Inaczej niż w raju
Julien Bismuth, Nothing is big nothing is small, fot. Niklas Hart

36 minut czytania

/ Sztuka

Inaczej niż w raju

Stach Szabłowski

Kosmopolityczne Oslo może momentami przypominać Berlin, ale w tym bogatym mieście trudno trafić na galerię komercyjną. Łatwo za to potknąć się o rzeźbę – reportaż z Oslo Biennale

Jeszcze 9 minut czytania

Lecę samolotem tanich linii na Torp, norweski Modlin, i trochę głupio się czuję. Wygląda na to, że nie licząc tuzina wyjących niemowlaków, jestem jedyną osobą na pokładzie, która nie ma w ręku solidnego fachu i nie leci zarobić w Norwegii pieniędzy.

Z lotniska zabiera nas polski bus linii PKS Oslo.

Zanim dojedziemy do stolicy, połowa pasażerów wysiądzie, by zameldować się do pracy na farmach i podmiejskich budowach. Rozmowy po drodze mają jeden temat: płace w Norwegii oraz wydawanie pieniędzy w Polsce; sprowadzanie używanych aut, montowanie w nich gazowych instalacji, wykańczanie domów, śluby, wesela. Taka forma redystrybucji między bogatą Północą i krajem w pół drogi na szlaku w kierunku globalnego Południa; PKB na głowę mieszkańca w Norwegii jest pięć razy wyższe niż w Polsce.

*

W Oslo zatrzymuję się u N. Znamy się z Warszawy; tyle razy narzekaliśmy razem na to, co się dzieje „w tym kraju”, zwłaszcza w ostatnich latach. Ja narzekam dalej, a N. wyemigrowała do Norwegii. Trochę jej zazdroszczę odwagi do skoku w nowe życie. N. jest jednym z najstarszych roczników pokolenia millenialsów. Czy gdybym był, jak ona, parę lat młodszy i mniej uwiązany do kredytów, dzieci i swoich społecznych ról, też bym zdobył się na taki wyjazd?

Mówię sobie, że teraz jest już dla mnie za późno na zostawanie Norwegiem – i pewnie się oszukuję, bo byłem przecież w wieku N. i wtedy też nigdzie nie wyjechałem. Gdybym to jednak zrobił, wylądowałbym pewnie, tak jako ona, na Grønlandzie. Ta dzielnica jest zapewne najbliższa ucieleśnieniu fantazji o skandynawskich strefach szariatu, jakie niektórzy snują, kiedy siedzą – na przykład – na Żoliborzu, zamiast być w Oslo. Na sąsiedniej przecznicy jest centrum islamskie, jedno z największych w mieście, jest sporo sklepów z arabskimi napisami i sporo wyrostków, którzy z chodnika drą się do stojących na balkonach kamienic kolegów. Krzyczą po arabsku, co jest rzeczywiście bardzo nie po norwesku, bo miejscowi cenią zachowanie dyskretne i powściągliwe. Przed barem dla heavy metalowców kobiety w czadorach pchają wózki. Jadą w nich dzieci, maluchy podejrzewane, że pewnego dnia odbiorą Norwegom Norwegię i zmienią ją w Pakistan – w każdym razie takie proroctwa głosi wielu ludzi w Polsce. Osobliwe, że Norwedzy wydają się perspektywą islamizacji swojej ojczyzny przerażeni mniej niż my. W ogóle panika moralna nie jest specjalnością tego narodu. Norwegia przechodzi gwałtowną transformację w społeczeństwo wieloetniczne, to rodzi napięcia; zamiast zabrać się jednak ochoczo do jego podwyższania, Norwegowie debatują, jak je rozładować.

Oslo Biennalen. First Edition 2019–2024 www.oslobiennalen.no

W bramie kamienicy, w której mieszka N., co wieczór instaluje się nieformalny kramik z ziołem, prowadzony przez chłopaków z Maghrebu, ale kiedy przez bramę chce przejść kobieta z wózkiem albo objuczona siatkami sąsiadka, zielarze przytrzymują drzwi i mówią dobry wieczór; norweska kultura uprzejmości jest zaraźliwa. Nie jest jednak prawdą, że w „strefie szariatu” nie ma białych. Przeciwnie, jest ich mnóstwo i prawie wszyscy są Polakami. Jeżeli ktoś najeżdża ten kraj, to przecież w pierwszej kolejności my; Polacy stanowią dziś najliczniejszą mniejszość etniczną w Norwegii, jest nas więcej nawet od Szwedów, którzy ostatnio przybywają tu dla lepszych zarobków, i od Somalijczyków, którzy uciekają ze swojego upadłego państwa przed głodem i gwałtem. W kamienicy N. nasi rodacy stanowią już nie największą mniejszość, lecz zdecydowaną większość. Co ciekawe, mimo deficytu rdzennie norweskich lokatorów świetnie przyjęły się na tej posesji norweskie zwyczaje, na czele z dugnad. W czasach wikingów tym terminem nazywano sąsiedzką samopomoc. Dziś oznacza on czyn społeczny, w którym co pół roku biorą udział sąsiedzi, pracujący razem dla tzw. dobra wspólnego. Na podwórku N. mieszkańcy w ramach dugand urządzili ogród warzywny i zbudowali altankę do wieczornych posiadówek.

