Gdzieś za połową drogi
© John D. & Catherine T. MacArthur Foundation

21 minut czytania

/ Literatura

Gdzieś za połową drogi

Renata Lis

W „Argonautach” Maggie Nelson nie tworzy przypisów do Barthes’a, Wittgensteina czy Butler. Jej chodzi o życie i śmierć. Gra o wszystko, i to stąd bierze się moc, z jaką książka zasysa czytelniczkę

Jeszcze 5 minut czytania

Zaczyna się od wichru Santa Ana. Te dwa słowa przenoszą mnie w sam środek kalifornijskiego marzenia, z którego nawet Trump nie zdołał mnie wyleczyć. Czuję na skórze pustynny wiatr zza gór i przypominam sobie zdanie z „Ameryki” Baudrillarda: „Najpiękniejsza w Santa Ana jest noc na plaży, kiedy można kąpać się tak samo jak za dnia i opalać w świetle księżyca jak wampiry”. Chwilę później dostaję po głowie sceną namiętnego seksu analnego, który wyrywa z płuc narratorki wyznanie „kocham cię”. Już wiem, że stan, w którym będę płynąć przez „Argonautów”, to vertigo. Zawrót głowy, oszołomienie, trans.

Meteoryt

Ale naprawdę nie zaczyna się od wichru Santa Ana, tylko od daty. „Październik 2007 roku” – tak brzmi pierwsze zdanie „Argonautów”, bo to wtedy w życiu Maggie Nelson rozpoczęła się queerowa historia miłosna, której poświęciła książkę. Pamiętam mentalną treść tamtego czasu w Polsce – mimo wielu politycznych niepowodzeń wiara w możliwość zmian wciąż była silna. Dzisiaj nadzieja na równościowe ustawodawstwo niemal zgasła. Najnowszy ranking ILGA nie pozostawia wątpliwości: Polska jest najbardziej nieprzyjaznym dla osób LGBTQ państwem w Unii Europejskiej. W komendzie policji w Katowicach prawniczka z Ordo Iuris przesłuchuje studentów Uniwersytetu Śląskiego, którzy poskarżyli się władzom uczelni na treści głoszone podczas wykładów przez fanatyczną przeciwniczkę wiedzy, jaka płynie z refleksji nad kategorią gender. Poseł partii rządzącej straszy wyborców, że „przegrana Dudy [w wyborach prezydenckich] oznacza zgodę na małżeństwa ze zwierzętami”, bezkarnie szydząc z równościowych aspiracji tęczowych związków i rodzin, a sam prezydent na krótko przed pierwszą turą podpisuje tzw. kartę rodziny, w której obiecuje zakaz „propagowania ideologii LGBT”.

W tym kontekście „Argonauci” są opowieścią z kosmosu, która spada na polską głowę jak meteoryt. Vertigo. Nie trzeba zagłuszać tego wrażenia. Niech trwa. Bo w pewien sposób jest to książka o tym, co się u nas nie dokonało. O przegranych marzeniach: o nieziszczonej emancypacji, o zabetonowanych instytucjach społecznych, o niedosiężnej wolności i o nowej opowieści o nas samych, która więźnie w gardle, zanim jeszcze na dobre się zaczęła. Polscy argonauci na razie nie wypłyną na szerokie wody – nie skonfrontują swojej prywatnie przeżywanej odmienności z tym, co powszechne; nie dowiedzą się, jakie widoki otwiera przed jednostką i społeczeństwem pełna równość wobec prawa. Pozostaje im (nam) patrzeć, jak inni płyną po wzburzonym morzu w nieznane własnego życia.

Teoria i doświadczenie

Maggie Nelson mówi o sobie, że interesuje ją „performowanie intymności”, a więc poszukiwanie formy dla „upublicznienia tego, co osobiste”, i w tym sensie narratorkę-bohaterkę „Argonautów” można utożsamić z autorką, bo to, co się w tej książce odbywa, to właśnie performowanie własnego intymnego doświadczenia. O Nelson mówi się z kolei, że to „poetka, pisarka i krytyczka sztuki”, ale jej droga do tych prestiżowych, uprzywilejowanych ról społecznych prowadziła przez lata tułaczki, biedowania i uzależnienia. Uratowały ją: talent, wytrwałość, liczne stypendia oraz osoby, które nazywa „wielopłciowymi matkami” swojego serca. Wśród tych ostatnich jest wiele gwiazd teorii feminizmu, gender i queer, które miała szczęście poznać osobiście, w tym zwłaszcza Judith Butler i Eve Kosofsky Sedgwick.

Teorie feministyczne to środowisko, w którym Nelson porusza się jak ryba w wodzie, nieustannie testując ich słuszność za pomocą empirii własnego ciała i życia (nie wszystkie wychodzą z tego cało). Autorka „Argonautów” wykłada dzisiaj na Uniwersytecie Południowej Kalifornii w Los Angeles, publikuje wiersze i oryginalne, intensywne prozy non-fiction, które trudno jest zaklasyfikować, bo same tworzą dla siebie gatunek. Najbardziej chciałabym przeczytać po polsku jej „Bluets” (2009), w których dała się poznać jako liryczna, autobiograficzna eseistka, ale inne książki sygnowane jej nazwiskiem też są ciekawe – na przykład „The Art of Cruelty” (2011), w której zajmowała się okrucieństwem i przemocą w sztuce, czy „Women, the New York School, and Other True Abstractions” (2007), w której badała rolę kobiet w nowojorskiej szkole poezji. W opisach na Amazonie powtarza się słowo brilliant – Maggie Nelson olśniewa. Za „Argonautów” (2015) otrzymała National Book Critics Circle Award for Criticism, a książka stała się bestsellerem „New York Timesa”.

Butch na testosteronie i mniej więcej femme

Maggie Nelson, „Argonauci”, przeł. Kaja Gucio. Czarne, 200 stron, w księgarniach od 10 czerwca 2020Maggie Nelson, „Argonauci”, przeł. Kaja Gucio. Czarne, 200 stron, w księgarniach od 10 czerwca 2020Maggie Nelson nie lubi się określać za pomocą rzeczowników. „Są ludzie – pisze – którzy denerwują się, kiedy słyszą, że zamiast identyfikować się jako lesbijka, Djuna Barnes wolała mówić, że «po prostu kocha Thelmę». Gertrude Stein ponoć twierdziła podobnie na temat Alice, choć nieco inaczej to ujmowała. Rozumiem, dlaczego z politycznego punktu widzenia może to doprowadzać do szału, ale zawsze sądziłam, że jest w tym też pewien romantyzm – polega na tym, że indywidualne doświadczenie pożądania ma pierwszeństwo przed kategorycznym”. Tę jej myśl można chyba uogólnić, a wtedy brzmiałaby tak: indywidualne doświadczenie czegokolwiek zawsze ma pierwszeństwo przed kategorycznym. Dlatego w „Argonautach” Nelson mówi o sobie, że jest „mniej więcej kobietą”.

A kim jest ta druga osoba, która w 2007 roku wydobyła z niej ekstatyczne „kocham cię”? Kim jest Harry? Odpowiedź odsłania się powoli. W polskim przekładzie, z powodu osobowych form czasowników, które w czasie przeszłym są niemiłosiernie określone płciowo (powiedziałeś, zrobiłeś, zapytałeś itd.), w pierwszej chwili Harry wydaje się mężczyzną, choć jego kolekcja przypinanych „kutasów” niemal natychmiast zbija z tropu. Harry nie jest mężczyzną. Nie jest też kobietą. W dodatku istnieje naprawdę. To Harry Dodge – pisarz i artysta wizualny, współzałożyciel legendarnego klubu The Bearded Lady, gdzie rodziła się lesbijsko-queerowa scena artystyczna San Francisco. Film fabularny „By Hook or By Crook” (2001), który wyreżyserował i w którym zagrał jedną z ról, zdobył na festiwalu w Sundance nagrody w pięciu kategoriach.

Formalnie rzecz biorąc, Harry Dodge był najpierw kobietą, ale nigdy nie utożsamiał się z płcią przypisaną przy urodzeniu. Z biegiem lat długowłosa blondynka stała się „męską” lesbijką (butch), a w końcu rozpoczęła terapię hormonalną, poddała się mastektomii i wyewoluowała w kierunku płynnej tożsamości, którą sama określa jako „butch na testosteronie”. Czyli znalazł(a) się gdzieś za połową drogi prowadzącej od kobiety do mężczyzny, ale bynajmniej nie zamierza przejść jej do końca, wcale nie chce się ujednoznacznić, bo właśnie tutaj, w tej migotliwości, czuje się nareszcie u siebie.

Tak też bywa – potrzeba korekty płci nadanej przy urodzeniu nie zawsze oznacza potrzebę pełnej zamiany kobiecości na męskość lub odwrotnie. Nie ma dwóch takich samych osób trans – każda jest migotliwa na swój własny sposób. Jako para Dodge z Nelson tworzą oryginalną wariację na temat formy butch – femme. Ta niepowtarzalna, dynamiczna konfiguracja nieustalonych do końca tożsamości, jaką jest ich związek, wyzwala „seksualną energię” o tak wielkiej sile, że ponure przepowiednie intelektualnych szamanów w rodzaju Baudrillarda, Žižka czy Badiou, którzy od lat wieszczą, że „małżeństwa jednopłciowe”, transgenderowa podmiotowość i wspomagane zapłodnienie muszą za sobą pociągnąć kres miłości i seksualności, a więc śmierć człowieka, ze wstydem odchodzą do lamusa.

Mówcie, a zostanie powiedziane

Konieczność napisania o Harrym postawiła mnie w sytuacji podobnej do tej, która dała początek „Argonautom” – stanęłam przed problemem, jak opisać istnienie i doświadczenie, dla którego nie ma języka. W pewnym uproszczeniu można to też nazwać problemem zaimków i końcówek. Jak widać, wybrałam formę męską, co niekoniecznie jest aż takim kompromisem, na jaki wygląda – nie tylko dlatego, że, jak wiadomo, Harry by tak wolał, ale przede wszystkim ze względu na założenie filozoficzne, które Nelson przyjmuje w „Argonautach” zaraz na początku i o którym mówi, że to ono pozwoliło jej cokolwiek napisać. Jest to teza pożyczona z „Traktatu logiczno-filozoficznego” Wittgensteina, która głosi, „że to, co niewypowiadalne, zawiera się – niewypowiedzianie! – w tym, co można wypowiedzieć”. Czyli: mówcie, a zostanie powiedziane (piszcie, a zostanie napisane).

Co prawda Harry nie podziela tego komunikacyjnego optymizmu – jego zdaniem: „kiedy coś nazwiemy, to już zawsze będziemy na to patrzeć inaczej. Wszystko, co nienazywalne, odpada, ginie, zostaje zamordowane”. Jednak Nelson, mimo że uważnie słucha tych argumentów, miękko obstaje przy swoim, wierząc, że nawet jeśli nie wszystko może zostać wypowiedziane czy pomyślane, to i tak niedoskonałe próby są lepsze od pretensjonalnego darcia szat nad rzekomą bezradnością języka. Zarysowuje ciekawą analogię: tak jak w odniesieniu do rodzicielstwa świadomie odrzuca teoretyczne (i często kompletnie fantastyczne) meandry psychoanalizy, wybierając poczciwego Donalda Woodsa Winnicotta z jego koncepcją wystarczająco dobrej matki, tak w odniesieniu do języka i komunikacji stoi na stanowisku, że słowa są wystarczająco dobre i ogólnie dają radę.

Co oczywiście nie oznacza, że wolno nam nie zastanawiać się nad słowami, których używamy. „Kiedy robiłeś swój film zatytułowany «By Hook or by Crook» – pisze Nelson, zwracając się do Harry’ego – razem ze współscenarzystą Silasem Howardem zdecydowaliście, że postaci butch będą o sobie mówić per «on» i «jego», ale w zewnętrznym świecie sklepów spożywczych i autorytetów ludzie będą używać określeń «ona» i «jej». Nie chodziło o to, że gdyby świat zewnętrzny był odpowiednio poinstruowany co do preferowanych zaimków bohaterów, to wszystko byłoby w porządku. Bo gdyby obcy mówili o nich per «on», wówczas byłoby to inne «on». Słowa zmieniają się w zależności od tego, kto je wypowiada (...). Konieczna jest (...) czujność wobec wielości możliwych zastosowań, kontekstów i skrzydeł, na których każde słowo może latać”.

