Polakiem się bywa
rys. Maria Magdalena Kozłowska

15 minut czytania

/ Obyczaje

Polakiem się bywa

Maria Magdalena Kozłowska

Annefleur Schep marzy o zostaniu Polką. Nie ma z Polską absolutnie nic wspólnego. Żadnej rodziny, korzeni. Swoją performerską personę nazywa Ambasadorką IOOTCP, instytutu mającego za zadanie szerzenie informacji na temat języka i kultury Polski

Jeszcze 4 minuty czytania

Inteligencja sączy w swoje dzieci soki o smaku oczekiwań, których rzeczywistość (choćby się nie wiem jak napięła) nie da rady spełnić; starannie wpajając im jednocześnie pogardę wobec cech umożliwiających przetrwanie. Zepsute, rozespane oczy potrzebują kulturowego półmroku i przyjemnych światełek, które od czasu do czasu leniwie zmieniają kolory. Ratunek jedynie w uroku osobistym, szczęśliwym trafie, zamożnych bliskich. I wtedy tylko marzyć, marzyć. 

Mickiewicz w Paryżu, Gombrowicz w Argentynie, a ja w Amsterdamie. 

Amsterdam. Miasto jak miasto. Gdyby nie DAS Theatre, nawet nie przeszłoby mi przez myśl, żeby tu przyjechać. W ogóle wyjazd sam w sobie był w mojej sytuacji gwałtownym posunięciem. Źle mi było w Polsce?

Już po wojnie, po sześćdziesiątym ósmym. Czasy, w perspektywie historii oraz zdarzeń w całej Europie, wcale nie są w Polsce takie ciężkie. Na dodatek każdy może podróżować, zobaczyć sobie, jak jest. Dawniej jeździli nieliczni, ich perspektywa naprawdę miała szansę rozszerzyć czyjś świat. Co dziś komu po moich zapiskach?

Może dlatego mój, wysłany w maniackim uniesieniu, mail, o dobranym zgodnie z protokołem dyplomatycznym tytule „PFC” (Pour Faire Connaissence), pozostaje ze strony Hagi bez odpowiedzi.

Ekscelencjo, co mam zrobić? Dopiero po wyjeździe okazało się, że naprawdę jestem z Polski. Wcześniej nie przychodziło mi to do głowy. Nigdy nie było to dla mnie ważne; moja babka, zetempówka, zawsze wpajała mi pogardę do pojęcia narodu; nikt nie nauczył mnie, jak się do polskości ustosunkować. Ja nie mam kompetencji, by reprezentować, świadczyć cokolwiek o Polakach w Holandii. Mogę o sobie: doświadczam swojej polskości za granicą kłopotliwie, wstydliwie. Kiedy słyszę język polski, ukochany, w komunikacji miejskiej, nie wiem nigdy, czy zwracać uwagę na siebie („Tak, ja też po polsku!”), czy odwracać wzrok, bo i jedno, i drugie nadęte, żałosne w perspektywie międzynarodowej. Ekscelencjo, jak zabić w sobie Polskę? Jak ocalić w sobie Polskę? Jak przestać mówić o Polsce przy każdej możliwej okazji? Czasem siedzę na ławce i wydaje mi się, że właśnie dostaję apopleksji, a to rodakowi, który usiadł akurat obok, noga chodzi, to i cała ławka się trzęsie. A ja nic. Nie zdradzę się, że rozumiem tę trzęsawkę. Co mam, do Domu Polskiego chodzić? Na grzyby (tu nikt nie zbiera)? To przecież nie ja, nie ja, ja z domu wykształconego, internacjonalnego, bez uprzedzeń, bez naleciałości, ja z Ziem Odzyskanych! Ale wypierać się też wstyd, bez klasy. Zabierzcie mnie, zabierzcie mnie do domu! Chcę zapomnieć, żem z Polski.

Z poważaniem 

MM Kozłowska 

Lubię sobie wyobrażać, że tak właśnie piszę do polskiej ambasady.

Tymczasem nie jest oczywiście tak źle, nie musiałam do tej pory jakoś szczególnie odpowiadać za własną polskość, a wyraźne wykluczenie na razie mnie omija. Ale ludzie narzekają. Ktoś nie mógł wynająć mieszkania, bo z Polski. Ktoś usłyszał, że Polacy zabierają pracę, ktoś z kolei, że nasze społeczeństwo się starzeje i wkrótce zabraknie nad Amstel Polaków do prostych robót. Tutejsze portale informacyjne grzmią przepraszająco historiami w rodzaju opowieści pani Ilony Swarzędz, która przyjechała do pracy z dwiema córeczkami i apeluje: „Wymażcie pogardę z Waszych holenderskich oczu. Nie każdy Polak to pijak i złodziej!”.