Legendy, które słyszałem o tym, jak można się obłowić w Norwegii, przypominają te, które musieli słyszeć poszukiwacze złota, ciągnący kiedyś do Klondike. Jedziesz na miesiąc, malujesz płoty albo naprawiasz rowery i wracasz z kieszeniami pełnymi pieniędzy, na które w Polsce trzeba robić pół roku, w każdym razie jeżeli pracuje się w kulturze. Moi współtowarzysze podróży PKS Oslo mają te nierówności obcykane do perfekcji, ale znam ludzi z artworldu, którzy, jak przychodzą chude dni, też potrafią łatać budżet takimi saksami. Jak o tym pomyślę, znów żałuję, że mam dwie lewe ręce – i wracam do pisania. Tymczasem N. – przynajmniej na razie – operuje na marginesach norweskiego społeczeństwa dobrobytu. Obiektywnie rzecz biorąc, w Warszawie powodziło jej się lepiej. Miała jednoosobową działalność, odliczenia podatkowe, kasę na zagraniczne wakacje oraz nieporównywalnie większe i wygodniejsze mieszkanie; w Grønlandzie ma kuchnię w przedpokoju, prysznic w kuchni i toaletę na klatce schodowej. Status społeczny też miała w Polsce wyższy: pracowała głową, teraz najczęściej pracuje rękami. Jednego miesiąca jest piekarką i piecze rogaliki, innego dnia sprząta, jeszcze innego sprzedaje gipsowe trolle w sklepie z pamiątkami na starówce. Kiedy byłem w Oslo, podłapała robotę na stadionie przy budowie sceny koncertowej dla Rammsteina. Wśród rzeczy, które wiozę z Polski, są plastry przeciwbólowe na mięśnie nadwyrężone pracą trochę zbyt ciężką jak na siły drobnej dziewczyny.

Deklasacja? N. przygotowywała się do emigracji od dłuższego czasu, uczyła się norweskiego, wyjeżdżała na zwiady. Na dobre mieszka w Oslo od kilku miesięcy i na razie walczy o przetrwanie. Różnica polega na tym, że w Polsce walka o przetrwanie nie kończy się nigdy, tymczasem w Norwegii dla tych, którzy staną się członkami tutejszego społeczeństwa, dobrobyt i bezpieczeństwo socjalne nie są przedmiotem zmagań, lecz elementem codzienności. Zresztą wbrew pozorom na pieniądzach świat się nie kończy. W PKS Oslo większość pasażerów przeliczała norweskie zarobki na wydatki planowane w Polsce, ale już wśród mieszkańców kamienicy na Grønlandzie wektory zysków i strat ustawione są często w innych kierunkach. Na przykład N. należy do osób, które straciły nadzieję, że w przewidywalnej przyszłości Polska stanie się takim krajem, w jakim chciałyby żyć. I straciła też wiarę, że mogłaby Polskę w taki kraj zmienić. Życie w Norwegii jest dla niej inwestycją w dobra, których w Warszawie nie można mieć za żadne pieniądze. Nie kupisz czystego powietrza, szacunku dla przyrody, atmosfery tolerancji czy kultury dbania o dobro wspólne; w Norwegii jest drogo, ale takie rzeczy dają tu za darmo.

Norwegia wydaje się ucieleśnieniem wyobrażeń, jakie osoba o socjaldemokratycznych poglądach może mieć o zaświatach, w których spełniają się wszystkie postawione na ziemi postulaty. Dochód narodowy na głowę mieszkańca jest – po Szwajcarii i Luksemburgu – najwyższy w Europie. Za to współczynnik Giniego, określający poziom społecznych nierówności, jest najniższy, zaraz za Islandią. Bogaci, ale egalitarni Norwegowie słyną z upodobania do umiaru, kultury negocjacji i zamiłowania do kompromisów. Antysystemowy populizm robi furorę już nie tylko w Polsce czy we Włoszech, lecz również w Wielkiej Brytanii uchodzącej do niedawna za ojczyznę zdrowego rozsądku i politycznego pragmatyzmu. W Norwegii przyjmuje się jednak jak na razie marnie; nawet konserwatywna i nacjonalistyczna Partia Postępu z perspektywy Europy Środkowej wydaje się jeszcze jednym wcieleniem skandynawskiej socjaldemokracji.

W ostatniej paradzie równości w liczącym 600 tysięcy mieszkańców Oslo wzięło udział 50 tysięcy osób. Pochód poprowadziły wspólnie pani premier rządu Erna Solberg z partii konserwatywnej i pani burmistrz stolicy Marianne Borgen, socjalistka. Nie zabrakło także rodziny królewskiej. Pogoda dopisała. Obecności obywateli wołających do ochrypnięcia „Wypierdalać!” i układających paluszki niemowląt w faki nie odnotowano.

Tylko niecałe trzy procent mieszkańców Norwegii jest katolikami; nawiasem mówiąc, odsetek ten pokrywa się niemal zupełnie z liczbą obywateli pochodzenia polskiego.

Od 2012 roku dziedzictwo humanizmu jest wpisane do konstytucji jako fundament wartości współczesnej Norwegii.

Jak wiadomo, Norwegowie robią fortunę na wydobyciu ropy i gazu. Przemysł naftowy jest upaństwowiony, a zyski z niego lokowane w publicznych funduszach inwestycyjnych. Norwegowie sprzedają ropę, ale sami zużywają jej mało. Prawie wszystkie samochody są już elektryczne, suną tak bezszelestnie, że łatwo by było pod nie wpaść, gdyby nie to, że norwescy kierowcy zawsze ustępują pierwszeństwa pieszym. Liczę zaparkowane na chodniku tesle: na tej ulicy stoi pięć pod rząd, na następnej sześć. Dalej już nie ma tesli, ani w ogóle żadnych aut, bo ścisłe centrum jest wyłączone z prywatnego ruchu samochodowego.

