Odlot i powrót

Joanna Tokarska-Bakir

Autobiografia Arthura Koestlera opowiada o człowieku, który zrozumiał, że wspólną cechą altruistycznych utopii jest skazywanie ludzi na czynienie tego, do czego czują największą odrazę

Jeszcze 2 minuty czytania

O sprawach, które są szczególnie poważne, można mówić tylko żartem – tak w każdym razie sądzą ludzie doświadczeni. Trzytomowy oryginał autobiografii Arthura Koestlera to jest sprawa poważna. Zwięzła polska wersja „Płomień i lód” wydaje się przy nim fraszką. Ale i ta fraszka byłaby nie do zniesienia, gdyby autor nie wyposażył się w maskę „gadatliwej, towarzyskiej, sztucznej osobowości”. Ta maska, której Koestler nie cierpi, pozwala czytelnikom we względnym komforcie przetrwać podróż przez to burzliwe życie.

Arthur Koestler, „Płomień i lód. Przygody
mojego życia”
. Wydawnictwo Magnum, Warszawa,
432 strony, w księgarniach od listopada 2009
Rozpoczyna się ono w Budapeszcie, w mieszczańskiej rodzinie żydowskiej. Przenosi się następnie do Wiednia, gdzie Koestler studiuje  na politechnice, przez chwilę żyje życiem studenckich korporacji (pojedynki!), zapada na syjonizm, wyjeżdża jako osadnik do Palestyny, wkrótce ma dość i powraca. Zostaje komunistą, nawet szpiegiem, jako dziennikarz wyjeżdża pisać książkę do Związku Sowieckiego, i znów wraca, wiedząc już prawie wszystko. Potem gna go do wojennej Hiszpanii, podczas drugiej wizyty zostaje uwięziony przez frankistów, kilka miesięcy siedzi w celi śmierci. Zostaje uwolniony wskutek kampanii „pięćdziesięciu ośmiu posłów do Izby Gmin, z czego połowy konserwatystów, a ponadto stowarzyszenia pisarzy i dziennikarzy, biskupów i innych duchownych”. Następuje zdawkowy rozdział o „Ciemności w południe” i o ostatniej przygodzie, jaką była ucieczka z Francji, już po wkroczeniu Niemców. A potem, kiedy wyczerpany czytelnik czeka na oczyszczającą kodę, nagle koniec, kurtyna, szlus! Jakby ktoś wyłączył światło i podpalił teatr.

Ciekawe, czy i w jakiej mierze ten przedwczesny finał, a także to, co działo się z Koestlerem po wojnie, wiąże się z  wyobcowaniem, jakiego doznał, gdy po podpisaniu traktatu Ribbentrop-Mołotow na dobre zerwał z partią komunistyczną.

Kiedy byłem komunistą, otaczała mnie sympatia ludzi o postępowych poglądach, którzy wprawdzie nie lubili komunizmu, ale szanowali moje przekonania. Po zerwaniu z komunizmem ci sami ludzie zaczęli odnosić się do mnie z pogardą. Za tą postawą kryło się niewypowiedziane oskarżenie. Byli komuniści to nie tylko irytujące Kasandry, takie jak antynazistowscy emigranci; to te upadłe anioły, które nietaktownie przypominają, że w niebie nie jest wcale tak wspaniale, jak się wydaje (s. 366).

Aktywista to człowiek otoczony rzeszą mniej wyrywnych, słabszych myślowo sympatyków, którzy cieszą się, że ktoś ich wyręcza. Ta rzesza czuje się zdradzona, gdy ktoś taki rozczarowuje się i odchodzi. Gdy chodzi o cudze samopoczucie, nieważne są powody. Panuje pogląd, że dobrze jest wierzyć,  wszystko jedno, czy będzie to ekologia, New Age, katolicyzm, buddyzm, faszyzm czy krytyka polityczna. Renegat pozbawia wierzących nadziei, że wszystko będzie dobrze, o ile tylko pozostaną na słusznej drodze. Przypomina o zewnętrznym ciśnieniu, o „obmierzłej, groźnej pustce”.