Tak właśnie jest ze słowem „trans”, które „może sprawdzać się jako skrót, ale pociąga za sobą narrację typową dla głównego nurtu («urodzenie w niewłaściwym ciele» wymuszające ortopedyczną pielgrzymkę pomiędzy dwoma ustalonymi celami) (...). Jak wytłumaczyć w kulturze tak szaleńczo nastawionej na rozwiązania, że czasami to wszystko jest popierdolone?” – zastanawia się Nelson. Bo życie, owszem, jest ruchem, a nawet podróżą, ale taką, która nie ma celu – to niekończące się migotanie, przelewanie się jednego w drugie, przemiana materii w materię, przechodzenie ze stanu w stan. Odmieńcze doświadczenie tranzycji – podobnie jak, skądinąd, ciąża czy agonia, doświadczenia wspólne dla zwierząt będących i niebędących ludźmi – jedynie wyostrza to, co w innym języku można nazwać zwyczajną kondycją istot żywych.

„Kocham cię”

Namysłu wymagają również słowa „kocham cię”. Nelson zauważa, że ten, kto je wypowiada pod adresem ukochanej osoby, jest jak Argonauci odnawiający swój statek w czasie długiej podróży bez potrzeby zmieniania jego nazwy. „Tak jak poszczególne części Argo są z biegiem czasu wymieniane, choć łódź nadal nazywa się tak samo, tak zawsze gdy kochanek wypowiada zdanie «kocham cię», jego znaczenie odnawia się poprzez każde użycie, jako że «praca miłości i mowy polega na nadawaniu tym samym słowom coraz to nowych akcentów»”.

Ta myśl Rolanda Barthes’a z „Fragmentów dyskursu miłosnego” wydała jej się romantyczna, kiedy na początku związku z Harrym była „zdziczała z bezbronności” i ofiarowała mu ten cytat jako miłosny prezent. Jednak Harry poczuł się zraniony – bo to brzmiało trochę tak, jakby Barthes uważał, że Harry powinien na zawsze pozostać Harriet i jeszcze czerpać z tego radość. Mimo to Nelson, z całym szacunkiem dla wrażliwości Harry’ego, kolejny raz nie odpuszcza i ciągnie ten Barthes’owski trop – zarówno w odniesieniu do języka, jak i do instytucji społecznych, których treść queeruje za pomocą własnego życia, nie naruszając ich nazwy.

W ten sposób mityczna wyprawa po złote runo stopniowo odrywa się od Barthes’a i staje się metaforą życia w stylu queer – czyli życia jako niekończącej się tranzycji, która wyraża się w świadomym performowaniu tożsamości, więzi i przynależności, a także form społecznych, w których się uczestniczy, przy zachowaniu poczucia prawdziwości i ciągłości.

Rodzenie prawdy

Dzięki miłości do osoby transgenderowej Nelson uzyskuje wgląd, który nie jest dany każdemu – oglądane z tej pozycji pozorne oczywistości tracą oczywistość. Związek z Harrym uprzywilejowuje ją poznawczo, a ona potrafi to wykorzystać. Czy muszę dodawać, że stawką nie są tu akademickie polemiki w związku z takim czy innym problemem albo nazwiskiem? Nelson nie tworzy przypisów do Barthes’a, Wittgensteina czy Butler, jej chodzi o życie i śmierć. Gra o wszystko, i to stąd, jak sądzę, bierze się moc, z jaką jej książka zasysa czytelniczkę.

