Jeszcze do niedawna wiele gatunków muzyki rozrywkowej – niektóre odmiany metalu, punka czy elektroniki, ze szczególnym wskazaniem na noise – istniało gdzieś na marginesie. Z czasem jednak pojawiło się nowe pokolenie artystów, którzy – choć kojarzeni z muzyczną ekstremą – postanowili przekroczyć konwencje i stylistyczne granice scen, z którymi pozostają związani. Tym samym udowodnili, że muzyka ze skrajnych rejonów estetycznych może ciągle wyznaczać nowe kierunki w rozwoju sztuki i otwierać się na szerszą publiczność. Być może zresztą zachodzi tutaj sprzężenie zwrotne i to właśnie odbiorcy coraz częściej zwracają się w kierunku poszukującej muzyki ekstremalnej – jako tej, która najcelniej wyraża nastroje społeczne i wizje końca świata, jaki znamy.
Świadczy o tym odzew na dokonania bohaterów tego tekstu, reprezentujących wspomniane na początku nisze: Lee Buforda (The Body), Kristin Hayter (Lingua Ignota) i Dylana Walkera (Full Of Hell). W 2018 roku o „I Have Fought Against It, but I Can’t Any Longer” The Body pisał magazyn „Rolling Stone”. Z kolei ostatni album Lingua Ignota doceniła redakcja „The Guardian”. A zeszłoroczna płyta Full Of Hell zebrała laury zarówno w rockowym „Kerrang!”, jak i w zorientowanym na muzykę awangardową piśmie „The Wire”. Cała ta wyliczanka pomija oczywiście internet jako najistotniejszą platformę marketingu i krytyki muzycznej. I najskuteczniejszą o tyle, że potrafi wpłynąć na nastroje i opinie odbiorców jeszcze przed premierą płyty. Wystarczy, że rozpoznawalni twórcy ogłoszą w sieci wspólny projekt, a ich nazwiska – wymienione w jednym szeregu – stają się od razu rękojmią jego wartości artystycznej. Działanie tego schematu widać najlepiej na przykładzie Sightless Pit, nowego zespołu Buforda, Hayter i Walkera.
Sigthless Pit, „Grave of a Dog”,
Thrill Jockey 2020Wieści o ich współpracy obiegły świat na początku tego roku, półtora miesiąca przed premierą ich debiutanckiej w tym składzie płyty. Do zdobycia rozgłosu na portalach muzycznych i społecznościowych potrzebowali jedynie pierwszego singla i krótkiej notki prasowej. Wznosząc się na fali zainteresowania ich macierzystymi projektami, zapewnili „Grave of a Dog” tytuł jednego z najbardziej oczekiwanych albumów tego roku. Publiczność miała wszelkie powody, by spodziewać się po Sightless Pit debiutu doniosłego i starannie przygotowanego. A także znoszącego konwencje – zarówno gatunkowe, jak i te określające samą strukturę utworu muzycznego (która z reguły jest przecież uzależniona od jego stylistyki).
Takie połączenie sił wzbudziło też moją ciekawość. Hayter jako Lingua Ignota nagrała w zeszłym roku płytę, którą z biegiem czasu uważam za coraz bardziej śmiałą, a nawet przełomową. Na „CALIGULA” opowiedziała historię tytułowego cesarza Rzymu – bezwzględnego, zwyrodniałego i opętanego wizją bezkresnej władzy. Był to album znakomity także kompozycyjnie: pełen utworów zbudowanych linearnie (a nie cyklicznie), dynamicznych i bogatych aranżacyjnie. Muzyka neoklasyczna łączyła się w nich z brzmieniami industrialu/power electronics i metalem. Ostatnia płyta Lingua Ignota (i tematem, i formą) doskonale wpisała się w zapoczątkowaną przez ruch #MeToo walkę ze sprawcami przemocy. Była artystycznym wyrokiem na tych, którzy wykorzystują swoją pozycję, by bezkarnie krzywdzić słabsze i słabszych od siebie. Tym samym artystka kojarzona dotychczas ze sceną ekstremalną przebiła się do głównego nurtu nie tylko muzyki, ale też szeroko pojętej kultury. O skali jej sukcesu świadczy rozpiętość stylistyczna festiwali, na jakie jest zapraszana: od krakowskiego Unsound aż po zapowiadany na ten rok występ w Roskilde (o ile dojdzie do skutku, ale to już temat na inny tekst).