Choć po odejściu od komunizmu umiarkowanie życzliwych towarzyszy Koestler zmienił na znacznie liczniejszych przyjaciół, te indywidualne przyjaźnie nigdy nie zastąpiły mu utraconego poczucia przynależności do wspólnoty. Zawsze za nim tęsknił, mimo (tym bardziej?) że sam z niego zrezygnował. Słońcem przynależności można wytłumaczyć większość absurdalnych wolt historii i niereedukowalnych ludzkich zachowań. Bywa ono ważniejsze niż rozsądek i szacunek ludzi dla samych siebie. A także niż „prawda, dobro i piękno”.

Koestler robił różne rzeczy, ale może oparł się jeszcze gorszym. Jedne i drugie opisał w „Ciemności w południe”, jednej z najważniejszych książek XX wieku, dziś znowu coraz mniej zrozumiałej. Powieści, z której wynika, że cechą wspólną altruistycznych utopii jest okrucieństwo w imię miłości, skazywanie ludzi na czynienie tego, do czego czują największą odrazę, „na mordowanie, by położyć kres mordom, na biczowanie ludzi, by ich nauczyć, by nie pozwolili się biczować, na wyzbycie się skrupułów w imię najwyższego skrupułu i narażenie się na nienawiść ludzkości z miłości do niej – miłości abstrakcyjnej i geometrycznej”. W tej powieści bolszewicki komisarz Rubaszow, do złudzenia przypominający rozpłomienionego jezuitę czy dominikanina z przeszłości, do końca wierny opisanemu prawu, przekonuje się, że „sam rozum nie jest na tyle dobrym kompasem, aby mógł prowadzić człowieka taką krętą, okrężną drogą”, że „cel ginie w końcu we mgle” i że jest winien, bo „postawił ideę ludzkości ponad ideą człowieka” (s. 231).

Tematy pisarskie leżą, jak wiadomo, na ulicy. Temat do odstąpienia: political fiction o tym, jak poważna gazeta, jaką była kiedyś „Rzeczpospolita”, stała się tym, czym jest obecnie. W sumie dość podobnej kwestii dotyczy jeden z mocniejszych  fragmentów w książce Koestlera. Chodzi o stopniowe brunatnienie liberalnych mediów Republiki Weimarskiej po wyborach do Reichstagu w roku 1930.

Ton naszych gazet wyraźnie się zmieniał. W „Vossische Zeitung” pojawiła się stała rubryka poświęcona Niemcom mieszkającym za granicą. Wielu z nas po raz pierwszy w życiu usłyszało nazwę „Niemcy sudeccy”. Brzmiała ona tak śmiesznie i zaściankowo, że zdanie „jesteś typowym Niemcem sudeckim” stało się ulubionym żartem dziennikarzy z działu felietonów „Vossische”. Ale nasza rubryka wcale nie była żartem. Symbolizowała na pół świadomą reorientację polityki redakcyjnej z kosmopolitycznej na pangermańską. Nasze gazety usztywniły stanowisko wobec mocarstw zachodnich. Zawsze krytykowaliśmy traktat wersalski, teraz jednak rzeczową krytykę zastąpiło przekonanie o własnej racji. Artykuły wstępne stały się drętwe, prowincjonalne i pełne patriotycznych frazesów. Redaktorów i korespondentów wcale nie trzeba było przekonywać do zmiany kursu. Instynktownie i samorzutnie dostosowali się do nowego tonu nadanego przez dyrekcję. Gdyby ktoś im zarzucił, że zmienili przekonania, zaprzeczyliby z oburzeniem i zupełnie szczerze (s. 91).