Amerykanie nazywają „Argonautów” „autoteorią”, podkreślając w ten sposób splot teorii feministycznych i autobiografii. Takie określenie to rodzaj uniku – opis zamiast sensu. Sama Nelson określa się znacznie ciekawiej – zauważa, że jej pisarstwo jest nie tyle twórczością, ile „wyjaśnianiem”. A czym jest wyjaśnianie? Etymologicznie rzecz biorąc, jest to wydobywanie czegoś na jaśnię – z ciemnej głębi, w której się to coś ukrywa. Czy nie to samo robił Sokrates, akuszer prawdy i pierwszy myśliciel queer, który twierdził, że cała jego wiedza jest wiedzą o „sprawach erotycznych”? Miłość i seks dają wgląd w istotę rzeczy (choć oczywiście – czy muszę to mówić? – nie wystarczy wytarzać się w perwersjach, żeby obudzić się Sokratesem albo Maggie Nelson).

„Argonauci” są więc książką filozoficzną w najbardziej źródłowym sensie tego słowa, to jest poszukującą odpowiedzi na podstawowe pytania: kim jestem, co jest prawdą i jak żyć. Podobnie jak Sokrates, Nelson nie ma zamiaru podawać gotowych odpowiedzi. Pokazuje jedynie, jak można ich szukać i że wcale nie chodzi o to, żeby je znaleźć i posiąść. Liczy się wyłącznie ruch pragnienia – dążenie do urzeczywistnienia miłości, które jednocześnie jest wydobywaniem prawdy na jaśnię.

Zdarza się czasem i tak, że wydobywanie prawdy przyjmuje formę rodzenia dziecka, i Nelson ma wiele do powiedzenia również o tym. Przy czym idzie na całość i zaczyna mniej więcej w tym miejscu, w którym w „Szczelinach istnienia” skończyła Jolanta Brach-Czaina – poród jako uświadomienie sobie własnej zwierzęcości i przymusowa afirmacja istnienia to u niej dopiero wstęp. Jądrem doświadczenia okazuje się dotknięcie punktu, w którym życie przenika się ze śmiercią i staje się od niej nieodróżnialne, utrata kontroli nad ciałem bardzo przypominająca ostateczny rozpad. Jej opis porodu, w którym życie i śmierć wymieniają się treścią zarówno na poziomie cielesnego doświadczenia, jak i na poziomie tekstu, to chyba najgłębiej poruszający fragment „Argonautów”.

Poród i ciąża mogą być rewelacją na wiele sposobów i w wielu różnych kierunkach. „Nigdy w życiu nie byłam bardziej za prawem do aborcji niż podczas ciąży. I nigdy w życiu nie zrozumiałam tak dogłębnie i nie byłam tak podekscytowana życiem, które się poczęło. Może i feministki nigdy nie zrobią naklejki na zderzak o treści «TO WYBÓR ORAZ DZIECKO», ale oczywiście tak właśnie jest i my dobrze o tym wiemy. (...) Nie jesteśmy idiotkami, rozumiemy, o jaką stawkę idzie. Czasami wybieramy śmierć” – pisze Nelson o aborcji, co nie wszystkim się spodoba, ale ja podpisuję się pod tym obiema rękami. Bo ta, która rodzi, ma też prawo wybrać śmierć, to przecież takie oczywiste.

Asymilacja i rewolucja

„Jest coś naprawdę dziwnego w tym, że żyjemy w historycznych czasach, w których konserwatywny niepokój i rozpacz, że queer obali cywilizację i jej instytucje (zwłaszcza małżeństwo), spotykają się z niepokojem i rozpaczą odczuwanymi przez tak wiele osób queer na myśl, że queerowości nie udało się obalić cywilizacji i jej instytucji, a także frustracją z powodu asymilacyjnej, bezrefleksyjnie neoliberalnej tendencji głównego nurtu ruchu GLBTQ+, który nie żałował grosza na błaganie o dopuszczenie do dwóch historycznie represyjnych struktur: małżeństwa i wojska” – pisze Nelson z wnętrza swojego zaawansowanego cywilizacyjnie społeczeństwa.

