Jeszcze 2 minuty czytania

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

ALFABET NOWEJ KULTURY:
U jak ubi-komp

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

Mirek Filiciak / Alek Tarkowski

(Purystów językowych prosimy o wyrozumiałość. Polski termin „przetwarzanie rozpowszechnione” – opisujący wszechobecność komputerów i powodowanego przez nie procesu „komputeryzacji” rzeczywistości, którym się zajmiemy – brzmi swojsko, ale okropnie).

Terminu „ubiquitous computing” (w wolnym tłumaczeniu: „wszechobecne moce obliczeniowe”) użył w 1988 roku Mark Weiser – naukowiec pracujący w sławnym laboratorium Xeroksa w Palo Alto, miejscu narodzin wielu technologii cyfrowych – w tekście zatytułowanym „Komputer dla XXI wieku”. Na samym wstępie Weiser stwierdza, że „najdonioślejsze są te technologie, które zanikają. Wplatają się w materię codziennego życia do tego stopnia, że przestają się wyróżniać”.

XXI wiek nastał już 10 lat temu, a ubi-komp wreszcie, powoli, staje się faktem.

Lev Manovich pisał w „Języku nowych mediów” o procesie komputeryzacji mediów. Ten odnosi się jednak w gruncie rzeczy do całego świata. Procesy obliczeniowe komputerów oddziałują na wszystkie sfery życia, przekształcając zjawiska i procesy w strumienie danych komputerowych (pisaliśmy już o oddziaływaniu mediów cyfrowych na inne media oraz o ogólnym wpływie cyfryzacji). I choć w konkretnych przypadkach wpływ komputeryzacji może być skrajnie różny, to jednak jest to wpływ coraz bardziej wszechobecny.

Komputeryzację można więc wyobrazić sobie jako oddziaływanie na rzeczywistość jednego potężnego źródła mocy – Alexander Galloway pisze, że sprzeciwianie się komputeryzacji to jak sprzeciwianie się sile grawitacji. Ale lepiej chyba myśleć o komputeryzacji jako sile rozproszonej – współczesnej, komputerowej wersji antycznej pneumy.

Komputeryzacja jest procesem paradoksalnym, gdyż kluczowy aktor technologiczny naszych czasów – zgodnie z prognozą Weisera – w tym procesie się rozpływa. Z jednej strony komputerowe moce są dziś umieszczane w najróżniejszych gadżetach. Z drugiej, moce komputerowe przenoszą się z komputerów osobistych do „chmury”. Tak według modnej obecnie nomenklatury nazywa się sieć serwerów komputerowych, do których przenosimy coraz więcej programów i danych, z których korzystamy. Kiedyś korespondencję elektroniczną trzymaliśmy „u siebie” – teraz Gmail przechowuje ją w „internetowej chmurze”, rozproszoną pomiędzy setki serwerów. Każdy serwer z osobna jest komputerem jak wszystkie inne. Połączone razem, lecz niewidzialne dla użytkowników, stają się abstrakcyjną, a zarazem zindywidualizowaną „chmurą komputującą”, z którą obcujemy.
Równocześnie rozmywają się funkcje komputera – powodując, że sama nazwa, odwołująca się do przetwarzania danych liczbowych, zaczyna być całkowicie myląca. Pisaliśmy wcześniej o remediującej roli komputerów – to dlatego Alan Kay, twórca pierwszych komputerów osobistych, nazywał je „metamediami”. O krok dalej posuwa się Bruce Sterling, pisarz i teoretyk designu na miarę XXII wieku, według którego, „rzecz tę najlepiej opisać jako coś naprawdę nowego”. W książce „Shaping Things” Sterling pisze, że komputer to cyfrowe „gizmo” – wichajster, dynks. „Wysoce niestabilny, podlegający zmianie przez użytkowników, wyposażony w barokową ilość funkcji, dający się zazwyczaj programować przedmiot o krótkiej żywotności”.

Według Sterlinga gizma stanowią wyjątek pośród innych przedmiotów, gdyż posiadają zdolność komunikowania się – dzięki podpięciu do sieci komputerowych. Ta sytuacja będzie się jednak wkrótce zmieniać. Tak przynajmniej zakłada wizja „Internetu rzeczy”, będąca odświeżoną po dwóch dekadach ideą ubi-kompu. Wizja ta zakłada, że procesory komputerowe znajdą się we wszystkich, nawet najbardziej powszechnych przedmiotach. A to pozwoli przedmiotom zbierać i przesyłać dane oraz komunikować się ze skomputeryzowaną „siecią rzeczy”.

„Internet rzeczy” jest w zalążkowej formie wdrażany już dziś; pierwsze próby jego regulacji podjęła już zresztą Komisja Europejska. W logistyce przyczepiane do paczek cyfrowe identyfikatory pozwalają precyzyjnie śledzić ich podróże i zarządzać inwentarzem. Trudno przed czasem zrozumieć zmiany, które spowoduje komputeryzacja fizycznych przedmiotów. Można natomiast założyć, że zjawiska typowe dla kultury 2.0 wkrótce będą dotyczyć już nie tylko treści symbolicznych i wyodrębnionej „wirtualnej rzeczywistości”.

Ten ostatni termin, będący chyba główną fantazją technologiczną lat dziewięćdziesiątych, pokazuje zresztą, jak błędne były nasze wyobrażenia o cyberprzestrzeni jako odrębnej od rzeczywistości strefie. Ubi-komp chyba ostatecznie unieważnia tę wizję, pokazując, że zamiast o przestrzeni wirtualnej powinniśmy myśleć o przestrzeni rozszerzonej, stanowiącej fuzję przestrzeni fizycznej i przestrzeni bitów. Te przestrzenie zawsze były ze sobą splecione – historia mediów to przede wszystkim historia miast, a miejskimi ulicami zawsze płynęły dane (kiedyś pod postacią pieniędzy, później prądu, fal radiowych, wreszcie informacji płynących w światłowodach i sieciach bezprzewodowych). Różnica polega na tym, że dziś w kieszeniach nosimy urządzenia, dla których widoczna i zrozumiała jest ta część „ruchu” ulicznego, jaka umyka naszemu spojrzeniu. Rozwój technologii geolokacyjnych sprawia bowiem, że do określonych danych zyskujemy dostęp dopiero wtedy, gdy znajdziemy się w odpowiednim miejscu w przestrzeni (wspominaliśmy o tym poprzednio, pisząc choćby o Yellow Arrows czy umieszczanych w przestrzeni miasta kodach kreskowych; innym przykładem mogą być aplikacje takie jak BionicEye).

Być może więc najlepszymi metaforami świata sieci komputerowych wcale nie są filmy science fiction, tylko disneyowskie animacje, w których ożywione rozmowy często toczą ze sobą przedmioty codziennego użytku. Internet nie tylko trafił pod strzechy, ale też spowszedniał. Jego wszechobecność jest nie tylko wygodna, ale i oczywista – dla wielu z nas stał się medium także w takim rozumieniu, jak mediami są woda czy prąd. Korzystamy z nich bezrefleksyjnie i dopiero awaria uświadamia nam, jak silnie wgryzły się w nasze życie. Wyjazd w miejsce poza zasięgiem sieci komunikacyjnych, z dala od ubi-kompu, staje się tak samo kuszącą ekstrawagancją, jak wizyta w gospodarstwie agroturystycznym, w którym po wodę trzeba wybrać się do studni. Gorzej jeśli studnia też okaże się komputerem.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).