Norwegia produkuje najwięcej w Europie energii elektrycznej na głowę mieszkańca. Czy trzeba dodawać, że 95% tego prądu pochodzi ze źródeł odnawialnych, a węgiel stanowi zaledwie 1% norweskiego koszyka energetycznego?

W indeksie wolności prasy (tworzonym przez Reporterów Bez Granic) Norwegia zajmuje pierwsze miejsce na 179 klasyfikowanych krajów. Ranking szczęśliwości (wg ONZ) – pierwsze miejsce. Demokratyczna kultura polityczna (wg. „The Economist”) – pierwsze miejsce. Poziom swobód obywatelskich – znów pierwsze miejsce w skali globalnej. Co za idylla. Trzeba być idiotą, żeby nie chcieć mieszkać w Norwegii. Brakowało tu tylko Biennale. Teraz już jest, choć trzeba wiedzieć, gdzie szukać śladów tej imprezy, a i tak należy zachować najwyższą czujność, żeby ich nie przegapić.

*

Ocieplenie klimatu nie omija Norwegii, ale nawet na tym froncie globalna północ ma swoje przywileje. Globalne południe przypala się jak kotlet na zapomnianej przez społeczeństwa konsumpcyjne patelni. W Oslo trwa tymczasem długi koniec lata i pogoda jest fantastyczna. Na placu uniwersyteckim twarze do słońca wystawia grupka osób. Są ich ze dwa tuziny, starsi i młodsi, kobiety i mężczyźni; stoją w dwuszeregu i ani drgną – tylko patrzą. Myślę sobie, że też popatrzę, więc przyłączam się do tylnego szeregu i staję na baczność, tak jak reszta. Trzeba przyznać, że przyjemnie się tak stoi; miasto żyje przed naszymi oczami, przechodnie przechodzą, wycieczki zwiedzają (jesteśmy w sercu zony turystycznej), uliczna skrzypaczka przycina szlagiery – a my nic, tylko się przyglądamy. Gapie przyciągają gapiów; ten i ów zauważył, że z tym zgromadzeniem jest coś nie tak; w dzisiejszych czasach nikt tak długo nie stoi w miejscu. Ludzie robią nam zdjęcia, ktoś nie wytrzymuje, podchodzi i wypytuje o coś po norwesku. Nikt mu nie odpowiada; później dowiem się, że stojący na placu przeszli specjalne szkolenie. Studiowali protokoły strażników pałacu Buckingham, aby nauczyć się, jak pozostać niewzruszonymi, nie reagować na zaczepki oraz nie wchodzić w kontakt wzrokowy z zaczepiającymi – i to bez odwracania oczu.

Po trzech kwadransach odkrywam, że stanie w słońcu bez ruchu nie jest takie łatwe. Do tego jest ta skrzypaczka, budująca dla naszego stania soundtrack, który z biegiem czasu robi się coraz trudniejszy do zniesienia. „Despacito” w wersji na skrzypce zniosłem dzielnie, tkwienie na placu przy „My Way” było nawet zabawne, ale kiedy solistka po raz trzeci zabiera się za „Imagine”, wymiękam.

Reszta zostaje; uczestniczy w performansie Carole Douillard „The Viewers.” Co jakiś czas grupa „widzów” pojawia się w różnych miejscach miasta, stoi w dwuszeregu i patrzy. Kontekst zmienia się w zależności od lokacji; na stacji kolejowej można ich było wziąć za podróżnych, którzy zapomnieli, w który pociąg mieli wsiąść, przed urzędami brano ich za demonstrantów, przed meczetem w emigranckiej dzielnicy za Norwegów, którzy dają wyraz jednemu ze swych niezliczonych dziwactw, a na placu Uniwersyteckim najbardziej wyglądali na turystów, którzy „zacięli” się podczas zwiedzania.

„Widzowie” Douillard mogą służyć za koncept emblematyczny dla Oslo Biennale. Praca rozgrywa się w przestrzeni publicznej, jest efemeryczna i antyspektakularna; Biennale nie ma ambicji robienia wrażenia, ale pragnie uczestniczyć w codzienności miasta i mu się przyglądać.

Porzucam „Widzów” na placu, jeszcze trochę tu postoją; ja tymczasem melduję się w ratuszu. Norwegowie zbierali się do jego wybudowania od 1906 roku, czyli od momentu, w którym ich kraj uzyskał pełną niepodległość. Długo nie było ich jednak stać na budowę; przednaftowa Norwegia była skromnym państwem, ubogim krewnym Szwecji, która przez wieki, na zmianę z Danią, dominowała sąsiada. Prace nad wznoszeniem ratusza ruszyły ostatecznie w 1933 roku, zostały przerwane przez okupację niemiecką i ukończone w latach 50. To właśnie tu co roku wręcza się Pokojową Nagrodę Nobla.

Widzowie, Carole Douillard„Widzowie”, Carole Douillard

W dekorację ratusza zaangażowali się najlepsi narodowi artyści, jakich Norwegia miała do dyspozycji w połowie XX wieku. W rezultacie powstał niezwykle elokwentny, wręcz rozgadany budynek, który ma mnóstwo do powiedzenia o wyobrażeniu Norwegów o swojej wspólnocie.

Dziedziniec zdobią drewniane płaskorzeźby ze scenami z nordyckiej mitologii; jest tu Thor, Frigg, Odyn i cała reszta towarzystwa, które wypełniało wyobraźnię ludzi Północy, kiedy byli wikingami. Norwegowie są dumni ze swoich tradycji, ale architektura wymurowanego z czerwonej cegły ratusza jest modernistyczna; mity to świetna sprawa, pod warunkiem że da się je wpisać w racjonalny nowoczesny projekt. W efektownym reprezentacyjnym holu uwagę przyciągają monumentalne freski przedstawiające epizody ze współczesnej historii Norwegii. Na jednym socjaldemokraci z początku wieku demonstrują przeciw wyzyskowi, czerwone sztandary wznoszą razem z flagami narodowymi. Mnie najbardziej zapadło w pamięć malowidło przedstawiające członków klasy robotniczej, która ze slumsów dzikiego kapitalizmu rusza na wielką budowę nowoczesnych domów; za placem robót rozciąga się już słoneczny pejzaż państwa opiekuńczego, z obywatelami uprawiającymi po pracy sport, przedszkolem, nauczycielką prowadzącą dzieci na lekcję przyrody w plenerze oraz parą obserwujących tę sielankę bezpiecznych socjalnie emerytów.

Tak się zapatrzyłem na te freski, że zapomniałem o Biennale, więc Biennale przypomina o sobie. Za kwadrans czwarta w ruch idą ratuszowe organy; dobywa się z nich modulowany ton, zbliżony do dolnego G – odpowiednika 50 herców. Taką samą częstotliwość ma prąd zmienny w skandynawskich sieciach elektrycznych. W tym dźwięku – brzmieniu energii – jest coś niepokojącego. Zwiedzający ratusz turyści rozglądają się niepewnie, czy to jakiś alarm. Przecież Regjeringskvartalet, gdzie osiem lat temu przed siedzibą premiera wybuchła bomba podłożona przez Andersa Breivika, znajduje się raptem kilkaset metrów od ratusza. Ton jednak trwa, nic złego się nie dzieje i turyści po chwili zaczynają go ignorować. Łatwo przyzwyczajamy się do sytuacji nadzwyczajnych; wtapiają się w codzienność, jak sieci elektryczne oplatające miasto. Większość zebranych nie zdaje sobie nawet sprawy, że przez chwilę uczestniczyła w Biennale i słuchała instalacji dźwiękowej Øysteina Wyllera Oddena, artysty, który skomponował utwór na jedną nutę i jedną częstotliwość na organy siedziby władz municypalnych.

Powoli uczę się tego Biennale, które wydaje się najbardziej szczęśliwe, kiedy przechodnie widzą je, ale nie zdają sobie sprawy, że weszła im w drogę sztuka.

Trzeba mieć stalowe nerwy, żeby posiadając tyle ropy i gazu, nie zafundować sobie wypasionego biennale zrobionego przez kuratorską gwiazdę, przyciągającego tłumy artturystów. Kiedy ma się już wszystko, kupuje się sztukę. Kiedy jest się naftowym mocarstwem, można sobie nawet kupić własny Luwr. Norwegowie są dobrzy w wielu rzeczach, ale szastanie pieniędzmi nie jest jedną z nich. Niemniej powoli uczą się tej trudnej sztuki; coś z tą całą forsą trzeba przecież robić. Oslo, które jeszcze długo po rozpoczęciu boomu naftowego starało się być skromnym, kameralnym miastem, wygląda teraz jak Berlin w latach 90., po zburzeniu muru: trwa wznoszenie nowej metropolii, wszędzie są place budowy, z których wyrasta futurystyczna, inteligentna architektura i na których rozbrzmiewają głosy robotników budowlanych przemawiających w połowie języków świata, ale najczęściej po polsku.

W ścisłym centrum na najrozleglejszym spośród placów budowy powstaje nowa siedziba norweskiego muzeum narodowego; kiedy się otworzy, będzie największą instytucją wystawienniczą w Skandynawii. Niewiele mniejsze będzie nowe muzeum Muncha, również na ukończeniu. Na razie odwiedzam starą siedzibę tej instytucji. Być w Oslo i nie zobaczyć na żywo „Krzyku” i „Madonny”? Munch w testamencie zapisał te arcydzieła, razem z całą swoją spuścizną, miastu, a ono, w setną rocznicę urodzin malarza, która wypadła w 1963 roku, otworzyło monograficzne muzeum poświęcone jego twórczości.

