Jeszcze 2 minuty czytania

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

ALFABET NOWEJ KULTURY:
T jak… tag

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Zanim pojawił się internet, osobom z naszego pokolenia „tagi” kojarzyły się przede wszystkim z graffiti – podpisami umieszczanymi przez artystów ulicznych i ogólnie młodych ludzi na budynkach, pociągach czy mostach. Tagi pojawiły się w USA na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, gdy rodziła się kultura hip-hopowa.

Tag artysty BORFNa poziomie symbolicznym służyły zaznaczaniu obecności jednostki w sferze publicznej, zostawianiu prywatnego znaku w miejscu dotychczas bezosobowym. Otagowane mury wyznaczały też terytoria gangów, ostrzegając przed wejściem na „cudzy” teren.

Tagi były więc również sposobem kontrolowania przestrzeni, przy pominięciu oficjalnych zasad i władz miejskich.

Podobnie funkcjonują dziś tagi w internecie, prywatne oznaczenia umieszczane w przestrzeni cyfrowej. Tag to po prostu znacznik – pojęcie to jest jednak w kontekście nowej kultury cyfrowej używane dla określenia metadanych, informacji opisujących inne informacje. Tagi są jak metki z informacjami wyjaśniającymi cechy produktu – tyle że w sieci produktem jest zazwyczaj sama informacja.

Pixação, styl tagowania z Sao PauloTagi cyfrowe, w przeciwieństwie do tagów artystów graffiti, nie są więc podpisami, lecz opisami. Podobnie jednak jak tagi analogowe, mają często charakter oddolny i niehierarchiczny. Służą kategoryzowaniu, czasem też opatrywaniu notatkami treści dostępnych w sieci – i to nie tylko własnych, ale też umieszczonych przez kogoś innego. Są kolejnym wyrazem typowej dla nowej kultury wiary, że wiedzę budować mogą nie tylko „eksperci”, ale wszyscy użytkownicy razem.

Podstawowym problemem internetu coraz częściej nie jest już produkcja informacji lub zapewnienie do niej dostępu, lecz filtrowanie treści. Selekcja stała się koniecznością już po kilku latach funkcjonowania sieci. Pierwszym rozwiązaniem były katalogi treści, rodzaj sieciowych książek telefonicznych kompilowanych przez wąskie grono „ekspertów”. Gdy te przestały wystarczać, nastały czasy wyszukiwarek, które ludzkiego redaktora zastąpiły algorytmem wybierającym najlepsze treści dla danego zapytania.

Problem w tym, że filtrowanie w gruncie rzeczy trudno jest zalgorytmizować, komputery bowiem nie potrafią odróżniać treści dobrych i złych, przydatnych i nieprzydatnych. Nie przypadkiem mechanizm wyszukiwarki Google w dużej mierze korzysta z wiedzy na temat wyborów dokonywanych przez użytkowników. Google sam nie „wie” jak filtrować treści – umie natomiast skutecznie wykorzystywać zebrane informacje o tym, jak wcześniej z jego pomocą szukali internauci. Filtrem jest więc zbiorowa mądrość internautów, której uczy się Google. Potrzeba potężnego narzędzia informatycznego, by informacje zawarte w naszych zachowaniach uwspólnić. Niemniej każda wyszukiwarka opiera się też na zbiorowej – i nieświadomej w dużej mierze – pracy internautów.

Bo kto inny miałby opisywać treści, na potęgę publikowane przez internautów, jeśli nie inni internauci? Nasze felietony są tagowane przez redakcję „Dwutygodnika”, bo tekstów jest niewiele, tematyka ograniczona, wreszcie – jest ktoś, kto robi to w ramach swoich obowiązków zawodowych. Jak jednak doskonale wiedzą nasi czytelnicy, tym co w kulturze cyfrowej ekscytuje nas najbardziej, jest jej permanentne wykraczanie poza działalność profesjonalną. Katalogowanie przez wąskie grono ekspertów sprawdza się w niewielkiej skali – na przykład w przypadku „Dwutygodnika”, w przypadku całej sieci nie jest możliwe. Dlatego jednym z kluczowych elementów Web 2.0 jest kumplonomia.