Uciekając z epoki przejściowej, Koestler wymyślił dwie rzeczy – nie wiadomo, która była bardziej szalona. Pierwsza to podróż sterowcem nad Arktyką (1931), druga – podróż do Związku Radzieckiego (1932). Były one ze sobą powiązane, ale nie tą absurdalną więzią, którą dostrzega współczesny czytelnik. Powołując się na swoją skłonność do palenia za sobą mostów, sam Koestler dopatrywał się w nich raczej zrywania wszelkich więzi, „odlotu”. Decyzję o wstąpieniu do partii komunistycznej podjął po powrocie ze Spitsbergenu i z miejsca umotywował mistycznie. Dziennikarski wyjazd do Rosji był już tylko naturalną konsekwencją tego ostatniego.

Zawsze miałem może zabobonne, ale głębokie przekonanie, że wydarzenia następujące seriami mają doniosłe znaczenie. Kiedy w krótkim czasie dochodzi do kilku większych i mniejszych nieszczęść, są one ostrzeżeniem – jakby jakaś tajemnicza siła ciągnęła was za rękaw. Musicie wtedy odgadnąć, przed czym ostrzega was los. Jeżeli zlekceważycie przestrogę, zapewne nic złego się nie stanie, ale przegapicie szansę, żeby odmienić swoje życie. Nie jest wcale naiwnym przesądem pogląd, że często to sam człowiek podświadomie prowokuje takie serie zdarzeń; że ostrzeżenie może wychodzić od tego „kogoś we mnie, kto jest bardziej mną niż ja sam” (s. 129).

„Ktoś, kto był bardziej nim niż on sam” skierował go co prawda najpierw do partii i na rok badań terenowych w Sowietach, ale w międzyczasie skazał go też na zapamiętywanie przykrych szczegółów. Szczegółów, które wtedy uwierały i ciążyły, ale gdy po latach pisał jedyną powieść, jaka po nim zostanie, okazały się nieocenione. Wspominał, że od pierwszego kontaktu z Rosją i jej obywatelami uruchomił się w jego umyśle mechanizm, który na podobieństwo sortownika rozdzielał wszystkie wrażenia na dwie kategorie. Te, które zatrzymały się na filtrze, były dodawane do obrazu, który przypominał mozaikę złożoną wyłącznie z białych kamyków. Pozostałe, które w postaci popiołu przedostały się przez sito, utworzyły osad na dnie sortownika. Po kilku latach zbierze go się tyle, że filtr się zatka i stłumione wspomnienia zaczną wydobywać się na powierzchnię. „Podczas tego bolesnego procesu każde zapomniane zdarzenie wyjdzie na światło dzienne, ciągnąc za sobą niemiły zapaszek” (s. 119).

Niezbyt przyjemnie się czyta, a zapewne jeszcze mniej przyjemnie się pisało, jak podróżnikowi z Zachodu płynął czas w Kraju Rad wśród znajomych i przyjaciół, z których większość po kilku latach już nie żyła. Prawie wszyscy z nich byli interesującymi ludźmi i idealistycznie nastawionymi komunistami. Zginęli w wielkiej czystce, przed którą autorowi jak zwykle udało się uciec dosłownie w ostatniej chwili.

Jak sprawdzić, na ile oddaliliśmy się od epoki Koestlera? Należy odpowiedzieć sobie na pytanie, jak reagujemy na trzy zdania, którymi zakończył swój odczyt o Hiszpanii w Stowarzyszeniu Pisarzy Niemieckich w Paryżu w roku 1938. Pierwsze brzmiało: „Żaden ruch, partia ani osoba nie może sobie rościć pretensji do nieomylności”. Drugie: „Tolerancja dla wroga jest równie samobójcza jak nietolerancja dla przyjaciela, który do tego samego celu zmierza inną drogą”. Trzecie jest cytatem z Tomasza Manna: „Na dłuższą metę szkodliwa prawda jest lepsza niż pożyteczne kłamstwo”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL.