Kończy się ta historia
Fot. AFP/EastNews

Kończy się ta historia

Maciej Jakubowiak

Czy na pewno Jezus z tytułu powieści Coetzeego to ten Jezus? W końcu bohaterowie mówią po hiszpańsku – a to właśnie w Hiszpanii i w Ameryce Łacińskiej Jesús jest po prostu popularnym imieniem nadawanym chłopcom

Jeszcze 4 minuty czytania

Historia tego czytania ma już siedem lat. Kiedy w 2013 roku ukazało się „Dzieciństwo Jezusa”, nie mogłem być bardziej podekscytowany. Coetzee od dawna należał do grona moich ulubionych pisarzy, wcześniej przeczytałem właściwie wszystko, co napisał, i sporo tego, co napisano o nim, popełniłem jeden czy dwa teksty akademickie na jego temat, ale „Dzieciństwo…” było pierwszą jego powieścią, którą czytałem od razu, jako nowość. Czy przepisze biografię Jezusa z Nazaretu? A może – obawiałem się – dokona religijnego zwrotu? Bo jeśli nie chodzi o nawrócenie, to po co w ogóle sięgać po religijne mity?

Oczekiwania były więc raczej wygórowane. Tymczasem pierwsza lektura „Dzieciństwa...” okazała się przede wszystkim – dziwna. Gdyby nie tytuł, w opowieści o mężczyźnie i chłopcu można by nawet przegapić aluzje do Nowego Testamentu. Trudno było stwierdzić, dokąd cała ta historia zmierza, ale byłem wtedy na drugim roku literaturoznawczego doktoratu i nie z takimi wyzwaniami sobie radziłem. Szybko posklejałem konteksty i adresy bibliograficzne: Coetzee – Kafka (bo Costello) – Benjamin z Adornem (bo Beckett) – parabola, do której skradziono klucz, a przy okazji traktat o immanencji i transcendencji, w końcu bohaterowie niemało dyskutowali o filozofii. Wszystko stało się jasne. Choć nie opuszczała mnie myśl, że może tu chodzić o coś zupełnie innego. Późniejsze o pięć lat „Lata szkolne Jezusa” niewiele jednak zmieniły. Z grubsza było niemal tak samo, co może trochę rozczarowywało, tym bardziej że w międzyczasie przestałem być doktorantem i przyjemność z dolepiania nowym tekstom przypisów odsyłających do tekstów starych stała się jakby mniejsza.

W tym samym roku, tyle że jesienią, Coetzee przybył do Polski, żeby odebrać doktorat honoris causa Uniwersytetu Śląskiego. W przeddzień właściwych uroczystości odbyło się spotkanie z czytelnikami. (Chyba najsłabiej rozreklamowane spotkanie autorskie z noblistą, o jakim słyszałem – choć o mało się nie spóźniłem, i tak udało mi się zająć dobre miejsce siedzące). Formuła spotkania miała być z tych nudnych: autor najpierw przeczyta fragmenty powieści, potem będzie podpisywał książki. Coetzee czytał kawałki „Lat szkolnych…” – powoli, spokojnie, bez wyrazistej modulacji. I to wtedy, przy jednym z fragmentów – tym, gdzie señor Robles nieskutecznie usiłuje nauczyć Davida podstaw artytmetyki – stało się coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Coetzee uśmiechnął się przekornie, a publiczność zaczęła się śmiać. Alegorie, transcendencje, postsekularyzmy i filozofie – a to miało być śmieszne.

John Maxwell Coetzee, „Śmierć Jezusa”. Przeł. Mieczysław Godyń, Znak, 304 strony, w księgarniach od lutego 2020John Maxwell Coetzee, „Śmierć Jezusa”. Przeł. Mieczysław Godyń, Znak, 304 strony, w księgarniach od lutego 2020Cała ta historia nagle ukazała mi się w zupełnie innym świetle. Już nie jako wyrafinowana alegoria tego czy owego, ale jako zamknięty, nieco absurdalny świat pisarskiej wyobraźni, w który zostają wrzuceni nieco odklejeni bohaterowie. Zobaczmy, jak sobie poradzą. Zamiast zbiorem przypisów – kawałów w końcu się nie tłumaczy – chcę więc podsumować tę kilkuletnią historię czytania zbiorem pytań. Takich, na które nie mam dobrej odpowiedzi, ale które sprawiają, że jest w tej opowieści o mężczyźnie i chłopcu coś niezmiennie intrygującego.

Przypomnienia

To po pierwsze i przede wszystkim: dlaczego Jezus? Co przygody Simóna i Davida mają wspólnego z bohaterem Nowego Testamentu? Czy trzy powieści Coetzeego są jakąś parafrazą albo apokryfem Biblii, takim jak ten chyba najlepiej znany, Bułhakowa? Jasne, w trzech powieściach pojawiają się mniej lub bardziej subtelne aluzje, w „Śmierci Jezusa” choćby taki dialog: „– Nie chcesz, żebym był tym, kim j a myślę, że jestem. – A kim myślisz, że jesteś? – Jestem, który jestem!”. Albo takie zdanie o Simónie pilnującym śpiącego Davida: „Zamyka oczy. Kiedy je ponownie otwiera, drzwi do pokoju chłopca są otwarte, a jego samego nie ma”. I jedno, i drugie wygląda jak oko puszczone do czytelników: „Wiecie, to z Biblii”. Ale przekorny uśmiech, który Coetzee pokazał w Sosnowcu, podsuwa jeszcze inną możliwość: „Wiecie, to brzmi jak z Biblii, ale przecież nie jest z Biblii, prawda?”.

Bo czy na pewno Jezus z tytułu powieści to ten Jezus? W końcu bohaterowie cyklu mówią po hiszpańsku – a to właśnie w Hiszpanii i w Ameryce Łacińskiej Jesús jest po prostu popularnym imieniem nadawanym chłopcom. Zresztą z tym hiszpańskim też jest tu niemałe zamieszanie. Bo że w tej dziwnej krainie, do której trafiają bohaterowie, mówi się po hiszpańsku – o tym mówi się (w oryginale) po angielsku albo (w przekładzie Mieczysława Godynia) po polsku. I nie byłoby w tym nic dziwnego – w hollywoodzkich filmach robi się tak bez przerwy – gdyby nie fakt, że od czasu do czasu Simón, tłumacząc Davidowi jakieś słowa, przytacza ich hiszpańskie brzmienie: „Dobra myśl. Mógłbym być twoim secretario, człowiekiem, który zapisuje czyjeś sekrety”. A kiedy chory David budzi się nagle, pyta Simóna: „¿Por qué estoy aquí? Dlaczego tu jestem?”. Najpierw po hiszpańsku, a potem po angielsku/polsku? Czyli właściwie – po jakiemu? Czy chodzi tu o coś więcej – nieuchronną przekładalność?, obligatoryjną dwujęzyczność?, uchodźcze zagubienie między językami? – czy może niemal osiemdziesięcioletni noblista stroi sobie żarty z filmowych konwencji?

A skoro mowa o językach, to dlaczego w „Śmierci Jezusa” David zaczyna nagle śpiewać po niemiecku?

In diesem Wetter, in diesem Braus,
nie hätt ich gesendet das Kind hinaus –
Ja, in diesem Wetter, in diesem Braus,
durft’st Du nicht senden das Kind hinaus!

„Zaśpiewałem to dzisiaj Juanowi Sebastiánowi. Miałem wykonać inny utwór, ale jak otworzyłem usta, wyszło mi coś takiego. Wiecie, co to znaczy?” – tłumaczy chłopiec, a gorzej zorientowany w historii muzyki czytelnik sprawdza w internecie, że to kawałek z pieśni Mahlera do słów Friedricha Rückerta. Po czym ten sam czytelnik sprawdza bardziej skrupulatnie i okazuje się, że choć dwa pierwsze wersy są faktycznie z Mahlera, to już dwa ostatnie – raczej z Coetzeego. W końcu to całkiem normalne, że kilkunastoletni chłopiec ni stąd, ni zowąd zaczyna śpiewać w języku, którego nie zna, i do tego wymyślać własne słowa. Aluzja jest tu zresztą poważniejsza, bo cykl „Kindertotenlieder” („Pieśni na śmierć dzieci”) Mahler miał dokończyć w 1904 roku, tuż po tym, jak urodziła się jego druga córka, Anna (i na trzy lata przed śmiercią swojej pierwszej córki, Marii). W końcu to całkiem normalne, że pisze się pieśni o umieraniu dzieci, kiedy rodzą się nasze własne.

Podobnie dzieje się z „Don Quixotem”, ulubioną książką Davida, która tylko początkowo może brzmieć jak znana nam wersja autorstwa Cervantesa. Później zaczyna obrastać coraz dziwniejszymi treściami, aż w „Śmierci Jezusa” przypomina (a wiemy już, że przypominanie nigdy nie jest tu prostą sprawą) jakiś apokryf ksiąg biblijnych. Z taką na przykład historią:

Przyprowadzono przed oblicze Don Quixota dziewicę, której dziecko nie miało ojca. Spytał ją Don Quixote: „Kto jest ojcem tego dziecka?”.
Dziewica odparła: „Nie umiem powiedzieć, kto jest ojcem, bo obcowałam płciowo z Ramonem, a także z Remim”. Wtedy Don Quixote rozkazał, aby stawili się przed nim Ramon i Remi. „Który z was jest ojcem tego dziecka?” – zapytał.
Ramon i Remi nie odpowiedzieli; zachowali milczenie.
Wówczas zażądał Don Quixote: „Przynieście kadź z wodą” – i przyniesiono mu kadź pełną wody. On zaś odwinął dziecko z pieluch i włożył je do wody. „Niech ojciec dziecka wystąpi naprzód” – rzekł.
Ale ani Ramon, ani Remi nie wystąpili naprzód.
Wtedy dziecko pogrążyło się w wodzie, zsiniało i umarło.
„Biada wam obu – rzekł Don Quixote do Ramona i Remiego; a do dziewicy: – I tobie również biada”.

No tak. A co zrobić z filozofią liczb, którą uparcie, od pierwszego tomu wyznaje David? „Myślę, że gwiazdy są liczbami. To na przykład liczba 11 – wycelowuje palec w niebo – to 50, a to 33 333” – tłumaczył w „Dzieciństwie…”, a w „Śmierci…” dodaje: „Ciemne gwiazdy to gwiazdy, które nie są liczbami. Te, które są liczbami, świecą. Ciemne gwiazdy chcą być liczbami, ale nie mogą”. Czy to jakieś echo starożytnego pitagoreizmu? Albo średniowiecznego sporu realistów z nominalistami? I co by miało wynikać z takich aluzji?

Dzieci i instytucje

Jest więc ten Jezus, który nie jest Jezusem, mówiący po hiszpańsku, który jest niemieckim, o liczbach, które są gwiazdami – nic dziwnego, że od czasu do czasu ktoś, jakiś nauczyciel matematyki, usiłuje zapanować nad tym chaosem. Choć trzeba przyznać, że są tu szkoły standardowo opresyjne, ale są też ośrodki cokolwiek nietypowe. Jest Szkoła Atomowa („– Czego tam uczą? – Uczą o atomach. Oglądają pod mikroskopem wszystkie te rzeczy wyczyniane przez atomy”), jest i Akademia Tańca prowadzona przez maestro Juana Sebastiana i jego piękną żonę Anę Magdalenę. W tej drugiej szkole filozofia liczb Davida znajduje w końcu uznanie, ale w „Śmierci Jezusa” chłopiec postanawia się przenieść do sierocińca prowadzonego przez doktora Fabricante („Jest rzecznikiem edukacji praktycznej, wrogiem wiedzy książkowej, z której otwarcie szydzi”).

To konflikt powracający w każdej z trzech powieści: między przekornym Davidem a różnego rodzaju instytucjami edukacyjnymi usiłującymi sformatować chłopca do swoich założeń. Pośrodku tego Simón, który chciałby, żeby chłopiec poszedł na kompromis, ale w końcu bierze jego stronę. Czy to oznacza, że „Dzieciństwo…”, „Lata szkolne…” i „Śmierć Jezusa” to historia o trudnej socjalizacji dziecka, które – jak każde dziecko – jest wyjątkowe, ale w kolejnych instytucjach przykrawane do społecznych norm? Czy to ten doniosły problem, z którym mierzy się jeden z najbardziej docenianych współczesnych pisarzy, wykorzystując złożone aluzje do Biblii i modernistycznej muzyki? A czemu by nie?

