla przyszłych pokoleń nie ma [dla niej] w żadnym wypadku uroku”. Ubolewa, że „z tymi, w których tłumie stoimy”, nie ma „nic wspólnego poza wspólnym wrogiem i odległym, choć pięknym celem, jakim jest komunizm”, ale pragnie dojść „do moralnej doskonałości człowieka, który chce być komunistą”. Ma osiemnaście lat, ale jest już na trzecim roku studiów dziennikarskich. Poliglotka, która czyta literaturę rosyjską, niemiecką, francuską i angielską w oryginale, planuje „być wielkim pisarzem”, lecz na razie chce leżeć „nad cudnym jeziorem, czytać Feuchtwangera, pływać, łazić po lesie [...], patrzeć na promień słońca sączący się przez zielone soczyste liście [...], mieć oswojonego jeża, śmiać się, śmiać, śmiać!!!”. Na przyjęcie wigilijne zabierze swojego kota, bo nie chce, żeby „sam siedział w domu”.

Jest dzieckiem, które usiłowano rzucić na pożarcie Molochowi, oskarżając o „obiektywnie wrogą robotę”, co bardzo ciężko przeżywa. Ma świadomość swojego dodatkowego problemu: „Nie mogę się uskarżać, że ludzie mnie opuszczają. Nie! To ja z nich wyrastam” – jak u Mrożka w zespole liliputów, z których jeden zaczął rosnąć – lecz raz zaprogramowana chce do nich należeć. Żali się, że „ci, którzy się już mienią komunistami”, ją odpychają. „Ja bardzo chcę wrócić do ZMP. [...] czuję się strasznie źle jako wytrącona z organizacji”, gdy „niewiele warte typki spokojnie paradują w [czerwonych] krawatach”. „Jestem taka jak inni” – zapewnia, zapominając, że „wyrasta”. Wpada w rozpacz: „Och, jak ja się boję tej całej «sprawy». [...] O Boże, niech będzie koniec. [...] Ja nie wytrzymam. Ja nie chcę, żeby oni grzebali w moim wnętrzu, [...] ja chcę tylko spokoju.  S p o k o j u!!! [...] Czasami jestem pewna, że zwariuję”. „Ludzie, kochałam was! Bądźcie ludzcy!” – woła jak  komunistyczna bohaterka (Hanka Sawicka, właściwie Szapiro), którą „ludzie” wydali Niemcom. W „Szpetnych czterdziestoletnich” wyjaśnia, że wybronił ją partyjny dziekan i pouczył, że „niepotrzebnie uderzyła w pokorę”.

Znalazłem się w podobnej sytuacji: na każdym roku tych studiów odbywała się rytualna selekcja z pożeraniem ofiary, lecz wiedziony instyktem, nie uderzyłem w pokorę, tylko kontratakowałem i zdezorientowana zgraja „zaperzonych prokuratorów” się cofnęła (patrz: „Życie ideologiczne”), przy czym ujął się za mną partyjny opiekun roku. Ten system niesłusznie nazwano „kultem jednostki”. Owszem, czciło się Stalina i Bieruta, ale władzę sprawował wredny, wszechobecny kolektyw.

Na rozprawie rehabilitacyjnej w Zarządzie Głównym ZMP uchylono decyzję Koła, uznając, że będzie bardziej przydatna w organizacji niż poza nią, ale Koło do końca groziło, że jeśli ona wróci, „to oni rzucą legitymacje”. Na tym polegał system: na kolektywnym prześladowaniu, bez podziału na „oni” i „my”, winnych i niewinnych. Nigdzie tak się nie sprawdziło genialne odkrycie, że „piekło to my”.

Agnieszka Osiecka, „Dzienniki 1954-1955”. Prószyński i S-ka, 832 strony, w księgarniach od stycznia 2018Agnieszka Osiecka, „Dzienniki 1954–1955”. Prószyński i S-ka, 832 strony, w księgarniach od stycznia 2018Dziekan „ręczył osobiście” również za jej kolegę, który po wojennych przeżyciach w Związku Sowieckim akceptował tylko „komunizm w jakimś europejskim, nie azjatyckim wydaniu”. W rezultacie kolegi nie wyrzuco, ale dziekana oskarżono o „nieliczenie się z ZMP, z egzekutywą, z wszelkim kolektywem” i przestał być dziekanem. Ułaskawiono ją, ale wie, że „raz popsuta opinia ciąży straszliwie”. „Jestem taka jak inni” – zapewnia, martwiąc się, że jej „nie wierzą” i nie wie, jak ich „przekonać”. Taką siłę miał komunistyczny konformizm, który u zainfekowanych obserwuję do dziś, tyle lat po upadku systemu.

Celująca studentka („ze wszystkich zaliczeń i egzaminów mam piątki”) wątpi w sens swoich studiów: „Zdam te dwa egzaminy, zdam jeszcze piętnaście, no i co? Po co mi to? Ja chcę pisać”. Dochodzi do przekonania, że „żeby pisać, trzeba żyć, a nie studiować na wydziale dziennikarskim”. Niesłusznie, bo na przykład dla mnie te studia też były doświadczeniem i jakąż szkółką życia. Narzeka na obowiązkową lekturę Goszczyńskiego i Krasińskiego: „Brrr... Same duchy, sensu mało, a ideologia bokiem wychodzi”. Zakochana w Puszkinie, którego obszernie cytuje w oryginale, wzdryga się na myśl, że „gromadka profanów” będzie go przy niej „oceniać”. O wykładzie jednego z naszych profesorów pisze „potrafiłabym lepiej” i ja jej wierzę. Ma niezawodny zmysł artystyczny: na wystawie „postępowych plastyków zza tamtej strony żelaznej kurtyny” widzi, że „to wszystko nic nie warte, [...] deklaratywne, afiszowate jakieś” i „bliźniaczo do siebie podobne”.

A równocześnie wypisuje androny polityczne: „Dopiero teraz, słuchając komunikatów, rozumiem, dlaczego obrady [Wielkiej Trójki] będą naszym zwycięstwem [...]. Przecież wypowiedzi i wnioski Mołotowa (genialne!!!) zaniosą właśnie wszystkim takim tumanom i otumanionym  p r a w d ę  [podkr. autorki] o naszej polityce”. Cieszy się, że Anglia nie zgadza się z amerykańską polityką wobec Chin, że „we Francji – piekło”, że „doktór Adenauer coraz bardziej obnaża w złości swoje zakrzywione na kształt Hackenkreuzów szpony” – że ten „gmach trzeszczy u podstaw”. Jakieś rozdwojenie autentycznie „zniewolonego umysłu”. Nawet podczas wakacji nad morzem, gdy radio „całe trzęsie się od owacji 22-lipcowych”, żałuje, że „tutaj niestety wcale się tego nie czuje...”. Takiego szczerego entuzjazmu u nikogo nie widziałem. Wszyscyśmy zdawali sobie sprawę, że „mówi się i pisze durne frazesy o szczęściu i socjaliźmie”, a „ludzie klną i marzą o jednorodzinnych domkach robotników amerykańskich”, lecz chyba tylko ona rozważała, czy „w taki sposób zbliżymy się do komunizmu” i czy „jeżeli wziąć się z sercem do roboty, to wybudujemy sobie tyle wszystkiego, co w Ameryce”, a nawet lepiej, bo „tam dla niektórych, a u nas dla wszystkich”. Pytanie, „czy w walce o rewolucję zapłacę każdą cenę?”, mnie mogło przychodzić do głowy, gdy miałem 15 lat, ale nie 18. Podobno kobiety wcześniej dojrzewają i na ogół mają rozumniejsze podejście do życia, lecz ona przyszła na dziennikarkę o dwa lata za wcześnie, więc dużo wcześniej i dłużej była poddawana indoktrynacji, która w latach 1952–1954 była intensywniejsza niż później.

Młodzi ludzie się wieszali: „«Ciemna przeszłość», szantaż, beznadziejność, wódka? Andrzej, Włodek, teraz Maciek...”. Szkoda, że nie wytrzymali trochę dłużej, bo już pod koniec grudnia 1954 roku na „naradzie w sprawie młodzieży” krytykowano „sekciarstwo w stosunku do pochodzenia klasowego młodzieży, tak jakby na całe życie miała ciążyć nad człowiekiem klątwa ze względu na pochodzenie społeczne”, i postulowano „przeciągnięcie [...] do budowy socjalizmu wszystkich zdrowych, uczciwych, patriotycznych sił młodzieży”. Zaczęto wskazywać palcem „sekciarskie zapędy w stosunku do młodzieży z AK” i to, że „częstokroć wyżej ceniono ludzi biernych, którzy nie mają żadnych tzw. haczyków, bo bali się w czasie okupacji wychylić nosa zza pieca – od cennej i ofiarnej młodzieży, która pragnąc walczyć zbrojnie z okupantem – trafiła do szeregów AK, choć ideologicznie z AK często nie była związana”. Nie obeszło się bez zastrzeżenia, że „oczywiście nie można przy ocenie ludzi w ogóle nie uwzględnić pochodzenia społecznego, [lecz] decydować musi obecna postawa [...], teraźniejszość i przyszłość – a nie przeszłość”. Diarystka podkreśla te cytaty, ale nie uwalnia się od bałwochwalstwa: „musi mnóstwo wiedzieć każdy, kto chciałby, choćby nieśmiało, gdzieś bardzo głęboko i cichutko powiedzieć o sobie, że jest komunistą”. Co nie przeszkodzi jej rozdwojonej osobowości wkrótce potem wykrzyknąć: „Uch, tak mnie dusi rzeczywistość, w dupę uwiera”. Na zebraniu grupy studenckiej (kolektywu!) nadal mówiono „o zjawisku znajdowania sobie przyjaciół wśród wrogów przez ludzi wahających się”, ale już się czuło odwilż i jedna z koleżanek ostrzegała, że „ho, ho, myśmy już poszli naprzód, my już mamy wątpliwości nawet do pewnych tez Lenina”. Jeszcze dalej posunięto się na balu maskowym w ASP, gdzie pojawił się „zakonnik z WKP(b) w garści pytający grobowym głosem: «Znasz to, duszyczko?»”. 

Odwilży towarzyszyła dezorientacja. „Nie czujemy jakiejś granicy między naszymi uczuciami, a tym, czego się uczy z maksizmu” – przekonuje samą siebie wytrwała lojalistka, ale nie zaprzecza swym wątpliwościom: „wiem, że «oni» nie mają racji, ale my mamy niezupełnie rację”. Albo: „jeśli agituję kogoś za naszą sprawą, to agituję niezupełnie za tym, co się dzieje – szczególnie w Związku Radzieckim”. Widzi „za dużo obłudy!”, ale wciąż nie traci wiary, że „zbudujemy prawdziwy komunizm”.

Na moim roku wierzono najwyżej w socjalizm. Wierzyliśmy jeszcze jak ona, że „socjalizm potrafi stworzyć swoją własną kulturę”, ale wątpię, by ktoś z nas akceptował jak ona potencjalnie zbrodniczą maksymę Gorkiego, że „kto nie może w nic uwierzyć, ten nie powinien żyć”. Zgodzilibyśmy się, że uprzywilejowana część inteligencji „w dużym stopniu żyje z tej rewolucji i z tych mas”, ale nie z „tych mas, które robiły i robią rewolucję”, bo wiedzieliśmy, że w Polsce żadne „masy” tej rewolucji nie robiły. Na jej uszczypliwą uwagę o Grzegorzu Lasocie (właściwie Frejmanie), że „nie każdy ma mieszkanie na Starówce i bilety do Sali Kongresowej, i knajpę Krokodyl naprzeciwko, i honory za to, że jest komunistą”, odpowiedzielibyśmy, że nie każdy jak ona ma mieszkanie na Saskiej Kępie, je i pije z tymże Grzegorzem w Krokodylu oraz na bankiecie w Radzie Ministrów, gdzie gościem jest redaktor naczelny „Komsomolskiej Prawdy”, a „Jaworska, nasza przewodnicząca ZMP” wznosi „toasty z jakimiś oficerami”.

Ona jest wrażliwa na niesprawiedliwość: „wiele, wiele więcej jest takich, którym się należy, a którzy nie mają, niż tych, którzy mają”, lecz sama siebie oszukuje, twierdząc, że „nie robimy (subiektywnie rzecz biorąc) kariery na rewolucji”, bo owszem, „robiliśmy” nawet my i wszyscy o tym wiedzieli. Jej postulat, że „powinniśmy jej [rewolucji] więcej dawać, niż dajemy i mniej brać, niż bierzemy” ładnie o niej świadczy. Przyrzeka sobie: „Moje życie będzie barwne, ciekawe, ciągle inne, pełne. Będę się starać nie przejść obojętnie obok Człowieka ani Natury, ani Sztuki i nie zatrzymywać się przy gównie. Ot, co”. Dotrzymuje tych przyrzeczeń z wyjątkiem ostatniego, gdy pisząc o koledze, który „zdaje się, świata nie widzi i nie bardzo chce widzieć poza sztuką”, dodaje: „Nawet nie wiem, czy on się czuje komunistą...”. Zna na tyle literaturę, żeby wiedzieć, że „ilekroć oskarżają fakty, a nie słowa, tylekroć oskarżenie jest silniejsze”, lecz z powodu ćwoka ideologicznego uważa, że egzystencjalistyczny film „Cena strachu” „to już jest oskarżenie kapitalizmu przez rzucenie bomby”. Na wystawie prac konkursowych podczas warszawskiego Międzynarodowego Festiwalu Młodzieży i Studentów widzi „jak zawsze dużo pseudosocjalistycznej szmiry”, choć była to szmira bez „pseudo”.

Obraz rzeczywistości w tym tomie – jak i w poprzednich – jest dwojaki. Z jednej strony presje i koszmary totalitaryzmu, z drugiej żywioły młodości, „bogate życie flirtowo-towarzyskie”, „wianuszek wzdychaczy”. Jest „złakniona powodzenia”, „łapczywa na powodzenie”, ma „skłonność do łowienia wciąż nowych ofiar”. Ojciec jej mówił, że ma „serce jak Brama Floriańska”. Jej odpowiedź: „Ja chcę czuć, że żyję i że życie to wielki skarb”. Mogłaby „całe życie przeflirtować z piętnastoma naraz”. Jest zepsuta powodzeniem: „Że pan mnie kocha, ale ja (bardzo mi przykro) niestety – nie... [...] Pocałunek? – Dobrze, ale już dość. – Czemu? – Bo nudno – z każdym to samo”. Lojalnie ostrzega swoje ofiary: „Na Boga, panowie, flirtujcie ze mną, ale nie kochajcie mnie!”. Przyznaje się do lekkomyślności: „rozkochałam go, sama przywiązałam się do niego bardzo silnie (choć, o dziwo, więcej ciałem niż duszą) i nie wiem, co mam zrobić”. Do niestałości: „Całą miłość Janusza przesłaniała mi myśl o Marku. A w tydzień po wyznaniu Marka poczułam, że nic nie czuję...”. Do zmienności: „Przez ten jeden tydzień przeszłam od zupełnego, tkliwego i szczerego zdecydowania [się] na małżeństwo z nim (kiedyś, ale na pewno) do całkowitej obojętności”. W skomplikowanej sytuacji zastanawia się, „jakby się tu z tego kulturalnie wykręcić, nie dając w mordę i nie obrażając chłopaka”. A musi wykręcać się nawet profesorowi, który po egzaminie z materializmu mówi, „że cieszy się, iż z wpisaniem stopnia kończy się nasz urzędowy stosunek i że teraz jest już tylko po prostu Stefan Morawski i Agnieszka, którą on bardzo by chciał poznać”. Podejrzewa siebie o „jakiś zły urok”, który ją jednak bawi: „Śmiałam się Edkowi w oczy, prawiąc mu, że jest przecież bezsilny, że mogę z nim zrobić, co mi się podoba, bezwstydnie znęcałam się nad nim. Markowi oświadczyłam, że nie zamierzam przestać żartować z Edkiem, a jeżeli mu się to nie podoba – to nikt go przecież nie trzyma, i kokietowałam Andrzeja...”.

Łóżko traktuje jak „haracz za uciechy natury towarzysko-intelektualnej”. Owszem, bywa krytyczna wobec siebie: „Dochodzę do wniosku, że gdybym miała ciut większy temperament, to byłaby ze mnie nie lada kurwa”. Albo: „czasami wydaje mi się, że gdyby nie pewne ograniczenie temperamentu, byłabym, przynajmniej potencjalną, prostytutką” – bo tak panienka z Saskiej Kępy wyobrażała sobie prostytucję. Od Don Juana różni się skrupułami: „Nie umiejąc kochać, a bardzo pragnąc miłości, krzywdziłam ludzi”. „Czuję się głęboko winna wobec ludzi, którzy mnie kochali czy kochają”. „Nigdy, nigdy już nie uwiodę chłopaka ot tak, dla sportu” – przyrzeka, lecz nie dotrzyma słowa, bo chcąc być „pisarzem”, traktuje miłość jak doświadczenie, materiał. Posuwa się nieraz do szczerości erotycznej, jaka wtedy była rzadkością w literaturze, zwłaszcza polskiej: „Najgorsze są chwile pieszczoty. Czasami oddaję się im machinalnie – g r a m  [podkr. autorki], czasem robię to z przyzwyczajenia, czasem ulegam dawnej tkliwości (namiętności – nigdy), czasem odczuwam wstręt, nudę i gryzącą autoironię. To bywa straszne”. Jest zakłopotana: „prawie wszyscy ci ludzie z reguły mi się piekielnie serio oświadczają”, ale nieustępliwa: „ani krztyny rezygnacji z wolności – dla nikogo”. „Chyba, że się naprawdę zakocham” – dodaje i zakochuje się: „Kochanie, bardzo czekam na ten dzień, kiedy mi powiesz, że wolno mi Ciebie kochać. I będę czekać tak długo, jak będziesz tego chciał”. Ale nie czeka długo, bo – jak wyznaje – „ze wszystkich chłopców najbardziej lubię Wisłę”.   

 „Mogę, gdy chcę, kochać go, i gdy bardzo zechcę – przestać go kochać” – zapewnia, bo najważniejsze dla niej jest „życie w sztuce”. „Wyrwę z siebie tę miłość, choćby miało mnie to kosztować największe spustoszenie” – postanawia, bo „dopóki największym kochaniem człowieka jest Sztuka, dopóty stać go na to”. Ten niezbędny pisarzowi element, który Tomasz Mann nazywał nieludzkim, przejawia się również w  jej kredo, zapisanym dwukrotnie: „Nieudana Miłość to nie jest Nieudane Życie. Natomiast Nieudana Twórczość to byłoby Nieudane Życie”.

A oto próbki tego, że jest „pisarzem”: „W dole, niemalże prostopadle pod nami huczało morze i miotało się, dzikie i wspaniałe, aż po horyzont. Było ciemno, tylko przez cieńszą warstwę chmur przeświecał niekształtny księżyc i kładł szeroką, gęstosrebrną smugę między nami a horyzontem. Fantastycznie powyginane, dziwaczne sosny były jeszcze czarniejsze od nieba. [...] Jak zawsze nie umieliśmy wobec siebie o tym mówić. Ktoś jednak wspomniał, że i bez słów nie zapomnimy o tym”. „Kiedy zbliżałam się do domu, morze już zasypiało okryte szarawą mgiełką. Za mną niebo nurzało się w pretensjonalnych różowościach, które, bliżej horyzontu, przechodziły w czerwoną, wróżącą wiatr łunę. W ogrodach i pod drzewami zapadł już mrok”. „Dolina Kościeliska jest jak brama, przez którą wchodzi się w Tatry. Długo, długo idziesz prostą, żółtą drogą i nawet nie wiesz, że z wysokości ścian, które ją otaczają, wyglądasz jak pchła. Leziesz, zadzierasz wysoko głowę i gapisz się: z lewej strony – Organy [...].  Takich organów nie ma w żadnej katedrze, chyba w tej niebieskiej [...]. Skały na szczycie jakieś lila-róż, zupełnie bez sensu, jakbyś niedźwiedzia ubrał w koronki”. „Ściana, z której wyrasta drzewo w pozie, o której nie ma mowy w żadnym podręczniku fizyki”; „wąwóz kręci się jak pijany”; „Wysoka Turnia – jakby ktoś kamienną brzytwą krajał niebo”. Na bujną zieleń wiosny i kolory Wisły patrzy, jakby je pierwszy raz widziała, jakby była „świadkiem stawania się cudu”. A miłość? „Miłość jest chorobą, która nawiedza mnie atakami” – wyjaśnia. I chętnie na nią choruje, bo chodzi jej „o siłę tamtych przeżyć. I morze. I noc... I noce... Perłowe świty. Stalowe sztormy”.