Z kolei Full Of Hell wydali krótki i gwałtowny jak salwa, ale też pełen polotu album „Weeping Choir”. Grając tempem i estetyką utworów, umiejętnie zestawili grindcore ze sludge i black metalem, gęstą noise’ową elektroniką, a nawet odrobiną free jazzu. I wszystko to w trwających przeważnie poniżej dwóch minut kawałkach.
No i wreszcie The Body. Można śmiało powiedzieć, że Lee Buford i Chip King ustanawiają obecnie nowe kanony awangardy w muzyce rozrywkowej. Oczywiście nie tworzą ich od zera – po prostu układają znane, z pozoru nieprzystające do siebie elementy w oryginalne całości. Nie ma takiego tanecznego bitu, którego nie umieliby połączyć z tremolo albo przesterowaną i powolną partią gitary. Bardzo wiele ich utworów opiera się na czystej ekspresji: jedynym występującym w nich głosem jest nieartykułowany wrzask Chipa Kinga, który przywodzi na myśl wokale Yamatsuki Eye z czasów Naked City. W tych luźnych, antypiosenkowych formach mieszczą się zarówno doom metal, jak i brutalny hałas oraz wpływy muzyki klubowej.
Spora część twórczości Buforda i Kinga powstaje przy udziale innych artystów. W zeszłym roku ukazał się album „Everything That Dies Someday Comes Back”, który nagrali wspólnie z industrialnym zespołem Uniform. I była to płyta bardzo dobra właśnie dlatego, że pozwoliła obu składom zbłądzić w rejony dotychczas im obce – całkiem przystępne, momentami synthpopowe. The Body współpracowali już także zarówno z Lingua Ignota, jak i z Full Of Hell. Więc gdy dowiedziałam się, że Buford, Hayter i Walker nagrali w końcu coś we troje, i to pod nowym szyldem, przyjęłam konkretne nastawienie odbiorcze. Postanowiłam dać się zaskoczyć. Ale nie gatunkowymi tropami, które sami zaangażowani w Sightless Pit nauczyli się już przeplatać do perfekcji, tylko songwritingiem.
Tak jak można by się spodziewać, „Grave of a Dog” jest kolażem stylistycznym. Znajdzie się tutaj gotyk, dark wave, power electronics, death industrial, a nawet trochę rozwiązań spotykanych zazwyczaj raczej w muzyce współczesnej. Nazwać tę płytę awangardową czy ekstremalną byłoby banałem. Dlatego warto wsłuchać się w poszczególne elementy zgromadzonych na niej kompozycji. „Kingscorpse” już we wstępie zaskakuje nowatorstwem. Rozpoczyna się harmonijnym przyśpiewem, któremu w sukurs przychodzi synkopowany rytm. Środek utworu wypełnia ciągły ambientowy akord, jednak tak schowany w miksie, że trudno go nawet rozpoznać. Jeszcze ciekawiej robi się w drugiej połowie, gdy ściana przesterowanego hałasu staje się coraz potężniejsza i wszystko zmierza ku rozwiązaniu. Ale w tej samej chwili w dialog ze ścieżką perkusyjną wchodzi melodyjna linia basu. Dzięki temu ta część utworu, która powinna wywoływać największe napięcie, przynosi rozluźnienie, a wszystkie fragmenty aranżacji wpadają na swoje miejsce. „Kingscorpse” łamie więc reguły nie tylko estetycznie, ale i kompozycyjnie. Równie duże wrażenie robi „Drunk on Marrow”. Tutaj z kolei szorstki, podszyty jednostajnym pulsem hałas uderza już na samym początku. Dopiero po chwili stapia się w jedno z delikatną syntezatorową harmonią, nadając jej chropowatą strukturę. Następnie stopniowo się wycisza, a durowa melodia przenosi się na bliższy plan. Zaraz potem nachodzi na nią jednak zupełnie inna, klawiszowa harmonia. I chociaż przez moment biegną równolegle, brzmienie nabiera całkowicie innego kolorytu. Staje się posępne, żałobne. Wreszcie to partia pianina zagłusza syntezator i zamienia się w motyw wiodący. Uzupełnia ją (prawdopodobnie samplowana) wiolonczela. Zmianom ulega też tonacja. Chociaż i tutaj trudno niekiedy rozpracować następstwo akordów, bo ścieżki nakładają się na siebie i chowają za przesterowanym wokalem. Wyraźna pozostaje jednak ich organizacja oraz faktura dźwięków, dzięki czemu całość nie pogrąża się w chaosie.
