Fatamorgana
wallpaperflare.com

15 minut czytania

/ Ziemia

Fatamorgana

Iza Klementowska

Najpierw umarł ogromny buk. Wyrwa w obrazie była tak znacząca, że gdy pewnego dnia przyjechałam do rodziców, zobaczyłam zarys gór, oddalonych o trzydzieści kilometrów. Za bukiem umarł jesion. Po jesionie liście brzozy pożółkły już w połowie sierpnia

Jeszcze 4 minuty czytania

Kamper już nigdzie nie pojedzie. Stopione pustynnym słońcem strzępy opon zwisają z górnej części kół. Na czerwonej ziemi zastygła guma. Tom traktuje swój pojazd jak najlepsze schronienie. Do sąsiada, mieszkającego w trailerze, autobusie przemienionym w dom, ma dziesięć kilometrów. Wonder Valley w Kalifornii to tylko piasek i skały. Kiedy mieszkał tu ponad dwadzieścia lat temu, rosły jeszcze kaktusy i pustynne kwiaty. Dzisiaj temperatura w lecie dochodzi do 50 stopni Celsjusza.

Tom wstaje wcześnie. Wie, że musi podnieść się i otworzyć drzwi. W przeciwnym razie płuca zaczną domagać się tlenu. Już raz zaspał. Zasnął z głową skierowaną nie w tę stronę, co trzeba. Kiedy się obudził, w powietrzu tańczyły już drobinki pyłu podbijane promieniami słońca. Lądowały mu w nozdrzach z precyzją, jakby wiedziały, gdzie osiąść i pobudzić kichnięcie. Ledwo zdążył doczołgać się do drzwi. Zostawiał za sobą ścieżkę czystego linoleum pośród piasku, który wracał mimo codziennego zamiatania. Otworzył drzwi prosto w słońce. Nie trafił w odpowiedni schodek, upadł na klatkę piersiową, już i tak pozbawioną tlenu, i zemdlał. Kiedy się obudził, słońce było po drugiej stronie kampera. Nie wiedział, która godzina. Zegarek już dawno przestał działać, telewizji brak, radia brak, a nawet jakby były, to i tak nie ma prądu. Tom już dawno nauczył się czytać z nieba. I z własnego żołądka.

Przez kilka miesięcy widok z okna miałam podobny do Tomowego. Mieszkałam na kalifornijskiej pustyni osiem kilometrów od niego i kiedy po raz pierwszy opowiedział mi o upadku z kampera, myślałam, że zmyśla.

– Taka będzie nasza przyszłość, jeśli nie zadbamy o ziemię – wróżył na następne dziesięciolecia, popijając kawę z plastikowego kubka, który kupił w IKE-i pięć lat wcześniej. – To też się nie rozłoży. Może jedynie stopi.

Opowieść Toma brzmiała futurystycznie, zupełnie jakbym nagle stała się bohaterką filmu science fiction, w którym pył zamienia życie ludzkie w koszmar. Ale wystarczyło, że odwiedziłam go pewnego poranka, żeby przekonać się, o czym mówił.

Pustynia ciągnęła się wielokilometrami. O ósmej rano było już tak gorąco, że nie dało się siedzieć na ganku. Spacery po rozgrzanym piachu prawie roztapiały mi spody traperów. Za każdym razem, kiedy opuszczałam domek na pustyni i szłam ponad dwadzieścia minut w stronę najbliższego, powiedzmy, miasteczka, liczącego zaledwie sześć budynków, dla ochłody układałam w głowie inny obrazek – widok z okna mojego rodzinnego domu. Widok na gęsty las, przebogaty różnorodnymi gatunkami drzew, które z daleka przypominały ustawione pionowo bierki.

– Wyjmiesz jedno z nich, cały ekosystem się zawali – mawiał od zawsze mój tato.

Widok od dzieciństwa miałam niezmienny. Drzewa rosły, rosłam też ja, podziwiając rozszerzające się na boki gałęzie. Ogród na tyłach domu zielenił się i obrastał kolorem kwiatów za każdym razem, kiedy promienie słoneczne ocieplały ziemię. Rosnące przy nim drzewa dawały cień. Dzięki nim słońce nie spalało warzyw i owoców, rosły zdrowe, sporych rozmiarów i czasem w takim nadmiarze, że nie nadążaliśmy z ich zbiorem.

Zmiany zaczęły zachodzić bardzo powoli, prawie niedostrzegalnie.

*

Tamtego dnia, kiedy Tom spadł ze schodków kampera, nie podniósł się z rozżarzonej ziemi aż do wieczora. Usta w drobinkach piasku popękały mu równo ze zmarszczkami. Próbował je lizać, ale język był jak wysuszone, nieobrobione drewno. Zbiornik z wodą majaczył mu przed oczami. Starał się sobie przypomnieć, czy jest w nim jeszcze ciecz, czy tylko pustka strasząca głuchym dźwiękiem z wnętrza. Wodę dowozili nieregularnie i nigdy nie wiedział, czy wystarczy do następnego razu. I czy ten następny nadejdzie. Bywały dni, że siedział na schodku przed domem z kubkiem do połowy wypełnionym ostatnią wodą i czekał z wypiciem jej do momentu, w którym już nie potrafił wytrzymać. Wypatrywał na horyzoncie najpierw chmury piasku, potem fatamorgany o kształcie cysterny, a kiedy mara zmieniała się w realny kształt, zrywał się na nogi z siłą, jakiej w tej sytuacji nie spodziewał się po sobie. Wypijał wodę jednym łykiem. Kilka godzin później lęk przed brakiem wody odchodził w zapomnienie. Przynajmniej na pewien czas. Zaglądał wtedy do swojego ogródka na tyłach kampera i podlewał kukurydzę, ziemniaki i marchewkę, skrupulatnie odmierzając odpowiednią ilość wody. Tak, żeby nie utopić roślin po długiej przerwie suszy. Roślin, które zgadzały się jeszcze na to, żeby rosnąć w spękanej ziemi.

*

Z każdym rokiem lato było coraz gorętsze. Średnia temperatura od czerwca do września w ciągu ostatnich lat w dolnośląskiej kotlinie wzrosła o 3 stopnie Celsjusza, z 26 do 29. Od momentu rozpoczęcia regularnych pomiarów temperatury w 1850 roku aż dwanaście spośród ostatnich trzynastu lat było najcieplejszymi w historii. A chociaż temperatura powietrza wzrasta na całej kuli ziemskiej, to największy wzrost notuje się właśnie na północnej półkuli, również w Polsce. Opady deszczu zmalały przy tym niemal o połowę. Pamiętam wakacje, kiedy ciepłe dni kończyły się burzami lub deszczem niemal co noc. Przez ostatnie lata nie pada w dolnośląskiej kotlinie prawie w ogóle.

Szacuje się, że życie na ziemi będzie trwać jeszcze około 0,5 do 2,3 miliarda lat. Wszystko zależy od słońca, którego zasoby wodoru w jądrze nieustannie kurczą się, co ma powodować zwiększenie świetlistości gwiazdy, a to z kolei prowadzić do wzrostu promieniowania słonecznego w kierunku Ziemi i w ostateczności do wyparowania oceanów na naszej planecie. Wraz z wyparowaniem wody podniesie się temperatura powietrza, która spowoduje wietrzenie skał i spadek dwutlenku węgla w atmosferze. Rośliny potrzebujące do życia CO2 nie będą w stanie go przyswajać, będzie go dla nich za mało. Przez to przestaną produkować tlen potrzebny do życia nam i wszystkim innym oddychającym istotom. W powietrzu przestanie wiązać się H2O, jeziora, rzeki, stawy i wszystkie pomniejsze zbiorniki wodne wyparują. Temperatura powietrza wzrośnie do 70 stopni Celsjusza. Za około 5 miliardów lat słońce zamieni się w czerwonego olbrzyma, końcowe stadium ewolucji. I świat postawi ostatnią kropkę.

Najpierw umarł ogromny buk. Wyrwa w obrazie była tak znacząca, że gdy pewnego dnia przyjechałam do rodziców, zobaczyłam zarys gór, oddalonych o trzydzieści kilometrów. Za bukiem umarł jesion. Po jesionie liście brzozy pożółkły już w połowie sierpnia, zamiast – jak mają to w zwyczaju – miesiąc później. Ogród dotychczas wypełniający całą przestrzeń od płotu do płotu przerzedzał się coraz bardziej. Nawet cebula nie musiała już walczyć ze sobą o miejsce w ziemi. Wzrastało co drugie, potem co trzecie nasionko. Woda, która zazwyczaj zamieszkuje ziemię tuż pod powierzchnią, zapadała się coraz bardziej. Nawet długie korzenie drzew nie były w stanie jej dosięgnąć. Nieodzownym elementem każdego lata stał się widok mojego taty podlewającego ogród sporym strumieniem wody niemal każdego wieczoru. Przyroda słabła.