Jej „zachłanna, gorąca radość życia” bierze się w dużej – jeśli nie największej – mierze z pamięci o wojnie i uprzytomnienia sobie, „jak to cudownie, że nie umarłam, że żyję, żyję, żyję!”. Chwyta się życia „na zapas”. Traktuje je jak niepowtarzalną przygodę. Trawestując Tuwima, woli „być kózką, co płacze, bo nóżkę złamała, niż taką, co płacze, że nie skakała”. Jeszcze nie wie, że nie mniejszą – i nie mniej ryzykowną – przygodą jest pisanie. Pożyczając z „filozofii szczęścia”, trochę na wyrost przypisuje sobie ewolucję „od naiwnych różowych okularów, przez poznanie i sceptycyzm, do aprobaty pomimo wszystko”. Bardziej autentycznie brzmi jej twierdzenie, że „życie to jest taka szklanka, z której można pić większymi i mniejszymi łyżkami; jeśli większymi – prędzej dotrze się do dna. A jeśli mniejszymi – nigdy się naprawdę nie napije”.  

Ambicji jej nie brak: „bardzo pragnę być wielkim pisarzem”. Ma odpowiedni program: „kochać ludzi i życie i wobec niczego nie być obojętną”, i „s w o j e  [podkr. autorki] pogodne, radosne, pełne wiary «ja»”. W chwilach słabości wydaje jej się, że „czekanie na Życie w Sztuce” nie zastąpi jej Ryszarda, lecz wahadło niezawodnie wraca w przeciwną stronę: „Nie wierzę, że może zaistnieć sytuacja w życiu, w moim tzw. życiu osobistym, z którą nie potrafiłabym sobie poradzić za pomocą tej siły, jaką jest moja Pasja, moja Nadzieja na Życie w Sztuce”. Co więcej: „Gdyby ktoś [...] powiedział mi dzisiaj, że nie spełni się moje marzenie o dużym pisaniu, mogłabym dzisiaj umrzeć”. Owszem popada w zwątpienie: „Pisać w ogóle nie potrafię. Nie będę Szekspirem swoich czasów”, lecz znając jej egocentryzm („mnóstwo się w sobie babrzę, analizuję”), nie należy wierzyć jej odruchom autonegacji, jak: „Nie zależy mi na Agnieszcze Osieckiej”. Zwłaszcza że wkrótce znów wpadnie w euforię: „i znowu jestem taka radosna, że tylko w mordę bić”. Wie, gdzie szukać harmonii: „To jest przecież bardzo wielkie szczęście – że zaczyna się taka miłość i że zaczyna się pisanie, i że jest tak, jakby to było jedno...”. Która oczywiście nie może trwać. Zwłaszcza gdy wtrąca się czerwony diabeł: „I nagle ci się wydaje, że wszystko zależy od ciebie – komunizm i sztuka”.

