wiersze

Maciej Libich






Ten bardzo smutny i długi wiersz, który dziś napisałem, chciałbym zadedykować


Justynie Sobolewskiej,
z którą często rozmawiam o tym, jak bardzo bez sensu są pewne rzeczy,
których się podejmujemy. A potem człowiek wyskakuje ze swojej piaskowej
dziury i udaje pieska preriowego. Jeśli oglądałeś kiedyś Timona i Pumbę, dobrze
wiesz, że na świecie są też Blizny i Rozdroża. Tej kreskówki nie powinieneś pokazywać
swoim dzieciom, jeśli chcesz, żeby zajęły się tobą, kiedy będziesz umierać, wykasłując
ropę, flegmę, krew i bóg wie co jeszcze. Kiedyś z wypiekami na twarzy oglądałem
Timona i Pumbę, ale jedyne, co z tej bajki pamiętam, to że mój ojciec dawno temu
przegrał ze mną wszystkie pojedynki, jakie tylko można było przegrać. Ale z drugiej
strony – pojedynki z matką wygrała matka. Czyli, podsumowując, wyglądałoby to
w ten sposób, że na trzecim miejscu jest ojciec, na szczycie podium – matka,
a pośrodku – ja. Smutny to obrazek, ale mniej smutny niż fakt, że do dziś nie
nie rozumiem, dlaczego pewni ludzie wciąż robią to, co robią. Czy istnieje taki ktoś,
kto byłby w stanie odpowiedzieć na wszystkie moje pytania dotyczące debiutów
poetyckich? Chodzi mi o konkretne sprawy: Grześczaka, Szymborską i jeszcze kilka
osób, które nadal żyją, a które w sumie mogłyby nie. Prawda jest taka, że w tej dziurze,
w jakiej obecnie się znajdujemy, kwestia życia i śmierci ma naprawdę marginalne
znaczenie. Czytaj, a potem zdychaj – to jedyna propozycja, na jaką mnie dziś stać.
Ale stać mnie też na szczęście na kilka innych rzeczy. Wprawdzie z żalem, ale mogę
wyjebać osiemdziesiąt złotych na kolację z osobą, która zachowuje się tak, jakby
wcześniej nie jadła ludzkiego mięsa. No tak, powiesz, że to banał: „przejmuję języki,
twój też by mi się przydał”. Z twojego języka zrobimy wywiad-rzekę albo wywiad-
-powieść, a najlepiej rzekę-polilog, żebyśmy musieli przekrzykiwać się w najprostszych
sprawach. Powiedz mi, proszę, piesku preriowy, czy naprawdę bezpowrotnie straciłeś
swoją dziurę? Czy w odmętach piasku, miły Timonie, nie masz już oparcia, jak ja
nie mam oparcia w wujku, który wprawdzie pracuje w ONZ, ale mimo to – jest rasistą?
Boże, co to za życie, które można ująć Timonem i Pumbą. „Timon & Pumba”, tak
napisałby jakiś amerykański poeta, który publikował wprawdzie w „New Yorkerze”,
ale potem wszystko mu się popierdoliło i zaczął pracować jako sprzedawca w liquor
storze. Pewnego dnia usłyszał tylko dzwoneczek, który dyndał za każdym razem,
gdy ktoś wchodził do sklepu, a potem dostał kulą w łeb; i do piachu Jakie to ładne
zdanie – „kulą w łeb i do piachu”. O wiele ładniejsze niż „Nie podobało mi się Drzewo
życia”. Wyłaskotałbym na śmierć każdą osobę, która źle mówi o Terrensie Malicku;
nie jestem tylko pewien, czy dobrze odmieniłem jego imię. Wiem natomiast,
że Michałowi może się spodobać ten sztubacki wiersz, ale mojemu sumieniu
już nie – jest w nim przecież kilka przekleństw, no i życzę ludziom śmierci.
Najważniejsze, jeśli spodoba się Justynie Sobolewskiej, bo jeśli nie, to dedykacja
będzie do wymazania. A jak można wymazać coś, co już wydrukowane? Na kartkach
papieru pokrytych tuszem: moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Przeto
dziękuję ci, ojcze, że wciąż pozwalasz mi oddychać naszym trującym powietrzem.
Pamiętaj o mnie, kiedy przyjdzie dzień, że będę musiał zapłacić za bilet autobusowy,
którego nie kupiłem w 2015 roku, szalonym roku, kiedy pisałem maturę i jeszcze
nie wiedziałem, że istnieje ktoś taki jak Michał Rusinek (chociaż mogłem znać
anegdotę o deklinacji, którą kiedyś powiedział mi ojciec i która akurat wtedy chyba
mnie rozbawiła?). Czas na ostateczne pytania: czy zagubiony – mogę wciąż
rozdawać? Czy poszatkowany – mogę wciąż pływać? Czy rozdwojony – potrafię
jeszcze oddychać? Od twojej odpowiedzi zależy: czy dziś znów, patrząc na siebie
w lustrze, zobaczę półdebila, czy raczej dziwną maszynkę za trzysta osiemnaście
złotych, na którą nawet producent nie chciał dać gwarancji?