*

Najbliższy zbiornik wody pod postacią jeziora Big Bear był nie na miarę nóg Toma. Mógłby dojść do, powiedzmy, jednej dziesiątej drogi i choćby przeszedł pół znanego mu świata, nie doszedłby, gdyby nawet chciał. Dziś i tak już właściwie nie wie, czy jezioro jeszcze istnieje. Latem 2019 roku ogłoszono: „Jeśli planujecie wycieczkę w okolicę Big Bear Lake, unikajcie wody”. Spacery z psem, pływanie łódką czy nawet zanurzenie nóg w wodzie groziłoby zakażeniem pierwszego stopnia bakteriami, których wcześniej nigdy w pobliżu nie było. Wszystko przez algi. Tom wiedział, że algi to źródło białka, Japończycy jadali je na potęgę i długo żyli. A teraz nawet te drobne, wąskie wstążki zieleni skróciłyby życie w niechcianym momencie. Owego lata zakwitły tak jak jeszcze nigdy. I jak nigdy wypuściły z kwiatów toksyny, które we wzmożonej dawce są gotowe zabić psa. Ryby plątały się w ich sieciach i wchłaniały cyjanobakterie, sinice i niebiesko-zielone algi. „Zjesz kęs ryby, stracisz połowę wątroby, jeśli nie całą”, mówił Tomowi przyjaciel, który wcześniej nurkował w jeziorze. Teraz było to niemożliwe, sinice tworzyły na powierzchni ścisłą matę. Nawet dobry myśliwski nóż nie dałby z nią rady. „U ludzi owe toksyny mogą powodować problemy gastryczne pod postacią nudności, wymiotów, biegunek, a także zapalenie oczu, bóle uszu, gardła, pęcherzy, osłabienie mięśni i ból” – pisała gazeta „Hi-Desert Star” 24 sierpnia 2019 roku. I choć pisała, ludzie i tak kąpali się w jeziorze, aż nie zapełniły się szpitalne sale.

– Zakaz niczego ludzi nie uczy – mówił mi Tom.

*

Ostatniego lata rodzice zdecydowali się zmniejszyć ogród o połowę. Lewą stronę zarastał trawnik. Po prawej zasiali marchewki, pietruszkę, cebulę i buraczki. Te były najwytrwalsze. Cukinie, fasolka szparagowa i pomidory walczyły do początku lipca, po czym poddały się w stadium, można powiedzieć, embrionalnym. Chociaż mama przykryła sadzonki ogórków odpowiednią dla nich ekologiczną folią i zaglądała pod nią z czułością każdego dnia, zawiązki owoców umierały, zanim osiągnęły dwa centymetry. Czereśnia, którą zasadzono jako pierwsze drzewko, zanim jeszcze ruszono z budową domu, wydała na świat jedynie kwiaty. Pszczoły pojawiły się w porę, rodzice cieszyli się, widząc drzewo obsypane białym kwieciem, ale z każdym upalnym dniem płatki opadały na trawę, nie zostawiając na gałęziach oczekiwanych kulek. W sierpniu zeszłego roku złamała się wiśnia. Jej pień przypominał wysuszoną, bambusową, pustą w środku rurkę. Z mojego widoku z okna zniknęły kolejne trzy drzewa.

Marzec i kwiecień tego roku mogły dawać nadzieję. Nagle po prawie bezśnieżnej i bezdeszczowej, ciepłej zimie w ciągu dwóch tygodni spadło tyle deszczu, że mógł zapełnić niewielki basen. Rodzice patrzyli na wilgotną brunatną ziemię, w którą dłonie wchodziły gładko jak w miękkie ciasto. Sadzili warzywa zgodnie z ogrodniczym kalendarzem i kiedy słońce zaczęło coraz mocniej grzać, pojawiły się pierwsze zajawki zieleni. Trzy tygodnie później nie było po nich śladu. Słońce jak wspięło się na widnokrąg, tak wydawało się prażyć silnymi promieniami bez ustanku. Na początku sierpnia tato zdecydował się usunąć trzeszczącą sosnę, z każdym podmuchem wiatru opierającą się coraz bardziej na framudze mojego okna.

*

Z jedzeniem jak z wodą. Tom codziennie dotyka liści kukurydzy i sprawdza, czy aby nie pożółkła, nie popękała, nie zjada jej nic spod ziemi. To samo z ziemniakami. Kiedy je wykopuje, nigdy nie jest pewien, czy nie wyciągnie pustego w środku. Lub wysuszonego na wiór. Tom powtarza sobie: „Nie ma sensu się stresować”, ale serce drga za każdym razem, kiedy bulwa wynurza się spod ziemi. Zjadłby je najchętniej z jajkami, ale jak smakują, kosztuje jedynie raz w miesiącu. Zjada wtedy niemal tuzin od razu, bo wydaje mu się, że w ten sposób wzmocni swoją wyobraźnię i kiedy ich zabraknie, będzie pamiętał ich smak i konsystencję. Obierki kruszy i rozsypuje w ogródku. W ten sposób wzmacnia warzywa. I samego siebie, rozpuszczając wygotowane łupinki w gorącej wodzie. Czasem widzi czmychającego szybko królika, chudego jak on sam. Wtedy żałuje, że nie posiada broni, której nigdy w dłoniach nie miał. W obronie własnego żołądka potrafiłby zabić. Podziwia zwinność i szybkość, z jaką przemykają króliki, przecinając pustynię z myszkami w pyszczkach. I zazdrości. Mięsa nie jadł już dobrych kilka miesięcy. Musi poczekać jeszcze ze dwa, zanim wróci przyjaciel z autem. Czasem podwozi go do miasteczka, coraz bardziej pustoszejącego z każdym jego kolejnym przyjazdem. Przyjaciel ma jeszcze auto. Przyjaciel ma jeszcze benzynę. Przyjaciel ma jeszcze olej napędowy. Tom siedzi czasem na schodku przed kamperem i wygląda fatamorgany na tle błękitu nieba. I wie, że nadejdzie taki dzień, w którym przyjaciel nie przyjedzie.

*

– Żeby polskie zwykłe jabłka kosztowały ponad 6 złotych za kilogram, to w życiu bym nie pomyślała! – Przez telefon głos mojej mamy brzmiał ciszej niż zwykle. O tej porze roku zawsze przygotowywała słoiki z przetworami na zimę: kompoty, dżemy, ogórki kiszone, sałatki z cukinią i papryką. Zapełniały regały w piwnicy w takich ilościach, że nie dawaliśmy rady ich zjadać. Zawsze zostawały na rok następny. W tym sezonie słoików na półkach będzie o dwie trzecie mniej. A kiedy ponad miesiąc temu po pięciomiesięcznej nieobecności weszłam do swojego starego pokoju, wyrwa w drzewowidoku za oknem zaparła mi dech. Obrazek przypominał szczerbate usta dziecka, które straciło mleczaki.

– Ale zobacz tu – tato wskazał płot, przy którym zasadził maleńkie sosny, świerki i jesiony – mam nadzieję, że przetrwają nadchodzącą suszę.

W lipcu Koalicja Klimatyczna powołała do życia akcję „Co z tą wodą?”. Jej przedstawiciele mieli powiedzieć: „Wyjątkowo niski poziom wody w rzekach czy wielki pożar w Biebrzańskim Parku Narodowym to widoczne ostrzeżenia, których nie możemy zlekceważyć. (…) Konsekwencje deficytu wody odczujemy wszyscy, w tym wiele gałęzi gospodarki – od rolnictwa, przez energetykę, aż po szeroko rozumianą produkcję. Już dziś odczuwamy podwyżki cen żywności, już pojawiają się apele o ograniczanie zużycia wody, a możliwe są także ograniczenia w dostarczaniu prądu”*.

Zaś hydrolog IMGW Grzegorz Walijewski oszacował, że deficyt opadów wody wynosi już teraz ponad trzy miesiące.

„Aby oddalić problem suszy, opady powinny występować codziennie w wielu miejscach. Jeżeli sprawdzą się nasze długoterminowe prognozy, a są one bardzo niekorzystne, to będziemy mogli mówić o jednej z największych susz od 50, a tak naprawdę 100 lat” – powiedział telewizji Polsat News.

*

Tom miał jedenaście lat, kiedy dziadek z plemienia Apaczów opowiedział mu legendę powstania ziemi: „Dawno temu Stwórca siedział samotnie w ciemności i swoimi myślami stworzył Matkę Ziemię. Pokrył ją roślinami i drzewami, ptakami i zwierzętami oraz wieloma pełzającymi owadami, ale był samotny. Tak więc z ziemi stworzył dwóch towarzyszy, mężczyznę i kobietę. Obok mężczyzny umieścił łuk i strzały. Miało to oznaczać, że mężczyzna będzie obrońcą i dostawcą żywności. Obok kobiety umieścił kosz z kory brzozy wypełniony nasionami. Kosz i nasiona reprezentowały podarowane przez Stwórcę zasoby naturalne wybranemu i stworzonemu właśnie ludowi Ojibwe. Następnie Stwórca wrzucił życie w kobietę i mężczyznę. Najpierw obudził kobietę, a kiedy wstała, podniosła kosz z kory brzozy pełnej nasion. Kiedy Stwórca wrzucił życie w mężczyznę, podniósł on łuk i strzały i przyjął na siebie odpowiedzialność za ochronę i dostarczanie jedzenia. Następnie Stwórca powiedział: »Zaopiekuj się Matką Ziemią, a ona zaopiekuje się tobą. Nie bądź chciwy. Weź tylko to, czego potrzebujesz«”.

Tom jest przekonany, że pewnego dnia zapadnie kompletna cisza, której smak testuje na razie niewielkimi łyżkami. Będzie cisza, która wyje mięso i tkanki do kości. Nie tylko jego. Będzie cisza, która wyć będzie między żebrami. Tom wie również, że gdyby kiedykolwiek przyszło mu walczyć z drugim człowiekiem o zapasy wody, żywności czy choćby skrawka ziemi, na której coś zechciałoby urosnąć, nie dałby rady.

* Za „Polska Times” z 16 lipca 2020 roku