Pisze, że pierwszy „szumek towarzyski” przyniosła jej polemiczna reakcja na „Poemat dla dorosłych” Ważyka. Tylko towarzyski, bo dobrze pamiętam, że wszyscy recytowali co pikantniejsze zwrotki Ważyka, natomiast o jej polemice dowiedziałem się dopiero pół wieku później z odnośników w tych i wcześniej wydanych „Dziennikach”. Nawet jeśli uzasadniony był jej zarzut pod adresem autora, „że najpierw jest się ortodoksem, a potem robi się piekło o prawdomówność”, to przecież lepiej „potem” niż wcale. Jej argument, że „chodzi o to, żeby poprawiać ludziom życie, i sztuka ma być w to zamieszana”, też się mijał z celem, bo utwór Ważyka przydał się „ludziom”, a jej sprzeciw – niepoprawnym ortodoksom. I niezasłużona jest pochwała, jakiej sama sobie udziela za to „piękne zamieszanie, po majakowsku”, zwłaszcza że „po majakowsku” to wcale nie znaczy, że mądrze. „Całe to, zupełnie nie tak jakby było trzeba, rozpętane piekło o Ważyka” istniało raczej w jej wyobraźni niż w rzeczywistości, ale zastrzeżenie „zupełnie nie tak jakby było trzeba” wskazuje, że jednak wkrótce się zreflektowała.

Pouczające są próbki jej publicystyki w ówczesnym stylu: „Nikt nie wytłumaczył zwyczajnym mocnym głosem...”; „ludzie nie chcą zrezygnować z Teodora [...]. Biją się o niego”; „treścią sprawy Teodora jest walka – codzienna, zawzięta i decydująca – walka ze złem”; „walka z szansami na zwycięstwo, które daje ustrój, i z możliwościami zwycięstwa, o które biją się ludzie”. Wprawdzie „w ciągu dwóch lat udało im się zrobić w Rudnie wspaniałą marksistowską robotę”, ale – tu typowo odwilżowa rozterka – „co z tego, kiedy ani jeden PGR na Żuławach nie ma świetlicy z prawdziwego zdarzenia”; „nie ma mieszkańca, który by choć raz w życiu był w teatrze”; „nie dochodzą gazety”. Tego ostatniego mankamentu nie rozumiem, bo ja, choć student dziennikarstwa, nie czytałem gazet. Na korzyść autorki zapisuję, że przy całej tej socrealistycznej sztampie sprzeciwiała się „typowo dziennikarskiej bezczelności” i potępiała „typ dziennikarza [...], który siebie traktuje jako najważniejszego [...] i patrzy na ludzi z góry”.

Obok eleganckiego humoru: „dziewczyny wyprzystojniały i do reszty potraciły cnotę przez wakacje” znajdujemy w tej mieszance wszystkiego dosadną parodię pod tytułem „Dupa Doroty”, napisaną wspólnie z koleżanką i najpewniej pod wpływem alkoholu. Nieudane próby przekładów z poezji rosyjskiej mogą być przydatne na dowód, jak trudno jest ją tłumaczyć na polski, ale zbędne są dziesiątki stronic przytoczone w oryginale lub w znanych polskich przekładach, których nie brak w bibliotekach. Niektóre rysunki, a nawet gryzmołki autorki coś wyrażają i dokumentują, ale nie są to becenne zabytki starożytności i ogromna ich większość na dziesiątkach stronic dodatkowo przeciąża ten 800-stronicowy tom. Cenne są odnośniki z komentarzami autorki  i innych kompetentnych osób, ale nie encyklopedyczne informacje przy każdym wspomnianym nazwisku (włącznie ze Stalinem) i o każdym, nawet najbardziej znanym, mieście. W jednej z przydatnych informacji zdarzyło się zabawne qui pro quo. Diarystka zanotowała, że na zebraniu grupy studenckiej kolega Edek S. zachęcał, „żeby pisać do «Horyzontów»”. Odnośnik informuje, że był to „polonijny miesięcznik wydawany w Paryżu” (w latach 1956–1971), pismo, które „miało profil endecki i głosiło potrzebę porozumienia z ZSRR” i „pozostawało niechętne zarówno wobec Rządu RP na uchodźstwie, jak i paryskiej «Kultury»”. Redakcja spekuluje, że ponieważ „Edward Sobczak znał język francuski i miał kontakty we Francji – być może wiedział o powoływanym właśnie do istnienia czasopiśmie”. Otóż ja publikowałem w „Horyzontach” fraszki, a w okresie październikowym nosiłem nawet zaszczytną legitymację redaktora tego ćwiczebnego czasopisemka studentów Wydziału Dziennikarskiego UW.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).