Zanim zobaczę „Krzyk”, muszę przejść przez kontrolę bezpieczeństwa: prześwietlanie plecaka, bramka do wykrywania metali, opróżnianie kieszeni; niebezpieczne przedmioty – zapalniczka jednorazówka, a nawet klucze – lądują w przechowalni; procedurę prowadzą nie muzealni strażnicy, lecz ochroniarze wyglądający na takich, którzy wiedzieliby, co robić, gdyby przyszło co do czego. Uświadamiam sobie, że odkąd przyjechałem do Oslo, po raz pierwszy przechodzę przez coś takiego. W Londynie czy Paryżu widok policjantów w kamizelkach kuloodpornych i z długą bronią automatyczną stał się tak powszedni, że wydaje się prawie normalny. Kontrole i rewizje przy wejściach do budynków publicznych także są codziennością. Ale nie w Oslo. Kiedy złapano Breivika, nie mogliśmy się w Polsce nadziwić, dlaczego Norwegowie wsadzili go do trzypokojowej celi wyglądającej jak z katalogu Ikei i jeszcze dali mu PlayStation – zamiast zbrodniarza żywcem poćwiartować, szczątki spalić, nabić w armatę i wystrzelić z fiordu Oslo w odmęty Morza Północnego. Cóż, w kwestii tego, jak państwo powinno demonstrować siłę, trudno się ze Skandynawami dogadać. Nam na przykład system penitencjarny w Norwegii wydaje się tak groteskowo łagodny, że krążą legendy o imigrantach z Polski, którzy specjalnie dają się złapać na przestępstwach, żeby zakosztować luksusów tutejszych więzień. Co na to Norwegowie? Tylko tyle, że ich śmieszny system penitencjarny jest najskuteczniejszy w Europie; wskaźnik recydywy wynosi tu 20%. To rewelacyjny wynik na tle sześćdziesięcioprocentowej średniej europejskiej. W Polsce ten współczynnik jest jeszcze wyższy, ale mamy tę satysfakcję, że choć nasze więzienia zamiast rozwiązywać problem przestępczości, pogłębiają go, to przynajmniej osadzeni odbywają kary w fatalnych warunkach.

Kiedy przyjechałem do Oslo, w mieście nie ucichły jeszcze do końca echa strzelaniny urządzonej przez młodego fascynata skrajnej prawicy, który z karabinem ruszył na meczet w zachodniej części aglomeracji. Mimo to budynków publicznych wciąż nie zmienia się tu w oblężone twierdze. No chyba że chodzi o Edvarda Muncha. Poświęcone mu muzeum szykuje się do przeprowadzki do nowego gmachu; na do widzenia pokazuje wystawę, która podsumowuje dotychczasową historię instytucji, zresztą bardzo ciekawą. Legendarny „Krzyk” zestawiony jest z gablotą ilustrującą, jak ikona ekspresjonizmu zmieniła się w ikonę popkultury, która, jak to popkultura, obchodzi się z tym dziełem bezceremonialnie. Wino z „Krzykiem”, kubki z „Krzykiem”, jojo z „Krzykiem” (sic!), „krzycząca” Lisa Simpson, „krzyczący” pokemon Pikachu – wyobraźnia ludzka nie zna granic, zwłaszcza jeżeli chodzi o banalizację słynnych obrazów. Muzeum przedstawia to znęcanie się nad Munchem nie bez autoironii; wiele z tych upiornych gadżetów samo dystrybuuje w swoim sklepiku. Jeszcze ciekawsza jest jednak sekcja przedstawiająca dzieje kradzieży, których ofiarą muzeum padało zaskakująco często, szczególnie jak na placówkę działającą w kraju, którego obywatele praworządność mają we krwi. Najwyraźniej jednak nawet zimna krew Norwegów potrafi zagotować się w obliczu narodowego mistrza; dzieła Muncha wykradali muzealni kuratorzy, studenci, futboliści, nieznani sprawcy. Ukoronowaniem tych zamachów był słynny skok z 2004 roku, podczas którego uzbrojeni napastnicy w biały dzień, na oczach zdezorientowanej publiczności wbiegli na salę i wybiegli z dwoma najcenniejszymi dziełami z kolekcji – „Madonną”, no i oczywiście z „Krzykiem”. Prace udało się odzyskać po dwóch latach śledztwa – więc nic dziwnego, że nawet jeżeli Norwegowie zostawiają drzwi do swojego ratusza czy parlamentu otwarte, to swoich Munchów strzegą jak oka w głowie. W nowej siedzibie będą mogli to robić z rozmachem, na jaki stać superbogatą Norwegię XXI wieku.

Z porównania dwóch siedzib muzeum Muncha można by zrobić alegorię drogi, jaką kraj przeszedł w ostatnich dekadach. Stare Muzeum to powściągliwy, horyzontalny modernistyczny pawilon, dyskretnie wkomponowany w zieleń Tøyenparken, na obrzeżach starego Oslo, w okolicy, która należy dziś do emigrantów oraz hipsterów i trochę przypomina Kreuzberg. Nowy gmach wyrasta w Bjørvice, położonej w fiordzie dzielnicy biurowców i założeń apartamentowych wyższej klasy średniej, istnym showroomie futurystycznej architektury i wizytówce miasta XXI wieku. Zaprojektowany przez Estudio Herreros budynek jest ostentacyjny, chce być widziany; to landmark, który wyłania się z nabrzeża, pnie się w górę na 58 metrów i zuchwale rzuca wyzwanie ikonicznej Operze. Fasada z perforowanego aluminium, po zmroku efektownie podświetlana i odbijająca się w morzu, kryje 11 kondygnacji powierzchni wystawienniczych, do tego sale koncertowe i projekcyjne oraz – oczywiście – restaurację z bajecznym widokiem; miasto zapowiada ten obiekt jako „mocne, angażujące nowoczesne doświadczenie artystyczne”, dodając, że po otwarciu, które planowane jest na przyszły rok, będzie to największe monograficzne muzeum na północy Europy. Prawdziwy instytucjonalny potwór; mieszkańcy Oslo, ze względu na masywną, pochylającą się nad fiordem sylwetkę, zdążyli już przezwać ten obiekt „Godzillą”.