Kumplonomia (tak za Justyną Hofmokl tłumaczymy angielski neologizm folksonomy) to po prostu społeczne tagowanie. To taksonomia tworzona grupowo i oddolnie bez hierarchii lub narzuconej normy „profesjonalizmu”. Najpopularniejszą dziś formą kumplonomii są tagi wykorzystywane w serwisach mikroblogowych – wystarczy poprzedzić słowo charakterystycznym znakiem #, by przestał być treścią, a stał się metadanymi. Nie istnieje przy tym oficjalna hierarchia lub lista dopuszczalnych tagów.

Korzystasz z jakiegoś zasobu, wiesz czego dotyczy? Pomóż innym, oznacz go odpowiednimi słowami kluczowymi. Następna osoba poszukująca materiałów na ten sam temat będzie miała łatwiej. Praktyczne, prawda? Ale użyteczność to nie jedyna zaleta kumplonomii. Oprócz skutecznego rozwiązania problemu katalogowania, kumplonomia jest też w pewnym sensie ćwiczeniem, które pomaga nam myśleć o informacji i treściach kultury jako dobru wspólnym. Korzystając z pracy innych, odwdzięczamy się podobnym gestem, a z naszych drobnych wysiłków buduje się wspólny filtr.

Katalogowanie to tradycyjnie zajęcie wąskiego grona specjalistów: archiwistów i bibliotekarzy, naukowców klasyfikujących gatunki zwierząt, gwiazdy czy typy skał. Zajęcie mozolne i nudne. Tymczasem kumplonomie tworzą „zwykli” internauci – dowodząc, że archiwistą może być każdy z nas. Oczywiście ku przerażeniu profesjonalistów wytykających oddolnie tworzonym taksonomiom liczne błędy formalne.

Kod QR na sklepie w OsaceTagi z elementu „meta” staną się zapewne wkrótce pełnoprawnym elementem kultury. Kumplonomie, kilka lat temu popularne jedynie wśród sieciowych kujonów, upowszechniają się dzięki serwisom mikroblogowym. Krok dalej idzie Steven Berlin Johnson, który już w 1997 roku w książce „Interface culture” twierdził, że filtrowanie informacji stanie się formą twórczości. W niedawnym felietonie dla „New York Timesa” Ben Sisario potwierdził tezę Johnsona, wskazując na umiłowanie autorów blogów muzycznych do wymyślania nazw nowych gatunków, opisujących coraz to bardziej rozbitą na nisze muzykę. A czym innym są gatunki muzyczne, niż kumplonomią opisującą kulturę muzyczną?

A wracając do graffiti – dziś umieszczane na murach symbole coraz częściej służą jako łączniki pomiędzy światem fizycznym i coraz silniej z nim zespojoną przestrzenią informacji. W ramach trwającego od 2004 roku projektu Yellow Arrow artyści umieszczają w przestrzeni miejskiej strzałki wskazujące na ciekawe miejsca i obiekty, z dołączonym kilkucyfrowym kodem. Po wysłaniu tego „tagu” esemesem pod odpowiedni numer otrzymujemy z internetu informacje związane z miejscem. W Japonii, gdzie przyszłość nastała już dziś, powszechnie wykorzystuje się dwuwymiarowe kody paskowe QR. Wystarczy sfotografować komórką znaleziony na mieście – na plakacie, ulotce czy wizytówce – tag, by połączyć się z powiązaną stroną WWW.

„Free Borf”, cyfrowe graffiti wykonane przez
Graffiti Research Lab
Wreszcie coraz bardziej powszechnieje geotagowanie – wiązanie treści sieciowych z miejscami na mapie. Przykładem może być serwis fotograficzny Flickr, pozwalający użytkownikom oznaczać na mapie świata miejsce, w którym zrobiono zdjęcie (niekoniecznie własne).

Tym samym „tag” coraz częściej powraca do swoich „ulicznych” korzeni. A że ulica nie jest już tylko przestrzenią fizyczną? Wypada się zastanowić, czy kiedykolwiek nią była.



Wykorzystane zdjęcia:

1. Tag artysty BORF, Waszyngton, USA. Zdjęcie: NcinDC, na licencji CC BY-ND
2. Pixação, styl tagowania z Sao Paulo. Zdjęcie: gaf.arq, na licencji CC BY-SA
3. Kod QR na sklepie w Osace. Zdjęcie: cogdogblog, na licencji CC BY
4. „Free Borf”, cyfrowe graffiti wykonane przez Graffiti Research Lab. Zdjęcie: urban_data, na licencji CC BY

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).