 

Miliony osób napisało miliardy zdań, powiedział mi dziś

                                Krzysztof Bielecki,
                                                                       więc mu ten wierszyk dedykuję,

i ktoś zapamięta jedno z nich, ale nie twoje. Całe życie siłowałem się
z pisaniem, ale nie zamieszkałem w swojej twórczości, jak niektórzy.
              – Pełna zgoda, kochany – odpowiedziałem. – Ale czy nie sądzisz,
że być może właśnie o to w tym wszystkim chodzi? Pisać w taki sposób,
żeby nie zostawało w pamięci, żeby nie wstrząsało, nie poruszało? Pisać,
jakby się tylko mruczało pod nosem? To są moje ambicje.
                                                                                                  Chciałbym sobie
z wami pogadać, tak po prostu. Zaserwować piłeczkę, którą mielibyście
szansę odbić, dać tam, gdzie jesteście. Żadnej tajemnicy, żadnego wysiłku,
żadnego skupienia. To są sprawy o wiele prostsze, niż się powszechnie sądzi.
Jest dwanaście krótkich przykazań, których trzeba przestrzegać, tylko nikt
nie wie, jak one brzmią i właśnie dlatego panuje taka samowolka.
                                                                                                               Ale może
nadejdą w końcu dni, kiedy nastanie jedność i zgoda? Bo ja, prawdę mówiąc,
chciałbym już wszystkim wybaczyć i sam prosić o wybaczenie. Wiem, że nie
ma na to szans, więc nie będę występować przed szereg – bo i po co?
                                                                                                                              Radośnie
czekam tu na koniec świata, stawiam kolejne słowa z intencją, żeby przeczytano
je bez zgrzytów, szumów i trzasków – i prędko zapomniano. I żebym nie czuł wstydu,
dobrze?

Wymemłane słowa krążą w powietrzu jak piórka,

                                                                         (piórka więc dla wielu)

i za pomocą takich słów naprawdę niewiele można już wyrazić.
Natomiast tezy o tym, że powiedzieliśmy już wszystko, co w ogóle
można było powiedzieć, okazały się dzięki bogu niewiele warte. Dlatego
mówię i nie przestaję mówić. Słowa płyną niekontrolowane i układają się
w wierszyki. Ale – w wierszyki o czymś. To nie jest kwestia tego, że muszę,
tylko tego, że chcę. Poza tym każdy wiersz wymaga pracy, poprawek,
i jest niezależny od weny. Samo istnienie weny jest zresztą wątpliwe.
Właśnie teraz jej nie mam, to najlepszy dowód. Mam wiele innych rzeczy,
które uważam za przydatne w pracy literackiej: tępy łeb, zawziętość,
coraz grubszą skórę. I nie boję się ludzi, którzy chcieliby zrobić mi kuku.
                 Ale odchodzę od tematu, od słów. Te wycmoktane wolałbym zostawić
na boku; te, które wciąż mają siłę, schować gdzieś głęboko i pokazywać
wrogom, których kocham, albo straszyć nimi przyjaciół. I może dać wyraz
temu, że zostało mi jakieś trzydzieści minut, żeby się przedstawić. Nic wam
do tego. Wiadomo, że my niedługo po was i że razem z nami spłonie wszystko,
co (śmiech serdeczny) wypracowaliście w pocie czoła. Zasługujecie na to –
ale my też. Od zawsze wierzyłem w odpowiedzialność zbiorową, w jej
najróżniejszych formach i znaczeniach. O większości z nich nie chcę teraz mówić,
żeby nie wywołać oburzenia, chociaż i tak wiadomo, że największe oburzenie
pojawia się wtedy, kiedy wesprzesz leśnych dziadków, co to lubią, jak jest pięknie.
Boże, pobłogosław. Pobłogosław wszystkich tych, którzy piszą wiersze o jedzeniu
mięsa i żyją w ciągłym zdziwieniu. Pobłogosław tych, którzy mają blogi i na tych blogach
piszą o książkach ze Szczecina. Pobłogosław tych, którzy jeszcze odzywają się do mnie
mimo tego, że sam ciągle milczę. Mówię i milczę. Jak to ze sobą pogodzić? Nadużywam
słów, czy raczej chwytam się ich, jakbym leciał w dół? Ciągle mam wrażenie,
że powiedziałem za mało, i ciągle czuję, że powiedziałem już wystarczająco dużo.
To jedno, a drugie: kwestie finansowe. Nie, nawet nie chce mi się o tym myśleć.
„Przekuć słowa na hajs”, gdybym usłyszał to za kilka lat, pewnie śmiałbym się w kułak.
Ale może właśnie za kilka lat nie będzie już konieczności, żeby zarabiać. Komunistyczny
raj powstanie gdzieś w okolicach Wrocławia i zmieści się w nim i Polska, i Niemcy,
i Europa, i cały świat. Aux armes, citoyens, formez vos bataillons! Powoli nawijam żyłkę.
Ile bym z siebie nie wydalił, to wiersz ma działać jak maszyna. To może być maszynka
do wyrzygiwania, byle naoliwiona i bez zatarć działała przez długie lata. Bo potem
z samego faktu działania pojawiają się profity. Myślicie, że nie widzimy? Widzimy.
Patrzymy, powtarzamy. To wszystko jest jak pokoleniowa gra w klasy. Bez żadnej
nadziei, że jej reguły kiedyś ulegną zmianie, nawet jeśli zabijemy wreszcie lewiatana.
A lewiatan, jak to ma w zwyczaju, jest tym wszystkim bardzo rozbawiony. I nigdy
nie chodzi spać. Jak licho.

 

Czytając Muzykę sfer Janusza Drzewuckiego,
                                                                                                   któremu ten wiersz dedykuję,

podczas nieco męczącej i żmudnej pracy nad korektą jego książki, którą to robotę
zaproponował mi Paweł Orzeł jeszcze przed świętami, a ja oczywiście się zgodziłem,
bo przecież bardziej lubię robić coś niż nic i w ogóle nie cierpię bezczynności; no więc
czytając Muzykę sfer Janusza Drzewuckiego, doszedłem do wniosku, że wiele spraw,
które były ważne dla poetek i poetów jeszcze całkiem niedawno, nie ma dziś żadnego
znaczenia.
                                                      Tak myślę, że nie interesuje nas pisanie najmniejszych
wierszyków na świecie, nie interesuje nas humor i otwarcie się na czytelnika, jeszcze
mniej interesują nas dowcipne limeryki, które dowodziłyby naszej maestrii panowania
nad formą i tego, że potrafimy przywrócić archaiczne słowa współczesnej polszczyźnie.
Nie chcemy panować nad formą. Nie chcemy panować nad treścią. W ogóle nie chcemy
nad niczym panować. Przynajmniej ja nie chcę.
                                                                                                       Jeśli chciałbym nad czymś
panować, to pewnie byłoby to moje życie, i to w takiej najprostszej formie, to znaczy
chciałbym umieć wstawać o siódmej trzydzieści i nie czuć się jak gówno; żeby robienie
obiadu nie zajmowało mi godziny, tylko kwadrans; chciałbym też powiedzieć wreszcie
rodzicom, że naprawdę przydałaby mi się pralka w domu, i nie ma to związku z tym,
że przestałem ich kochać, bo zawsze będę ich kochać – po prostu ich nie lubię, to są
dwie różne rzeczy, które jednak trudno byłoby im wytłumaczyć – ale nie potrafię, od
kilku lat próbuję powiedzieć różne rzeczy, tylko jakoś brakuje słów.
                                                                                                                                             Próbuję
powiedzieć kumplowi, że robi coś chujowo i ktoś musi zrobić to za niego, ale nie potrafię.
Próbuję powiedzieć Adzie, że nienawidzę starych filmów, a koniec końców i tak włączamy
Bressona i drażni mnie jeden dźwięk jadącego samochodu, jeden i ten sam, przez półtorej
godziny powtarza się pewnie kilkadziesiąt razy, zawsze wtedy, kiedy kamera pokazuje ulicę,
a przecież akcja filmu rozgrywa się w centrum Paryża, boże. Próbuję powiedzieć brodatemu
chamowi w Pardonie, że czerwone wino, które mi sprzedał, smakuje jak szczyna, podchodzę
do baru, pokazuję mu szklankę, a on bierze łyk i po prostu nalewa nową, i w końcu Piotrek
lituje się nade mną, pije to moje wino, i oddaje mi swoją szklankę cydru.
                                                                                                                                                         No i
kiedy skończyłem tak myśleć, i uznałem, że nie mam już siły na korektę, wstałem z krzesła
i wyjrzałem przez okno, robiło się coraz ciemniej, była prawie piętnasta. Na chodniku leżała
dziewczynka, która spadła ze swojej hulajnogi, a nad nią stał jej ojciec i powtarzał: „Dobry
wieczór, rozpoczęliśmy właśnie koniec świata”.

 

Maciej Libich – ur. 1996, krytyk literacki, współzałożyciel i redaktor kwartalnika „Wizje”. Współpracuje m.in. z Państwowym Instytutem Wydawniczym, „Literaturą na Świecie”, „Odrą”, „eleWatorem”, „Kontentem” i „Nowymi Książkami”. Laureat Diamentowego Grantu (2019). Pracuje nad pierwszą książką poetycką.

Maciej Libich