Jeszcze 2 minuty czytania

Klara Cykorz

GADANIE: Zimowe przebłyski

Klara Cykorz

Klara Cykorz

„Work in Progress” i „Pani Fletcher” opowiadają o przebłyskach Czegoś Innego i same są takimi przebłyskami

„Work in Progress” rozpoczyna się od depresyjnego gagu, w którym znudzenie przechodzi w śmierć: Abby zabija swoją terapeutkę.

No dobrze, wcale jej nie zabija. W rzeczywistości nie wiadomo, kiedy dokładnie terapeutka wyzionęła ducha. Możemy jedynie oszacować czas śmierci: koniec nadszedł w trakcie sesji, podczas monologu Abby, po cichu, z szacunkiem do pacjentki. Śmierć poczekała cierpliwie, aż Abby skończy, i dopiero wtedy dała się zauważyć. Abby zdążyła więc zapowiedzieć, że jeśli w ciągu najbliższych stu osiemdziesięciu dni nic się w jej życiu nie zmieni – w jej monotonnej, nieznośnej egzystencji „czterdziestopięcioletniej grubej lesby, która gówno w życiu zrobiła” – zabije się. Widzimy ją u stóp wieżowca, którego budowa została wstrzymana. „Ta wstrzymana budowa to ja”. Abby czeka, aż ktoś ją uratuje. Pani doktor usta ma rozchylone, jakby chciała coś powiedzieć, albo i ziewnąć – pewnie to pierwsze, wydaje się, że była dobrą terapeutką, ale w imię ironii losu, siły tragicznego żartu, Abby wybierze tę drugą interpretację. Pół żartem, ale całkiem serio. Materiał na księcia na białym koniu pojawi się chwilę później, w postaci ślicznego, zadziornego kelnera. (Abby mówi o sobie, że jest queer dyke, ale broń boże nie lesbian; od czasu do czasu podobają jej się mężczyźni. Tożsamości są skomplikowane, chociaż w tym przypadku praktyka jest prostsza od teorii).

Abby interpretuje wszystko przez siebie, o czym będziemy przekonywać się tydzień po tygodniu, kolejnymi urywkami z jej życia. (To jedna z tych małych komedii traumatycznych, które oglądam z pilotem w ręce, z palcem na przycisku pauzy, aby ochłonąć albo zatrzymać skecz, rozwijający się w kierunku tragicznym jak uciekająca po mokrej podłodze rolka papieru toaletowego). W „Work in Progress” jesteśmy razem z Abby zatrzaśnięci w jej obolałej, udręczonej, zmęczonej głowie.

Sytuacja z serialu przywodzi na myśl słynne opowiadanie Davida Fostera Wallace’a pt. „Osoba depresyjna” – w nim też umiera terapeutka, co monologująca osoba narratorki/narratora bierze bezpośrednio do siebie. Myśl biegnie w kółko, zawsze wraca w to samo miejsce, świat i inni ludzie zostali już spłaszczeni przez walec depresji, wprzężeni w jednowątkową narrację choroby. „Work in Progress” nie jest jednak aż tak hermetycznie zamknięte, inaczej problematyzuje zatrzaśnięcie we własnym mózgu. Abby nosi imię, ciało i choroby (depresję, OCD) scenarzystki Abby McEnany, od lat związanej z chicagowską sceną komediową; zgadza się szereg innych autobiograficznych szczegółów, jak śmierć matki i związek z dużo młodszym chłopakiem. A jednak jakimś cudem McEnany – jako showrunerka i odtwórczyni głównej roli – nie zagarnia ekranu tylko dla siebie. Trudno opowiedzieć różnicę pomiędzy „monologiem” a „opowieścią o monologu”, ale czuję w kościach, że „Work in Progress” jest właśnie tym drugim.

„Work in Progress”

Być może dzieje się tak dzięki wyrazistej teksturze serialu, surowości niezalu, w której czuć świeże łapy twórców, ekscytację debiutującego operatora, zaufanie do montażystów z króciutkimi filmografiami. Choć wyczucie rytmu, odliczanie czasu jest tu absolutnie kluczowe, jakby w tle cały czas pracował jakiś depresyjny metronom. Całość reżyseruje wieloletni partner artystyczny McEnany i drugi scenarzysta Tim Mason; scenopisarską trójcę dopełnia Lilly Wachowski, sąsiadka z Chicago, która wskoczyła na pokład po projekcji pilota na festiwalu w Sundance i w ogóle uczyniła ten projekt możliwym. I dla niej to poniekąd nowy początek: kiedy druga z sióstr Wachowskich, Lana, odpala czwartego „Matrixa”, Lilly kieruje się ku obyczajowym, queerowym drobiazgom za grosze. Są tu też nowe, świetne twarze, Celeste Pechous w roli Campbell, najlepszej przyjaciółki, ironistki i flirciary, i Theo Germaine w roli Chrisa, chłopaka, którego Abby błyskawicznie sadza na białym koniu. (Germaine, piękny jak młody Leo, jeszcze pięć lat temu miałby dokładnie zerowe szanse na zatrudnienie: transpłciowy aktor w głównej obsadzie serialu był po prostu nie do pomyślenia).

Duża część odpowiedzialności spoczywa właśnie na Pechous i Germainie – ich umiejętności zbudowania postaci poza tekstem, jako że Abby kolonizuje ze swoim rozmarudzonym wdziękiem każdą rozmowę. Te dwie historie miłosne (wieloletnia przyjaźń, zaskakujące zakochanie) potrzebują w końcu dwustronnego zaczepienia. Oboje, Pechous i Germaine, są wyjątkowi; ona jest cudownie jadowitą charyzmą, a jemu cała twarz jaśnieje od zakochania (od razu się wierzy w tę chemię, działającą zupełnie na przekór stereotypom i naszym, widzów, oczekiwaniom). Tak do klaustrofobicznego wnętrza głowy Abby dociera kawałek innego świata, strzępy historii innych ludzi. Campbell zawsze będzie podejrzliwa wobec osób, które mogą skrzywdzić jej przyjaciółkę; ale to właśnie z jej rozmowy z Chrisem po raz pierwszy dowiadujemy się czegokolwiek o jego życiu i jego pragnieniach poza rolą księcia ratownika.

Abby, rzecz jasna, chce zmienić za dużo w zbyt krótkim czasie, a raczej: żeby ktoś zmienił to za nią. Wisi nad nią poczucie życia straconego, „nieprzeżytego”, które albo się „nadrobi”, albo już nie ma co. Gdzieś w połowie emisji „Work in Progress”, w okolicach jesienno-zimowego Nowego Roku, obejrzałam inny krótki serial, równie przesycony poczuciem straty czasu, nieistotności i nicniedziania. „Pani Fletcher” była emitowana od października do grudnia w siedmiu półgodzinnych kawałkach, właściwie zignorowana przez krytykę pomimo pierwszoligowego zespołu; kilka tygodni później wydaje się opowieścią niebyłą (i zakopaną pod gigabajtami nowszego o tydzień kontentu), co w jakiś gorzko-perwersyjny sposób znajduje odbicie w jej treści.

Tytułową panią Fletcher, Eve Fletcher, jest Kathryn Hahn, za sprawą współpracy z Jill Solloway („Afternoon Delight”, „Transparent” i „I Love Dick”) jedna z najważniejszych aktorek serialu drugiej dekady XXI wieku: dla telewizji frustracji i transgresji (i znowu frustracji) postać absolutnie kluczowa. Jak w „Work in Progress”, tu też istnieje twardo określona rama czasowa, tym razem związana ze zniknięciem młodego mężczyzny – jest nim syn Eve, wkraczający w dorosłość dupek, który w pierwszym odcinku wyprowadza się do college’u. Eve jest kochającą i troskliwą matką, wychowuje go sama i zasadniczo trudno ją winić za to, że młody ma między uszami tyle patriarchalnego szlamu, a tak mało empatii. Eve pracuje w domu opieki dla osób starszych, jej praca, chociaż uciążliwa, ma sens; polega też na ciągłym obcowaniu, i pogodzeniu, z chorobą, traceniem kontroli nad ciałem i śmiercią. W momencie wyprowadzki syna Eve jest traumatycznie znudzona swoim życiem – życiem bez tożsamości poza dzieckiem i pracą, bez żadnej przyjemności. Tak jak Abby, Eve próbuje w bardzo krótkim czasie odrobić stracony czas – serial jest zapisem jej prób wychodzenia do ludzi, nowych przyjaźni i flirtów.

„Pani Fletcher”

Aby zacząć oglądać „Panią Fletcher”, sama potrzebowałam małego flirtu poprzez tekst, recenzji splecionej z autobiograficznym esejem w wykonaniu bardzo bezczelnej młodej krytyczki, którą już kiedyś tutaj polecałam; całość jest między innymi uważną analizą relacji pomiędzy tożsamością a tym, komu w społeczeństwie przyznajemy prawo do przyjemności, ale mnie przed telewizorem posadziły dwa, być może przeczące sobie zdania. Pierwsze: „Pani Fletcher jest arcydziełem […] nie dlatego, że sugeruje, że seks nigdy nie krzywdzi, ale dlatego, że inteligentnie opowiada o krzywdzie”. I drugie: „Nie twierdzę, że powinnaś iść jednocześnie do łóżka z dziewiętnastolatkiem i swoją koleżanką z pracy. Po prostu nie mówię, że nie powinnaś”.

„Pani Fletcher” rozgrywa się pomiędzy tymi dwoma zdaniami, dwoma biegunami. Z jednej strony empatyczna analiza relacji międzyludzkich i plączące się trajektorie władzy, z drugiej – kuszenie emocjonalnie ryzykanckim spełnieniem. (O, taki detal: zakochany w Eve chłopak był w liceum przez lata gnębiony przez jej syna. Może i brzmi to jak żart ze słabego filmu, ale wcale takie nie jest: Owen Teague jako dziewiętnastoletni patyczak jest wręcz onieśmielający). Tak jak w „Work in Progress”, w „Pani Fletcher” niby nie dzieje się za wiele, ale wszystko jest rozpaczliwie napięte. W tych czasowo ściśniętych kawałkach fikcyjnego życia nachodzą na siebie poczucie porażki i ostatnia nadzieja na zmianę. Ale nadzieja raczej spali na panewce. W ostatnim odcinku „Pani Fletcher” będzie i spełnienie, i koniec snu. Historia zatoczy koło. (Tak to jest, kiedy się uśmierci terapeutkę w pierwszym zdaniu). „Work in Progress” i „Pani Fletcher” opowiadają o przebłyskach Czegoś Innego i same są takimi przebłyskami: trzy, cztery godziny, posiekane, rozrzucone w okresie najdłuższych nocy, małe empatyczne psychodramy o straconym czasie – na czas katastrofy.