Okno na skrzydle

Hanna Janczak

Okno na skrzydle
Zwala cię z nóg wiadomość o śmierci bliskiej osoby. Wali w potylicę. Grzmoci, powodując nagłe zgarbienie myśli. Utrata pionu i przysiad. Słabość fizyczna. Niemrawość i dygot. Ręce zakrywają twarz, smarki zakrywają usta, łzy wpadają do alkoholu zamiast do śniadania. To już? Przecież trzymał się dobrze, przecież wszystkie badania w normie. Jak to? Dlaczego? Albo inaczej.
Dowiadujesz się, że obydwa guzy były niezłośliwe, że lepszej wiadomości być nie mogło. Lekarz twierdzi, że ojciec wygrał los na loterii. To w poniedziałek. Kilka dni po operacji myślisz, że jego dziwny lęk, zagubienie, niepamiętanie to skutek narkozy. Coś ci się jednak nie podoba. Zdrowy, ale chory. Mówi, ale bez sensu. Wsuwa kapcia na stopę, ale pół godziny. Idzie, ale noga ucieka. Lekarz na wizycie pyta, jak tam, on że do dupy. Lekarz twierdzi, że to prawidłowo, że rehabilitacja. Słowem, jest git. Załatwiasz prywatnego rehabilitanta i ośrodek rehabilitacyjny. Stajesz na głowie. A mimo to znasz go i w środku wiesz, że lekarz się myli, że docent, profesor i całe pieprzone konsylium. Po prostu wiesz. I tuż przed wypisem zdrowego, wyleczonego, szczęśliwie uratowanego do ośrodka rehabilitacyjnego prosisz o tomografię głowy. Potem czas zaczyna zapierdalać albo staje – do wyboru.

„Czy coś pana boli?” – pyta pielęgniarka z hospicjum. „Dusza” – odpowiada ojciec.
Pilotem reguluję wysokość łóżka. Segment górny, czyli plecy i głowę, unoszę do pozycji siedzącej. Wkładam rękę pod plecy ojca i pcham – lekki przechył w przód zapewnia nam chwilową stabilizację, byle nie przesadzić, bo twarz pójdzie w parkiet. W tym samym momencie siostra opuszcza bezwładne nogi, które teraz sczepione jak szczeniaki nocą nie chcą współpracować. Podtrzymując plecy, żeby nie opadły, opuszczam segment górny łóżka i znowu reguluję wysokość, tym razem w dół, żeby stopy ojca oparły się o podłogę. Siadam po jednej stronie ojca, zarzucając jego rękę na moje barki, i przez kilka sekund patrzę, jak pan wróbelek posuwa panią wróbelkową na balkonie, siostra siada po drugiej stronie ojca, zarzuca jego rękę na swoje barki i przez kilka sekund patrzy na prześcieradła i pieluchy, bo przed sobą ma szafę. Wypowiadamy magiczne trzy-czte-i-ry i unosimy z wysiłkiem sto kilo i 182 centymetry. „Tato, postaraj się wyprostować nogi”. Tato się stara, ale mózg ma to w dupie. Czas biegnie, wróbelki odleciały, nogi nie chcą się wyprostować, tato chce kupę i nie będzie z tym czekał.

Dziękujemy Wynalazcy Skarpetek
Płyną podkopywane naszymi stopami, przesuwają się po podłodze wzdłuż linii łóżka, chronią stopy przed otarciami. Bez nich nie dałoby rady przesunąć ojca. Wierszem, prozą, czym tam chcesz, ale teraz nie kojarzę, żeby ktoś się nad nimi pochylał. Ale do rzeczy. Stoimy z ojcem wiszącym na nas jak Chrystus, ale już wiadomo, że stoimy źle. Nogą próbuję dosięgnąć kibelka na kółkach. Nie dosięgam, ręką też, kijka brak. Ojciec zaczyna robić kupę w powietrzu. A my dwa ramiona krzyża. Wchodzi syn i pyta: „Mamo, co tak ładnie pachnie? Pieczesz coś?”. Ja do niego: „Weź se na lody i spadaj na dwór”. I z tego rozpierdolenia zaczynamy się z siostrą śmiać. I płakać. I śmiać. Ojciec nam się osuwa coraz niżej. Więc i my, ten śmiech i mięśnie brzucha, które już niczego nie trzymają. Więc lecimy na glebę, uśmiecham się do ojca, pytam, czy nic nie boli, że teraz sobie bazę robimy na ziemi. Ja leżę trochę pod ojcem, żeby gleba nie była totalna. Leży na mnie sto kilo, głaszczę to sto kilo, a obok parujące gówno, siostra biega za kocem, ja się drę: „Przynieś wino z lodówki”.

Co dalej
Przesuwam się z tatą na kocyk, trochę przekręcamy się na bok, siostra zbiera, co do zebrania, myje tatę, podłogę, ja popijam wino, ojciec nie chce. Telefony do rodziny, czy ktoś tu jedzie, kiedy i żeby szybko, bo leżymy. Korki. Są po godzinie. Prześcieradłem owijam plecy ojca i dwa końce daję im do rąk. Ciągną. Wujek, ważący 60 kilo, trzyma stopy, żeby nie uciekały. Siostra z ciotką ciągną za ręce, ja pcham z dołu, wciąż przecież leżę trochę pod. Czterech osób potrzeba, żeby dźwignąć bezwładne sto kilo z podłogi.

Rozmowa
Tato rano życzy sobie masaż, więc masuję, jak umiem. Dotyk jest dobry. Zastępuje słowa. Po stęknięciach wiem, gdzie boli. Ojciec mówi tylko: tak i nie. Nie, że nie może. Po prostu diagnoza go zawiesiła w niebyciu. Czytać – nie ma już po co. Odpalać kompa – tym bardziej. Telewizji nie ogląda. Leży i patrzy. Potem ćwiczymy. Zginam mu nogi, odchylam, rozciągam, naciągam, oliwię, opukuję. Każdą po kolei. Potem ręce. Pocę się, sapię. „Fajnie było?” – pytam. „Dziękuję, przedłużyłaś moje męczarnie o pół roku”. Wiem, że dziś więcej nie powie.

Koniec początku
Człowiek, który wie, że umiera, spojrzeniem robi w ciszy dużo hałasu. Dwie gałki oczne są jak wiertła udaru, cienka i krótka igła zastrzyku przeciwzakrzepowego. Ojciec wgryza się szarymi, wilgotnymi, szeroko otwartymi oczami we mnie i siostrę, jakby zapisywał, utrwalał każde zagniecenie na wewnętrznej stronie łokcia, nic nieznaczący gest podczas rozmowy telefonicznej, zmarszczenie nosa przy kichnięciu. Jakby rzucał tym wzrokiem: „Przepraszam, że wam to robię”, naprzemiennie z: „Co tak, kurwa, stoisz, ratuj”.

Telefon
Dajemy tacie komórkę, żeby zadzwonił do kolegi. Klika sobie zagubionymi paluszkami. Zaglądamy w telefon po godzinie i widzimy 500 razy wybrany jeden numer: 112. „Tato, dlaczego dzwonisz na numer alarmowy?” – pytam. „Chcę, żeby przyjechali i mnie dobili” – mówi. „To nie ten kraj” – odpowiadam.
Wieczorem przed zaśnięciem patrząc mi w oczy, pyta: „Dzielny jestem, prawda?”.
Tak, tato. Jesteś najdzielniejszy.

Hanna Janczak – poetka. W 2015 roku wydała zbiór wierszy „Lekki chłód” (wyd. Igloo), za który nominowana była do Nagrody Literackiej Gdynia, a w 2018 „Jeszcze ciszej” (wyd. WBPiCAK). Publikowała m.in. w „Chimerze”, „Arteriach”, „Cegle”, „Helikopterze”, „Dwutygodniku” i na stronach Fundacji Karpowicza. Założycielka Strasznego Chóru. Mama Antoniego, córka Stanisława.

Hanna JanczakHanna Janczak