Chyba że ten podstawowy problem leży gdzie indziej, w dziwnej relacji między Simónem a mężczyznami, których spotyka po drodze: Dagą (w „Dzieciństwie…”) i Dmitrim (w pozostałych częściach cyklu). Simón jest raczej safandułą, nieskłonnym do silniejszych porywów, trochę oportunistą, choć troskliwym i cierpliwym. Tymczasem Daga i Dmitri to gwałtownicy, skłonni do przemocy, ale i wielkich namiętności, ten pierwszy z łatwością uwodzi Ines, ten drugi z miłości morduje Anę Magdalenę, by w końcu stać się głośnym piewcą wyjątkowości Davida. Rozum i serce – jasne. Kłapouchy i Tygrysek? W końcu trudno o bardziej oklepany dualizm niż ten między rozumem a namiętnością. Czy Coetzee (nie mogę się pozbyć wrażenia, że to on sam jest Simónem, który czasem żałuje, że nie jest Dmitrim) chce nas przekonać, że ta para przeciwieństw – może oświeceniowa, a może znacznie starsza – wciąż coś wyjaśnia? Czy może, tak jak w innych kwestiach, autor ironicznie sugeruje: „Przecież nie o to tu chodzi, prawda?”. W końcu emocje to problem Simóna, a on niewiele rozumie z całej historii, w której bierze udział.

Apokalipsa

Pewnie można by sobie wyobrazić czytelnika, który sięgnie po te trzy powieści zupełnym przypadkiem, znalezione na dworcowym parapecie albo na ławce przy deptaku. Nie ma pojęcia, kim był Jezus (czy można nauczyć się czytać, w dowolnym języku, i nie wiedzieć, kim był Jezus? a może okładki były oderwane), nie wie, kim byli Coetzee, Cervantes i Mahler. Czy historia Davida i Simóna okaże się dla niego zabawna, wciągająca, dobrze skontruowana? Wartościowa nie jako zbiór odsyłających nie wiadomo dokąd aluzji, ale jako zamknięta opowieść?

Można by sobie wyobrazić, ale raczej nie o to chodzi. Jak w innych powieściach Coetzeego, tak i tu sama interpretacja okazuje się stawką w grze. W „Śmierci Jezusa” Simón mówi w pewnym momencie: „On tak właśnie działa: zmuszając swoich oponentów do zgadywania. Moim zdaniem cała ta sprawa jest przekrętem, una estafa. Jeśli (…) rzeczywiście ma jakieś przesłanie, to takie, które sam wymyślił”. I choć Simón mówi o Dmitrim, którego tu wykropkowałem, to przecież to samo dałoby się powiedzieć o Coetzeem. Jest ta historia – i być może jest jakieś jej przesłanie, sugerowane uniesieniem brwi albo skrzywieniem ust powstrzymujących śmiech. Choć nie wiadomo, czy uśmiech nie sugeruje istnienia sensu, którego wcale nie ma. Dopiero po spotkaniu, na którym Coetzee się uśmiechał, przypomniałem sobie historię o Franzu Kafce, który podobno czytał fragmenty swojej ponurej prozy znajomym, sprawdzając, czy będą się śmiać w odpowiednich momentach.

Przy okazji trzeciego tomu – a trójki, trylogie i trójce to też nie byle jakie aluzje – chciałoby się jakiegoś domknięcia, zakończenia i wyjaśnienia. Apokalipsy. Ale żadnej apokalipsy nie będzie. „Tak więc się kończy ta historia – myśli później [Simón] – historia skromnego projektu bycia rodziną: kończy się śmiercią dziecka, odejściem kobiety i pozostawieniem mężczyzny samego w obcym mieście, opłakującego to, co utracił”. Choć, jeśli dobrze się nad tym zastanowić, stworzenie opowieści, która opierałaby się pokusie ostatecznego zrozumienia, nie popadając jednocześnie w bełkot – wcale nie jest łatwe. A może to jedyne wyzwanie, z jakim warto się mierzyć.

– Ale kto napisze książkę o moich czynach? Ty?
– Tak, napiszę, jeśli tylko będziesz chciał. Żaden ze mnie pisarz, ale zrobię, co w mojej mocy.
– Wtedy jednak musisz przyrzec, że mnie nie zrozumiesz. Jeśli będziesz próbował mnie zrozumieć, to wszystko zepsujesz. Przyrzekasz?