Ów paradoks adaptacji homoseksualności do heteronormy, o który tutaj chodzi, jest jednym z najbardziej „kosmicznych”, ale też najciekawszych wątków w książce. W krajach takich jak Polska, gdzie niepodzielnie panuje heteronormatywność, homonormatywność na razie wydaje się abstrakcyjnym problemem pierwszego świata, jednak nie można przecież wykluczyć, że kiedyś i nas to spotka. Bo homonormatywność jest po prostu naturalnym następstwem równości rozumianej jako pełna asymilacja. Pojawia się wszędzie tam, gdzie homoseksualność przestaje być represjonowana, wykluczana i patologizowana – przestaje oburzać, dziwić czy choćby zwracać uwagę. Gdzie wsiąka w istniejące struktury, przestaje się wyróżniać i tym samym traci swoją wywrotowość.

Pełna równość wobec prawa ujawnia rzeczy dla jednych oczywiste, dla innych nieoczekiwane: że „żaden zbiór praktyk czy relacji nie ma monopolu na tak zwaną radykalność ani na tak zwaną normatywność”. Więc jeśli chcemy osiągnąć coś więcej niż tylko przebić się do represyjnych struktur społecznych na równi z innymi, „to mamy przed sobą zadanie” – zwraca się Nelson do wszystkich psychoseksualnych mniejszości, nie wyłączając z tego apelu siebie samej. Ale jednocześnie nie oznacza to, że równość małżeńska jest pomyłką i że w kraju takim jak Polska nie warto o nią zabiegać. Spójrzmy na nich: Nelson z Harrym całe życie twierdzili, że nie są im potrzebne żadne uwierzytelniające papierki od opresyjnego społeczeństwa, a asymilacyjne dążenia środowiska LGBTQ na przemian śmieszyły ich i oburzały, kiedy jednak pojawiła się realna groźba (wkrótce spełniona), że Kalifornia wycofa się z równości małżeńskiej, natychmiast wzięli ślub – dokładnie ostatniego dnia, kiedy było to jeszcze możliwe. Ważne jest po prostu, żeby na tym nie poprzestać. Bo asymilacja to jeszcze nie rewolucja.

Z drugiej strony – małżeństwo to jeszcze nie wyrok. Bo ani ono, ani macierzyństwo czy rodzina nie są z definicji zachowawcze, tak samo jak homoseksualność nie jest z definicji wywrotowa – sens tych pojęć za każdym razem zależy od tego, kto i jaką treścią je wypełnia. Tak jak można sobie wyobrazić bezdzietne małżeństwo gejów czy lesbijek, które wspiera oparty na patriarchacie neoliberalny porządek ramię w ramię z konserwatywnymi heterykami, tak samo można sobie wyobrazić dzieciate plemię queer, które ten system rozsadza. Dzięki własnemu doświadczeniu macierzyństwa Nelson jest bardzo wyczulona na ten szczególny szowinizm, który kobiety rodzące dzieci dotyka w progresywnych kręgach, gdzie niemal wszyscy zdają się sądzić, że prokreacja trwale odmóżdża i automatycznie zapisuje człowieka do republikanów.

Let’s go queer

Z trzeciej strony nie jest też tak, że homoseksualność nie ma zupełnie nic wspólnego z queer i wywrotowością. Nelson odwołuje się tu do jednej z „wielopłciowych matek” swojego serca, Eve Kosofsky Sedgwick, która „chciała, by określenie «queer» oznaczało wszelkiego rodzaju opory, pęknięcia i niedopasowania, które mają niewiele wspólnego z orientacją seksualną lub w ogóle się z nią nie łączą”. Jednocześnie Sedgwick dostrzegała wielką siłę historycznych i współczesnych zakazów przeciwstawiających się swobodnej ekspresji homoseksualności, co doprowadziło ją do wniosku, że queer i homoseksualność jednak muszą iść w parze. Maggie Nelson zachwala tę postawę Sedgwick pragnącej „mieć i jedno, i drugie”, ale czyni to nie tylko w odniesieniu do queer i homoseksualności. Bo z sytuacji, w których zamiast wybrać „jedno z dwojga”, wybieramy „jedno i drugie”, w ogóle można najwięcej się nauczyć. Prawda wychodzi na jaśnię tylko tam, gdzie rozdzielność biegunów zostaje zniesiona, a jedno przechodzi w drugie w nieustannym ruchu wpływania na siebie i stawania się – jak życie i śmierć, wypowiedziane i niewypowiedziane, kobiece i męskie, ludzkie i zwierzęce.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).