Oslo, gdyby tylko zechciało, mogłoby być Abu Dhabi północy. Dzielnie opiera się tej pokusie, jednak zaczyna już odkrywać przyjemności budowania największych, efektownych muzeów i inscenizowania w nich spektaklu sztuki na globalną skalę.

Na tym tle Biennale jawi się jako projekt niemal subwersywny, stawiający opór gentryfikacji, spektakularyzacji i globalizacji pola artystycznego. W Norwegii, która szeroko rozpina parasol państwa opiekuńczego nad działalnością artystyczną, zajmowanie się sztuką wciąż (jeszcze) przypomina bardziej pracę w sektorze usług publicznych niż konkurowanie na rynku o główną nagrodę w wyścigu szczurów tworzących „ciemną materię sztuki”. Coraz bardziej kosmopolityczne Oslo może momentami przypominać Berlin, ale w tym bogatym mieście trudno trafić na galerię komercyjną. Łatwo za to potknąć się o rzeźbę. Zgodnie z prawem z każdej realizowanej w mieście inwestycji publicznej 0,5% budżetu musi być przeznaczone na zamówienie artystyczne. Dzieła sztuki współczesnej zdobią więc szkoły, remizy strażackie, szpitale, urzędy i oczywiście przestrzeń publiczną; w komisjach decydujących o tych zakupach najmocniejszy głos mają artyści. Nie wszystkie ich wybory owocują ustawieniem na placach i skwerach arcydzieł, ale też nie do końca o to chodzi.

O co zatem idzie? Na Biennale to pytanie stawiają Jan Freuchen, Jonas Høgli Major i Sigurd Tenningen. Jadę ich śladem na północno-wschodnie przedmieścia, do Økern. Po przyjaznej, zdemotoryzowanej i skrojonej pod przechodnia przestrzeni centrum miasta w tej okolicy mogę poczuć się niemal swojsko, prawie jak w domu. Od stacji metra idę wzdłuż wielopasmówki, w perspektywie rysują się anonimowe biurowce, shopping malle, stacje benzynowe, magazyny. Na kawałku ugoru przy skrzyżowaniu szos wyrasta stalowy sześcian, który na pierwszy rzut oka można wziąć za fragment jakiejś porzuconej inwestycji. W rzeczywistości służy za plenerowy pawilon rzeźby. Freuchen, Major i Tenningen wystawiają w tej ramie prace wypożyczone z przepastnej kolekcji Rady Miejskiej Oslo, zgromadzonej na bazie zamówień publicznych. Artyści obiecują, że w toku Biennale będą powiększać tę plenerową ekspozycję i organizować ją wokół różnych tematów. Na początek urządzili wystawę w stylu „zwierzęta w sztuce”. Przy skrzyżowaniu w Økern pełznie więc popartowy kolorowy ślimak z żywicy, naturalnej wielkości realistycznie przedstawiona sarenka z brązu stoi obok starannie odrobionej podobizny dzika; są też rzeźby generalnie abstrakcyjne, ale wykonane na animalistyczny temat. Każda praca ma tabliczkę z nazwiskiem autora lub autorki. Te nazwiska nic mi nie mówią, norweskim odbiorcom zresztą też niewiele; to nie są wielkie gwiazdy i na same prace nie zwróciłbym uwagi – nie są szczególnie dobre – gdyby nie groteskowa sytuacja, w jakiej się znalazły. Rada Miejska dorocznie pompuje strumień pieniędzy w norweskie środowisko artystyczne, kolekcja puchnie. Na swoim pawilonie Freuchen, Major i Tenningen umieścili neon z tytułem projektu: OSV. To norweski odpowiednik „itd.” – „i tak dalej”. Ale właśnie – co dalej? Jaką rolę ta masa dzieł sztuki ma do odegrania w przestrzeni publicznej i życiu społecznym?

Pawilon w ØkernPawilon w Økern

To jest kluczowe pytanie dla całego Biennale w Oslo – czy ten projekt ma jednak odpowiedzi?

*

„Jestem powieścią «Crash» Jamesa Ballarda” – oznajmia młody mężczyzna. Zasiadamy w wygodnych fotelach naprzeciwko siebie, a człowiek, który przedstawił się jako książka, zaczyna recytować jej pierwszy rozdział. Pięknie ją mówi, zatapiam się w opowieści. Chętnie wysłuchałbym jej całej i teoretycznie jest to możliwe – gość zna powieść Ballarda na pamięć. Po półgodzinie nadchodzi jednak koniec naszej sesji, wychodzimy z „Crasha” i znów jesteśmy na Oslo Biennale, w projekcie Mette Edvardsen „Biblioteka żywych książek”. Norweska artystka od dziewięciu lat rozbudowuje ten jedyny w swoim rodzaju księgozbiór – międzynarodową wspólnotę ludzi, którzy uczą się na pamięć książek i dzielą się tymi tekstami z innymi podczas intymnych spotkań. W „Bibliotece żywych książek” znajdują się już całe tuziny pozycji, papierowe kopie zapamiętanych tekstów stoją koło nas na półce. Nie brakuje wśród nich książek po polsku; znajduję „Opowieści o pilocie Pirxie”, „Mistrza i Małgorzatę”, a nawet tomik opowiadań o Wiedźminie; w 2013 roku Edvardsen brała udział w festiwalu Spoiwa Kultury w Szczecinie. No i jest oczywiście „Fahrenheit 451” Bradbury’ego – dystopia o przyszłości, w której – w imię pokoju społecznego – posiadanie i czytanie książek jest zakazane. Straż pożarna zostaje przekwalifikowana na policję polityczną, która nie gasi pożarów, lecz tropi i pali woluminy ukrywane przez dysydentów systemu. Najbardziej zatwardziali wywrotowcy uczą się jednak książek na pamięć i kryją po lasach, gdzie tworzą partyzanckie „żywe biblioteki” złożone z ludzi-tekstów.

Przepowiednie futurologów spełniają się, ale jakże przewrotnie – myślę sobie jako obywatel kraju, w którym ludzie rezygnują z czytania książek po dobroci i nie trzeba żadnych totalitarnych strażaków, żeby poziom czytelnictwa systematycznie spadał. Nie jesteśmy w dystopii Bradbury’ego, lecz w kwaterze głównej Biennale, urządzonej w dawnych wojskowych koszarach i stajniach przy Myntgata 2. Trafiłem tu, szukając jednego z projektów, „Samochodu migranta” Eda D’Souzy. W jednym z małych warsztatów samochodowych na północy Oslo artysta zbudował replikę auta marki Hindustan Ambassador, samochodu wszechobecnego w Indiach, zwłaszcza w roli taksówki. Produkcję ambassadorów rozpoczęto w latach 50. i zakończono ją dopiero w roku 2014. Przestarzałe autka znane były z fatalnego układu hamulcowego i niezliczone egzemplarze kończyły jako wraki rozbite w okropnych wypadkach. Model zbudowany przez D’Souzę również przedstawia wrak i jest oklejony zdjęciami autentycznego rozwalonego ambassadora, którego artysta znalazł w Dehli. Trudno wyobrazić sobie bardziej „obcy” pojazd na ulicach Oslo, po których suną ekologiczne tesle. Niemniej Norwegowie – zwłaszcza w szturmowanej przez emigrantów stolicy – muszą w ostatnich latach oswajać się z coraz większymi dawkami „obcości” w tym do niedawna tak homogenicznym społeczeństwie…

Z przewodnika po Biennale wiem, że „Migrant Car” brał udział w szeregu parad ulicznych organizowanych w zakazanej dla samochodów strefie ruchu pieszego w centrum miasta. Ja jednak znajduję go zaparkowanego na dziedzińcu dawnych koszar przy Myntgata. Wewnątrz czekają na mnie Eva González-Sancho Bodero i Per Gunnar Eeg Tverbakk – kuratorzy Biennale. Nareszcie dowiem się, jak to właściwie jest z tym Biennale.

Kiedy rozmawiam z Evą i Perem, przypomina mi się inne debiutujące Biennale, które przed rokiem widziałem w Rydze. Niby też Północ – Łotysze bardzo chcieliby być Skandynawami – ale jednak Oslo i Ryga to światy tak różne, jak odmienne są te dwa artystyczne projekty. Organizatorzy Biennale w Rydze z dumą ogłaszali, że na ich wystawę nie poszedł nawet jeden eurocent z publicznej kasy. Eva i Per z taką samą dumą informują mnie, że w budżecie Biennale (w tym roku wynosi on 25 milionów koron, czyli mniej więcej 13 milionów złotych) nie ma ani jednego øre z pieniędzy prywatnych. Co kraj, to obyczaj; na postkomunistycznej Łotwie, ale przecież również w Polsce pozostawanie na garnuszku państwa uchodzi za wyraz roszczeniowej niezaradności. W socjaldemokratycznym Oslo, w którym 80% obywateli popiera – ponad politycznymi podziałami – utrzymywanie artystów z publicznych funduszy, chyba nikt by tego nie zrozumiał. Nawet nie próbuję więc tłumaczyć Evie i Perowi, że kuratorzy z mojego kraju trzy razy ugryźliby się w język przed pochwaleniem się dziennikarzowi, że wydają wyłącznie pieniądze podatnika.

Migrant Car„Migrant Car”, Ed  D'Souza

Biennale w Rydze, na które łotewski podatnik nie wydał grosza, to był wypas – ponad setka artystów, międzynarodowe gwiazdy, spektakularne instalacje i wielkie tematy współczesności w agendzie. Na tym tle Biennale w Oslo wypada, delikatnie mówiąc, mało efektownie i – oczywiście – znacznie mniej artystycznie interesująco. Per i Eva emocjonują się jednak zupełnie innymi kwestiami niż ewaluacja artystycznej jakości. Zamiast efektów pracy artystów o wiele bardziej interesują ich warunki, w jakich artyści pracują. Jedną ze sztandarowych realizacji ich Biennale jest ponad 60 dotowanych z budżetu imprezy pracowni urządzonych w koszarach przy Myntgata. Mogą z nich korzystać działający w Oslo artyści – również ci, którzy z samym Biennale nie mają nic wspólnego. Impreza nie ma tematu, oferuje za to uczestnikom ubezpieczenia, honoraria, stypendia na researchowe rezydencje. „Biennale” jest zaś słowem wytrychem, którym posługuje się nowa miejska instytucja, bo tym tak naprawdę jest ten projekt. Na razie powołano ją na pięć lat – pierwsza edycja Oslo Biennale rozpoczęta przed wakacjami ma potrwać do 2024 roku. Co kilka miesięcy w secie projektów pojawiają się nowe realizacje; niektóre z poprzednich w międzyczasie się kończą, inne – przeciwnie – mogą potrwać nawet całe pięć lat. Co z tego wyniknie? Agenda przedsięwzięcia jest superszeroka i obejmuje „refleksję nad sposobami produkcji, funkcjonowania i odbioru sztuki w przestrzeni publicznej”. Kuratorzy dają sobie czas na przeformułowanie Biennale w trakcie jego trwania, nie wiedzą i nie chcą z góry wiedzieć, gdzie ich zaprowadzą zebrane w międzyczasie doświadczenia. Jasne jest, że żeby uczestniczyć w tym powolutku kroczącym, żeby nie powiedzieć dryfującym, projekcie trzeba mieszkać w Oslo; artturysta nie zdoła tej imprezy „zaliczyć”. „Robimy Biennale za pieniądze podatników z Oslo – odpowiadają kuratorzy – artturyści są mile widziani, ale za naszą pracę nie odpowiadamy przed nimi ani przed międzynarodowym artworldem. Robimy Biennale dla artystów, którzy tu pracują, i dla takich, którzy chcą tu przyjechać i działać, oraz dla osób, które żyją na co dzień w przestrzeni publicznej tego miasta”.

Tak sformatowane Biennale nie ma szansy na sukces, zwłaszcza że Eva i Per ani myślą próbować go osiągnąć. Przeciwnie, ich marzeniem jest moment, w którym Biennale zupełnie wtopi się w codzienność Oslo, jako permanentne artystyczne zdarzenie.

Wychodząc z Myntgata, wstępuję do toalety. Ona również jest pracą z Biennale; w ramach swojego uczestnictwa w imprezie amerykańsko-szwedzka artystka Lisa Tan wyremontowała dawne koszarowe toalety, by lepiej służyły sprowadzającym się tu twórcom.

Ile widziałem już podobnych projektów? Artystów i artystek przekierowujących budżety wystawowe na urządzanie placów zabaw, instalowanie ławeczek w osiedlowym parku czy malowanie fasad galerii? Na tym Biennale w ogóle trudno znaleźć szczególnie nowatorskie koncepty, to wszystko już było. Nowość polega raczej na tym, że w tym wypadku jest to nie tyle kuratorski błąd, ile emanacja głębszej aksjologii. Jako gest artystyczny wyremontowanie toalet nie robi wrażania, niemniej te sanitariaty zrobione zostały naprawdę fajnie, i będą teraz dobrze służyć tuzinom artystów i artystek, którzy w ramach Biennale już korzystają z dotowanych pracowni i warsztatów przy Myntgata. Zamiast sukcesu jest dobrostan. Projekt Tan zatytułowany jest „Other Artists” – „Inni artyści”. Wyrażana przez Biennale specyfika norweskiej sceny sztuki polega na tym, że Shollete’owska „ciemna materia sztuki” nie jest tu tłem, na którym występują oświetlone światłami rampy gwiazdy, lecz głównym podmiotem i aktorem życia artystycznego. W zrozumieniu Oslo Biennale przydaje się termin janteloven, określający jedną z fundamentalnych zasad obowiązujących tu w życiu zbiorowym: każdy zasługuje na szacunek, ale nikt nie powinien uważać się za lepszego od innych.

*

W dzień oglądam Biennale, nocami włóczymy się z N. po mieście. Podczas jednego z tych spacerów trafiamy na ulicę heroinistów. N. mówi, że zawsze można ich tu spotkać. Scena w starym stylu; przypominają mi się obrazki widziane w dzieciństwie, w latach 80., na obrzeżach Starówki, kiedy królem na rynku używek był kompot. Kilkoro zombie poleguje na chodniku, są strzykawki. N. mówi, że czasem zagląda tu policja i podrzuca heroinowym zjawom coś ciepłego do picia i kanapki. Chciałbym zobaczyć taką scenę, ale policji ani widu, za to ktoś bez żenady daje sobie w żyłę; w sumie głupio się tak gapić, więc idziemy dalej.

Nie ma takiego raju, który nie miałby na zapleczu swojego piekiełka, myślę sobie, odwracając wzrok od toczącego się po równi pochyłej towarzystwa. Myślę też o Biennale: czy jednak nie jest za powolne i za poczciwe, nawet jak na przestrzeń publiczną tego miasta. Jasne, to świetnie urządzona przestrzeń, ale nie ma przecież takiego mrowiska, w które nie dałoby się włożyć kija. Kuratorzy w Polsce na pewno próbowali by tak zrobić; sztuka w przestrzeni publicznej chce występować u nas w roli sygnalistki, oskarżycielki publicznej, polemistki. Oslo Biennale bardziej od sygnalizowania problemów wydaje się zainteresowane pielęgnowaniem dobrostanu, szukaniem kompromisu, niekończącym dogadywaniem się wszystkich ze wszystkimi; nic dziwnego, że Biennale musi trwać tutaj aż pięć lat. Nudne? Trochę tak; konflikty są przecież takie ekscytujące i nic tak jak dobra sztuka nie podkreśla nierówności społecznych, sprzeczności i antagonizmów. W tym kontekście sztuka na Biennale w Oslo nie jest najciekawsza, a przecież trochę zazdroszczę Norwegom tej nieefektownej wystawy. Wracam do kraju, w którym nie sposób się nudzić ani w sztuce, ani w życiu publicznym. Czeka mnie tyle wrażeń! Pamiętam jednak, że fraza „obyś żył w ciekawych czasach” nie jest życzeniem dobrego dnia, ale przekleństwem.