Sightless Pit brzmią najlepiej wtedy, gdy – jak w kawałkach opisanych powyżej – dążą do płynnej fuzji swoich różnych przecież talentów. Albo decydują się na wspólne poszukiwanie brzmień, do których jeszcze nie przyzwyczaili swojej publiczności. Niestety ich pozostałe kompozycje są zachowawcze i przewidywalne, a nieoczekiwane elementy pojawiają się w nich tylko na zasadzie niuansów. Przykładem może być tutaj „Immersion Dispersal” z partią kontrafagotu w tle czy w pierwsza połowa „Whom The Devil Long Sought To Strangle”, w której słychać, jak muzycy przeciągają przedmiotami mocno napięte struny. W „Love Is Dead, All Love Is Dead” podobną funkcję pełnią fragmenty smyczkowe: przełamują estetykę finałowej elegii i utrzymują słuch w stanie czuwania. W innym wypadku ten utwór brzmiałby jak odrzut z repertuaru Kristin Hayter. Bo że jest dobrą pianistką i śpiewaczką, wiadomo nie od dzisiaj. Także Walker jako wokalista dominuje w utworach, które wykonuje. Niewiele jest miejsc, gdzie ich głosy wchodzą ze sobą w kontrast. A są na tyle odmienne i charakterystyczne, że solo od razu narzucają utworom określony nastrój: albo podniosły i teatralny, albo brutalny i podkreślający złowrogą atmosferę tych kompozycji.
W zasadzie jest to na miejscu, bo „Grave of a Dog” ma brzmieć jak zejście w zaświaty. Sugeruje to już sama nazwa zespołu, odnosząca się zarówno do pochówku, jak i upadku w otchłań. Można by jednak pójść dalej i doszukiwać się w niej motywu konfrontacji z największą niewiadomą. Niepewne czasy, w których żyjemy – kryzys klimatyczny i migracyjny, postępujące niszczenie przyrody, widmo przedłużającej się pandemii – zdają się jej sprzyjać. Tymczasem debiut Sightless Pit umożliwia ją zaledwie w wybranych fragmentach. To o wiele za mało, by sprostać coraz bardziej powszechnemu i dojmującemu przeczuciu, że świat zbliża się ku przepaści. Bo minęły już dziesiątki lat, odkąd wyrażających takie poglądy muzyków sceny industrialnej media nazywały „niszczycielami cywilizacji”. A wizje jej końca nie są już postmodernistycznym kolażem czy kontrkulturowym sloganem, tylko treścią popkultury. Przetłumaczenie ich na język muzyki jest wyzwaniem, z którego Sightless Pit wywiązują się niestety głównie na płaszczyźnie stylistycznej. Po tak doświadczonych muzykach spodziewałabym się czegoś więcej niż efektownej płyty.
Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych)