Moim ulubionym fragmentem „De opificio mundi” Filona, traktatu o stworzeniu świata, jest ten, w którym mówi się, że człowiek jest mieszaniną różnych pierwiastków – ziemi, wody, powietrza i ognia – i żyje w nich wszystkich „jakby we własnych i najbardziej odpowiednich dla siebie miejscach”, wchodząc „raz w ten, raz w inny element”. Owo przemieszczanie się między żywiołami pozwala Filonowi uznać, że o ile człowiek „mieszka i chodzi po ziemi, jest ziemską istotą, o ile zanurza się pod wodą, pływa i często podróżuje okrętem, jest stworzeniem żyjącym na wodzie, a oczywistym przykładem tego są kupcy, marynarze poszukiwacze purpury, poławiacze pereł i rybacy. O ile natomiast jego ciało wystaje ponad ziemię i jest wyprostowane do góry, można go słusznie nazwać istotą powietrzną, jak również niebieską, ponieważ za pośrednictwem wzroku, będącego najdoskonalszym ze zmysłów, zbliża się do słońca i do każdej innej konstelacji, do planet i gwiazd stałych”.
Chociaż mniej więcej to samo można powiedzieć i o innych stworzeniach, będziemy się tu trzymać rozumowania znakomitego Aleksandryjczyka, dodając do niego taką oto uwagę – że jedne istoty są jednak bardziej ziemskie, inne bardziej wodne, jeszcze inne zdecydowanie powietrzne. Ponadto klasyfikację tę wzbogacimy o jeszcze jedną kategorię, a mianowicie istoty, powiedzmy, chtoniczne, to znaczy te, które w większym lub mniejszym stopniu urzędują pod powierzchnią ziemi. Naśladując Filona, można by rzec, że i człowiek może się do nich zaliczać, o ile na przykład jest dzielnym górnikiem. I o tych właśnie istotach podziemnych lub też zamieszkujących świat graniczny chciałbym mówić.
W mikroskopijnym lesie, jaki stanowią źdźbła traw i łodyżki rozmaitych roślin, wre życie nie tylko przy samej powierzchni ziemi, ale i pod powierzchnią. Nie uda nam się tu omówić wszystkich mieszkańców tych geografii, albowiem pod ziemią, podobnie jak na i na niej, panuje zdumiewający tłok i szczerze mówiąc, „nic nie jest piękniejsze, wspanialsze we wszechświecie niż wielka obfitość zwierząt i roślin”, jak napisał był kiedyś Malebranche, który leżąc z nosem w trawie, naliczył „z górą dwadzieścia rodzajów owadów na bardzo niewielkiej przestrzeni i co najmniej tyle samo różnych roślin”. A skoro omówienie ich wszystkich jest niemożliwe, ograniczymy się tu do istot podziemnych z najbliższego otoczenia. Pamiętając jednocześnie, że niektóre z owych Kabirów wywierają znaczny wpływ na ukształtowanie i dobrostan gleby, inne zaś tylko wykorzystują jej wierzchnią warstwę dla własnych, powiedzmy, egoistycznych celów.
Zacznijmy zatem od dobrze znanej dżdżownicy, przedstawicielki skąposzczetów, która drąży korytarze do głębokości jednego metra, efektywnie spulchniając glebę. Owe dżdżownice (Lumbricidae), których w naszym kraju występuje około trzydziestu gatunków, odżywiają się humusem, czyli próchnicą, która przechodząc przez ich układ pokarmowy, poddawana jest rozmaitym przemianom chemicznym, w wyniku czego, opuszczając ów układ – a zważywszy, że dżdżownica w ciągu doby potrafi zjeść pokarm o objętości własnego ciała, opuszcza go w dużych ilościach – jest łatwiej absorbowana i bardziej przydatna dla roślin; doskonale wiąże wodę i stanowi idealne środowisko dla rozwoju bakterii glebowych. Ponadto niektóre gatunki wciągają do drążonych korytarzy szczątki roślinne, którymi się żywią, przyczyniając się w ten sposób do wzbogacania pokładów gleby. W ten sposób na przykład z powierzchni znikają opadłe liście. Fedrując, dżdżownice pozostawiają w swych tunelach wydzielinę, która umacnia ich ściany i zapewnia drożność, dzięki czemu do korzeni roślin mogą docierać powietrze i woda.
Chociaż dżdżownice wychodzą czasem na powierzchnię, zwłaszcza po deszczu, i włóczą się nieco bez celu po asfaltach szos – niektórzy podejrzewają, że czynią tak, gdyż duszą się w zbyt mokrej glebie – są stworzeniami chtonicznymi w najściślejszym znaczeniu tego terminu.
Istotą w równym stopniu chtoniczną jest kret (Talpa europaea), skądinąd wróg dżdżownicy. To jedyny ssak w naszym zestawieniu, chociaż wiele innych również zamieszkuje podziemne domostwa, na przykład borsuki, lisy czy rozmaite gryzonie. Jednak są to raczej istoty ziemskie niż chtoniczne, a ponadto autor niniejszego tekstu jest panem od bezkręgowców raczej, a nie ssaków. O krecie jednak nie sposób tu nie wspomnieć.
Kret jest drapieżnikiem, nie interesują go humus ani korzonki roślin. Odżywia się dżdżownicami właśnie, larwami owadów żyjącymi w ziemi i drobnymi kręgowcami. Praktycznie zjada wszystko, co mu się nawinie, nie gardząc ślimakami, pająkami, żabami i drobnymi gryzoniami. Jego gniazdo, wyściełane mchem, trawą i liśćmi, znajduje się zwykle pod korzeniami drzew bądź pod kamieniami. Ponieważ nie zapada w sen zimowy, niedaleko gniazda buduje drugą, większą komorę, która służy mu za spiżarnię, i zapełnia ją właśnie poczciwymi dżdżownicami, które unieruchamia, przegryzając im umiejętnie zwój nerwowy, wskutek czego żyją, czekając, aż zostaną pożarte, ale uciec nie mogą. Silne łapy kreta przypominające łopaty idealnie nadają się do kopania. Labirynt drążonych przez niego sztolni znajduje się na głębokości od dwudziestu centymetrów do pół metra. Tunele mają średnicę sześciu centymetrów i ciągną się na długości kilkuset metrów. Kopczyki, fachowo zwane kretowiną, to urobek owego drapieżnego górnika, ziemia wypchnięta przez zwierzątko. Na powierzchni ziemi kret pojawia się rzadko i porusza się nad wyraz niezdarnie, często przypłacając to życiem. Niektórzy sądzą, że wychodzi wtedy, kiedy wychodzą dżdżownice. Z jednej strony jest zwierzątko to pożyteczne, albowiem sieć jego korytarzy utlenia glebę, on sam zaś pożera larwy owadów uważanych za szkodniki upraw, z drugiej – jego podziemne peregrynacje mogą naruszać na przykład strukturę wałów przeciwpowodziowych, a już z całą pewnością gwałcą estetykę pieczołowicie pielęgnowanych ogrodów.
Dalekim „kuzynem” kreta jest turkuć podjadek (Gryllotalpa gryllotalpa), owad prostoskrzydły o zgoła niewiarygodnym wyglądzie, w niektórych krajach zwany „krecim świerszczem”. Poszczególne fragmenty jego krępego ciała wyglądają trochę tak, jakby pochodziły od różnych gatunków, co, jak wiadomo, jest cechą wyróżniającą smoki. Dotyczy to zwłaszcza przedniej pary odnóży, za pomocą których wygrzebuje on korytarze w miękkiej glebie. Te przednie odnóża są szerokie, dłoniaste i silne, ustawione ukośnie do ciała, podobnie jak u kreta. I tak biodro takiej nogi jest duże, krętarz maleńki, udo przekształcone w potężną, szeroką płytkę. Goleń rozrasta się w równie potężną trójkątną płytkę z czterema ząbkami na spodnim brzegu. Dwa pierwsze człony stopy mają kształt zębów z tnącym brzegiem, pozostałe zaś trzy rozwinięte normalnie. Stopa może się obracać wokół stawu łączącego ją z golenią. Jej zęby zachodzą na zęby goleni i cały mechanizm działa jak maszynka do strzyżenia włosów, za pomocą której turkuć z łatwością podcina korzonki roślin przeszkadzające mu w budowie podziemnych korytarzy.
Niezgrabny turkuć podjadek jest owadem ostrożnym. Jak przystało na istotę chtoniczną, żyje w ukryciu, prawie wyłącznie pod powierzchnią ziemi, w drążonych przez siebie szerokich na palec chodnikach, a na powierzchnię wychodzi tylko w nocy. Czasami chodniki te biegną tak płytko, że na powierzchni ziemi widać ich zarysy, zazwyczaj jednak znajdują się na głębokości około dwudziestu centymetrów. Na pokarm turkucia składają się zarówno drobne bezkręgowce glebowe, jak i korzonki roślin. Sam z kolei pada ofiarą kreta i dudka; ponoć niektóre dudki karmią swe pisklęta wyłącznie turkuciami.
Pożerające szkodliwe larwy i owady turkucie byłyby dla ogrodników i rolników prawdziwym błogosławieństwem, gdyby tylko nie podcinały korzonków uniemożliwiających im pracę w podziemnych korytarzach. Ponieważ jednak żerują na podziemnych częściach roślin, zjadają kiełkujące nasiona i uszkadzają delikatne systemy korzeniowe, uważa się je za groźne szkodniki ogrodów, plantacji okopowych i szkółek leśnych.
Omówiwszy te trzy istoty chtoniczne, zajmijmy się teraz tymi stworzonkami, w przypadku których w ziemi żyją wyłącznie postacie larwalne, co przeważnie jednak oznacza, że większą część życia dany osobnik spędza pod powierzchnią. Takich owadów jest mnóstwo, zwłaszcza pośród chrząszczy, więc za ich przedstawiciela obierzmy sobie na przykład chrabąszcza majowego, który jest chrząszczem, oraz mrówkolwa plamistego, który jest sieciarką.
Samica chrabąszcza składa jaja na głębokości do trzydziestu centymetrów. Po kilku tygodniach wylęgają się z nich larwy zwane pędrakami, które pozostają w wierzchniej warstwie gleby, odżywiając się martwymi szczątkami roślin oraz najcieńszymi korzonkami roślin zielnych. W pierwszym roku nie wyrządzają właściwie żadnych szkód. Na zimę schodzą głębiej, nawet na głębokość osiemdziesięciu centymetrów. Po każdym kolejnym linieniu pędraki zabierają się za coraz grubsze korzenie, czyniąc tym samym coraz większe szkody. Wreszcie, po czterech lub pięciu latach, z ziemi wygrzebują się dorosłe chrabąszcze, by obgryźć trochę liści, głównie na dębie, topoli i osice, kopulować, złożyć jaja i zginąć. Nie lubią ich leśnicy, którzy uznają te chrząszcze za groźne szkodniki szkółek i upraw leśnych. Nie zgadza się z tym sławny Adam Wajrak, wskazując, że dorosłe chrabąszcze stanowią doskonały pokarm dla pożytecznych i kochanych przez ludzi ptaków.
Inaczej rzecz wygląda w przypadku mrówkolwa plamistego. Na obrzeżach dróg, zwłaszcza w miejscach suchych, w piasku, w drobniutkim zeschłym pyle, można dostrzec latem małe lejki o stromych ściankach. Samica mrówkolwa składa jaja na roślinach bądź kamieniach, w jakimś suchym miejscu, a wykluwające się z nich niewielkie larwy poszukują odpowiedniego miejsca na swoją kryjówkę i pułapkę. Znalazłszy je, zaczynają zataczać odwłokiem kręgi i wwiercają się powoli w miękki piasek, wyrzucając go jednocześnie na zewnątrz. W ten sposób zanurzają się coraz głębiej w czeluści powstającego lejka. Wreszcie całe zakopują się w dołku, pozostawiając na zewnątrz jedynie sierpowate żuwaczki, którymi zabijają i wysysają wszelkie żyjątka wpadające do dołka. Ofiary nie mają szansy na ucieczkę ze względu na osypujące się ścianki, a kiedy jakoś sobie z tym radzą, drapieżna larwa ostrzeliwuje je piaskiem i ponownie strąca w dół. W ten sposób larwa mrówkolwa spędza w piaskowej kryjówce dwa, trzy lata, po czym się przepoczwarcza i na świat powietrzny wylatuje jej piękne imago, do złudzenia przypominające ważkę równoskrzydłą. Dorosły owad lata około miesiąca. Larwa mrówkolwa nie jest szkodnikiem, nie zmienia krajobrazu, nie spulchnia ziemi, a tylko wykorzystuje jej sypką powierzchnię do zbudowania sobie łowieckiej kryjówki.
Pewną – że tak powiem – skłonność chtoniczną wykazują również niektóre błonkówki społeczne. Dobrym przykładem jest dość pospolity trzmiel ziemny, tak pięknie opisany jeszcze przez Johannesa Goedaerta. To właśnie od pojawienia się w moim ogrodzie pierwszej zaplemnionej samicy Bombus terrestris liczę początek wiosny. Spenetrowawszy okolicę w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, przyszła królowa matka zakłada gniazdo w podziemnej norze myszy polnej, nornika bądź ryjówki, najchętniej na polu leżącym odłogiem bądź w zapuszczonym ogrodzie, choć zdarza się jej również wybrać jakieś zaciszne miejsce powyżej granicy gruntu, na przykład stertę starego siana w stodole.
Zajęte gniazdo trzmielica przystosowuje do własnych potrzeb. Na początek tworzy wewnątrz niego niewielką komorę i mimo że zastany materiał izolacyjny jest zwykle starannie rozdrobniony i już ułożony przez poprzedniego użytkownika, mości ją na nowo wedle własnego upodobania, niezbędne materiały wyczesując ze ścian gniazda. Może też użyć tworzyw występujących w najbliższym sąsiedztwie, takich jak suche i rozdrobnione liście różnych ziół i drzew, mech, a nawet ptasie pióra, kłaczki zwierzęcej sierści bądź skrawki papieru. Kiedy połączone wąskim tunelem z powierzchnią ziemi gniazdo jest już gotowe, trzmielica lepi miseczki z wypacanego wosku i składa do nich jaja.
Wykorzystując gotowe norki, trzmiele ziemne nie oddziałują bezpośrednio na kształt ani chemię gleby, jednak będąc gorliwymi zapylaczami roślin, wywierają ogromny wpływ na krajobraz i dobrostan ludzi. Filon mógłby powiedzieć, że owe trzmiele są istotami powietrznymi, o ile latają w poszukiwaniu pożytku, a chtonicznymi, o ile krzątają się w swojej podziemnej norce, pielęgnując kolejne partie potomstwa i upychając zapasy do woskowych miseczek. Przy czym najbardziej chtoniczna w trzmielej rodzinie wydaje się założycielka gniazda, która wychowawszy pierwszą partię robotnic, nie opuszcza już podziemnej norki. Pod koniec sezonu trzmiela rodzina wymiera, z wyjątkiem kilkunastu zaplemnionych samic, które na wiosnę założą własne gniazda. Nie mogę się tu powstrzymać przed zacytowaniem Goedaerta opisującego śmierć matki założycielki, królowej, którą nazywa Starym Królem: „umierał wczesnym rankiem, zanim jeszcze Dobosz zaczął, jak to miał w zwyczaju, potrząsać skrzydłami, wzniecając hałas. Wypełzł z domu straszny i drżący, jakby zmęczony, położył się i bez żadnych konwulsji słodko skonał. Nie zdziwiło mnie to, albowiem jego odnóża już od dawna były zdrętwiałe z racji starości”.
Więcej w tych sprawach – mam na myśli wpływ na strukturę i chemię gleby – robią mrówki, również błonkówki społeczne, których siedziby mieszczą się zwykle w rozmaitych podziemiach i które czyszczą okolice z różnego rodzaju odpadów organicznych oraz szkodliwych dla środowiska owadów. W odróżnieniu od trzmieli, pszczół miodnych i os mrówki nie potrafią budować komórek, więc swoje gniazda klecą z różnych materiałów, już to usypując naziemne kopce, już to drążąc w ziemi, jak czyni na przykład podziemnica zwyczajna (Lasius flavus). Rozrzucone po nadrzecznych łąkach gniazda tej niewielkiej żółtej mrówki tworzą niekiedy olbrzymie podziemne aglomeracje i architektury, jakich nie powstydziłyby się krasnoludy Tolkiena. Bywa, że setki takich gniazd połączonych labiryntami krzyżujących się podziemnych korytarzy zajmują przestrzeń kilku hektarów. Podziemnica z pewnością wpływa na strukturę i napowietrzenie gleby, a ponadto rozpylając – jak wszystkie mrówki – podtrzymujący całe życie organiczne kwas mrówkowy, przyczynia się do dobrostanu przyrody. Zważywszy że podziemnice prawie przez cały czas pozostają pod ziemią, żywiąc się spadzią hodowanych przez siebie mszyc korzeniowych, możemy śmiało uznać je za istoty chtoniczne.
Opuśćmy już podziemia i rzućmy okiem na to, co dzieje się tuż na powierzchni, w owym mikroskopijnym lesie traw, którego bogactwo w takie zdumienie wprawiło francuskiego oratorianina. Tym razem ograniczę się do własnego zapuszczonego ogrodu. Otóż obok bogactwa owadów, pośród których liczebnie przeważają chyba krzątające się nieustannie mrówki, suną po ziemi rozmaite węże: zaskrońce, czasem żmije szukające myszek; kilka lat temu w kamiennym ogródku wygrzewał się piękny gniewosz plamisty. Obok nich snują się niezdarne padalce, niespiesznie wędrują gdzieś niestrudzone ślimaki, głównie wstężyki, winniczki i pomrowy. Największą radość sprawia mi przyglądanie się jaszczurkom, zwinnym jak baletnice, które śmiesznie szeleszczą w trawie. Większość tych gadów zimuje w norach gryzoni, czasami w kilka gatunków, na przykład żmije z zaskrońcami i jaszczurkami, co można potraktować niemal jako zapowiedź Izajaszowego raju. Co ciekawe, w moim ogrodzie nie widziałem nigdy ani żaby, ani ropuchy, których w okolicy przecież nie brakuje. Za to pewnej jesieni, a może był to koniec lata, niedaleko chatki spotkałem innego płaza, który najwyraźniej zamierzył przejść po zmroku przez szoskę i w zabawny sposób mu się to nie udało. Wczesna noc była chłodna. Wracając do chatki, w blasku pełnego księżyca zauważyłem, że coś leży na drodze. Coś wielkości mojego palca, patyk albo zapalniczka. Kiedy się zbliżyłem i przykucnąłem, patyk okazał się traszką górską, której ciało, najwyraźniej zaskoczone niską temperaturą, zastygło w bezruchu z jedną nóżką w powietrzu, niczym zatrzymane w kadrze. Uśmiechnąłem się pod nosem i delikatnie przełożyłem ją w trawę, żeby nie przejechał jej zły samochód, po czym podreptałem do domu. Rankiem, pomyślałem, ogrzeje ją słońce, a wtedy i ona będzie mogła pójść dalej.