Sporo osób wyjechało stąd po 2012, nie wiadomo, na ile w związku z faktem, że Geert Wilders z Partii Wolności (PvV) uruchomił Meldpunt Midden en Oost Europeanen, stronę, za pośrednictwem której można było wysłać donos albo po prostu podzielić się oburzeniem związanym z zachowaniem (obecnością?) Polaków lub innych przybyszów z Europy Wschodniej. Posunięcie PvV wywołało ostre protesty polskiej mniejszości, dzięki czemu problem dyskryminacji przynajmniej przyciągnął uwagę mediów. Niby eksces, niby nic. Tymczasem Fatima El Tayeb w swojej książce „European Others” (2011) do ofiar „urasawiania” (racialization) zalicza również Polaków.

Holendrzy mają osobliwy stosunek do obcości. Z jednej strony otwartość jest uznawana za coś oczywistego – konieczność i historyczne dziedzictwo tego narodu (dyplomatyczne pertraktacje z rdzenną ludnością w trakcie kolonizacji Ameryki można było w tamtym czasie uznać za postępowe novum). Dyskryminacja jest tu przestępstwem, a zarzut o rasizm zarzutem bardzo poważnym. Ludzie generalnie dobrzy. Z drugiej strony wszystko, co wyraźnie inne, budzi skrytą histerię, której nie wolno ujawnić, bo wybuch emocjonalny to bardzo źle przyjmowany epizod. Doe normaal! – wołają do siebie dzieci i dorośli, czasem bez okazji, ostrzegawczo. Czyń normal. „Bo jesteś już dostatecznie szalony” – dopowiadają wprawdzie niektórzy cicho. Ale w każdym razie ons kent ons – mówią. Swój swego zna. Wiadomo, kto jest kto. Każda liszka swój ogon chwali.

Holendrzy w moim wieku twierdzą, że szczególny wpływ na ogólnie ksenofobiczne nastroje społeczne wciąż zdaje się mieć interesująca para śmierci z początku lat 2000.

Pim Fortuyn, islamofobiczny, antyunijny polityk, który otwarcie deklarował zamiar zamknięcia granic dla muzułmańskich migrantów, został w 2002 roku zastrzelony przez Volkerta van der Graafa, aktywistę na rzecz praw zwierząt. Zamachowiec twierdził w sądzie, że musiał zatrzymać Fortuyna, zanim ten zrobiłby coś strasznego. Do morderstwa doszło na kilka dni przed wyborami; dzięki współczującej większości partia Fortuyna zdobyła wtedy aż 26 miejsc (17 procent) w Izbie Reprezentantów.

Tymczasem Theo van Gogh, reżyser filmowy i scenarzysta, realizował w 2004 roku, przy pomocy Ayaan Hirsi Ali, aktywistki i polityczki, film o mizoginii w islamie. Kiedy jechał rowerem do pracy, został postrzelony, po czym dźgnięty nożem przez Mohammada Bouyeri, związanego z organizacją terrorystyczną Hofstadgroep. Co ciekawe, van Gogh pracował akurat nad mokumentalną opowieścią o śmierci Fortuyna. Niekorzystne konsekwencje tych zdarzeń dla ogólnego obrazu radykalnie lewicowych, niekalwińskich lub niebiałych Holendrów przewidzieć stosunkowo łatwo. Podobnie jak reakcje na strzelaninę w tramwaju w Utrechcie w marcu tego roku, która, z dużą dozą prawdopodobieństwa, była dziełem osoby w stanie załamania psychicznego, nie aktem zorganizowanego terroru. Naruszenie ładu wszędzie jest zabiegiem histeriogennym. A ład zajmuje w holenderskim rankingu wartości pozycję bliską nieba.

Jeśli chodzi o tegoroczne wybory do Senatu, najwięcej mandatów (poza VVD, Partią Ludową na Rzecz Wolności i Demokracji) zdobyła do tej pory niedoceniana przez wyborców partia FvD (Forum na rzecz Demokracji). Jej przywódca, Thierry Baudet, arystokratyczny ultrakonserwatysta, już od dłuższego czasu przykucał natężony, szykując się do skoku. Baudet nawołuje między innymi do zaprzestania finansowania sztuki, ponieważ jej autorami są, jak twierdzi, w „większości imigranci”. Thierry odebrał głosy PVV (Partia Wolności), wspomnianej już przy okazji inicjatywy „donieś na Polaka”, słynącej też ze złośliwego smażenia wieprzowiny w pobliżu meczetów.

Sporą liczbę mandatów (9), zdecydowanie wygrywając w Amsterdamie, dostała też, co ciekawe, GroenLinks (Zielona Lewica). Całkiem mocną pozycję ma tu też Partij voor de Dieren (Partia na rzecz Zwierząt), co może wskazywać na tendencje eskapistyczne, ale lepiej chyba wziąć to za dobry omen.

Można by po cichu dodać, że holenderski izolacjonizm podbija obecność turystów, której monstrualność w Amsterdamie może wywołać nienawiść do dowolnie wybranej nacji świata.

Ekscelencjo, jakie to szczęście, że wyemigrowałam, żeby studiować w DAS Theatre, postępowym tajnym stowarzyszeniu, gdzie moja praca doświadcza rozwoju, a poliki różowią się od całowania w wyrozumiałym międzynarodowym towarzystwie. Z okien mojej szkoły wyżej opisane problemy wydają się malutkie, a Amsterdam jest najpiękniejszym miastem świata. Pracujący w niej Holendrzy to najwspanialsi ludzie, jacy kiedykolwiek chodzili po Ziemi. Wiele moich podstawowych potrzeb jest zaspokajanych przez czułe ręce, wielojęzyczni uczniowie przekazują sobie nawzajem regularny, wzmacniający feedback (jak to będzie po polsku?), uznawany tu za jedną z najważniejszych metod.

Przejrzysta, nieco korporacyjna w duchu struktura wspierająca rozwój projektu została skonstruowana przy pomocy Karima Benammara, filozofa i chyba jednak doradcy personalnego. Szkole udaje się mimo wszystko stosować ją z bliską awangardzie nonszalancją. Nad windą tymczasem wisi neon wyświetlający tytuł pracy Josepha Beuysa z piątej edycji Documenta w Kassel z 1972 roku: Ohne die Rose tun wirs nichts, da können wir gar nicht mehr denken (Bez róży nic nie zrobimy, bo nie umiemy już więcej myśleć).

W latach 90. toczyła się w środowisku teatralnym i akademickim dyskusja na temat przyszłości edukacji artystycznej w Holandii. Szczęśliwie zdominował ją Ritsaert Ten Cate, artysta wizualny, reżyser legendarnego tu teatru Mickery i, jak to się mówi, wizjoner. Nieugięty proces boloński uniemożliwiłby dziś otwarcie szkoły o tak luźnej strukturze, finansowanej z kilku źródeł i generalnie odżegnującej się od jasnej deklaracji programowej. Dopiero pod silnym przymusem Ten Cate wyjawiał swoje inspiracje: Bauhaus, Black Mountain College, CalArts, Dartington College of Arts, Free International University Josepha Beuysa, UNIDEE (University of Ideas) Michelangelo Pistoletto i Future Acadamy Clementine Deliss.

DAS Theatre powstało w 1994 roku pod nazwą DasArts i szybko stało się wyjątkową, chyba nawet w skali świata, instytucją wspierającą interdyscyplinarne, a także zaangażowane społecznie praktyki teatralne i performatywne. Była to w owym czasie postawa „mocno nieoczywista”, mówi Barbara van Lindt, przez wiele lat dyrektorka artystyczna szkoły. „DasArts było pionierem w konfrontacjach między sztuką a rzeczywistością pozaartystyczną. W latach 90. to miało dla nas ogromne znaczenie; możliwość zajęcia stanowiska w kwestiach społecznych była rodzajem emancypacji”.

Za motto szkoły Ten Cate uznał zachęcająco oniryczny cytat ze Scotta Momadaya, indiańskiego pisarza: „Jesteśmy tym, co sobie wyobrażamy. Największa tragedia, jaka mogłaby nas spotkać, to żeby nikt nie wyobraził sobie nas” (We are what we imagine. The greatest tragedy that can befall us is to go unimagined). 

Jego działalność musiała zrobić na Holendrach wrażenie – ojciec DasArts został kawalerem orderu Oranje-Nassau, przyznawanego za wybitne zasługi względem społeczeństwa, a niedawno braliśmy udział w ceremonii nadania mostowi przy Bilderdijkgracht jego imienia.

DasArts kilka razy zmieniało lokalizację, dziś szkoła zajmuje zbudowane w 1914 roku i do niedawna opuszczone laboratorium Shella przy Overhoeksplein, pięć minut darmowym promem od Amsterdam Centraal.

Duże wrażenie robi oglądanie archiwaliów – ktoś performuje, wisząc na ścianie budynku, Peter Sellars komentuje wystawę Ten Cate, ludzie obozują i piją. To były czasy. Studenci funkcjonowali jak dziś w Rijksakademie, pobierając wysokie stypendium i pracując we własnych przestrzeniach. Dziś jest dużo bardziej po bolońsku.

Wracając do Sprawy: w szkole wszyscy szanują Polskę (Kantor, Grotowski), współczują Polsce i traktują Polskę poważnie (karta zagrożonej demokracji). Polska jest też jakby nadnaturalnie obecna – w pierwszym tygodniu szkoły przyjechała z wykładem Katarzyna Kozyra. W drugim – kuratorka Marta Keil, współpracująca z Silvią Bottiroli, obecną dyrektorką artystyczną szkoły. Na naszym dziewięcioosobowym, bardzo międzynarodowym roku znalazłyśmy się razem z Gosią Wdowik. Przychodzi Szymon Adamczak, na Das Choreography studiuje Karol Tymiński. Domowo. Brogan z drugiego roku, autorka pięknych, psychicznie chorych stand-upów, jedzie właśnie do domku pod Suwałkami, Ingrid wróciła z Lublina, a Annefleur Schep marzy o zostaniu Polką.

Annefleur Schep / arch. peyw.Annefleur Schep / arch. pryw.

Annefleur Schep nie ma z Polską absolutnie nic wspólnego. Żadnej rodziny, korzeni, legend założycielskich. Nic. Co więcej, jest prawnuczką pewnego pastora, który w międzywojniu powołał do życia wyjątkowo radykalną kalwinistyczną partię, która domagała się „Holandii bez kina, sportu, szczepień i ubezpieczeń społecznych”. Jak można się domyślać, również bez Żydów. Interesujący koktajl uprzedzeń spotkał się ze społeczną aprobatą i pastor był parlamentarzystą aż do 1945 roku. Drugą wojnę przetrwał w dumnej kolaboracji. Jego córka, babcia Annefleur, we wczesnej młodości odcięła się od ojca i zaczęła niezależne życie z narzeczonym, co było w tamtym czasie odważnym gestem.

Podobnie jak gest Annefleur, która zdając sprawę po pierwsze, z niejednoznacznej i niechętnie wspominanej przeszłości Holandii, po drugie, z istniejących uprzedzeń, odwraca porządek aspiracji i swoją performerską personę nazywa Ambasadorką IOOTCP, instytutu mającego za zadanie szerzenie informacji na temat języka i kultury Polski. Na razie instytut ma nomadyczny charakter i mieści się w sekwojażu, w którym rekwizyty czekają na kolejny występ. Sama ambasadorka studiuje polonistykę, uwiarygadniając swoje spektakle wstępami wypowiadanymi ciężką, ale pełną entuzjazmu polszczyzną. Poźniej podnosi ciśnienie, przekonując, że czuje się Polką, pożąda polskich robotników i odwołuje się do „Dziennika” Malinowskiego. Na scenie nie wiadomo, na ile cała sytuacja jest satyrą na wyższościową perspektywę Holendrów, którym nie mieści się w głowie, że można dobrowolnie chcieć zmienić paszport na polski, a na ile raportem z kulturowej maligny. Praktyka Annefleur, o poważnej twarzy Isabelle Hupert, budzi niejednoznaczne emocje, zwłaszcza gdy romantyczna literatura miesza się jej z estetyką Biedronki. Jedni mówią, że dokłada się do ksenofobicznych stereotypów, inni, chyba bardziej przytomni, z ulgą przyjmują dwuznaczny projekt, ciesząc się, że ktoś przy okazji bierze na siebie naświetlenie niekoniecznie atrakcyjnych aspektów kulturowych.

Tymczasem Annefleur o statusie swoich poszukiwań wypowiada się tajemniczo, podtrzymując przemieszanie fantazji i faktów. Wiadomo na pewno, że dyskryminacja budzi jej zdecydowany sprzeciw, a kalwińska kultura jednak męczy. Lubi wspominać przypowieść o oburzeniu, z jakim przyjęto tu zwyczaje polskich wędkarzy, którzy złowioną rybę zabierają do domu, żeby zjeść. Tymczasem cywilizowani Holendrzy fotografują zdobycz, by potem, z zaledwie naderwanym od haka pyszczkiem, zwrócić ją naturalnemu środowisku. Annefleur, po wielokrotnych wizytach w Polsce, doszła do wniosku, iż jest to kraj, w którym można zachowywać się rzeczywiście normalnie (doe normaal) i rozmawiać z kimś w kuchni do rana. Można to uznać za stereotypy godne pielęgnacji. 

Ekscelencjo, mam nadzieję, że instytut Annefleur czeka w Holandii piękna przyszłość. Jak i nas wszystkich, skromnych emigrantów, którzy po pijanemu, zalewając się łzami, recytują z chodnika „Inwokację”.