Mrożone głowy
Cdd20 Pixabay License

9 minut czytania

/ Media

Mrożone głowy

Mirosław Filiciak

W książce „Być maszyną” Marka O’Connella bohaterowie snują mitomańskie opowieści godne korytarzowych dysput na przerwie w liceum albo planują kolejne rewolucyjne wszczepy, jak podskórne diody, które mają świecić, gdy dłoń wskaże kierunek północny

Jeszcze 2 minuty czytania

W połowie lat 80. ważnym nurtem science fiction – czy popkultury w ogóle – stał się cyberpunk. Pytania o zmieniające się pod wpływem technologii relacje ludzi i maszyn stawiali w swych książkach literaccy ojcowie gatunku William Gibson i Bruce Sterling, powstawały genialne japońskie komiksy i animacje, z ukoronowaniem w postaci filmu „Ghost in the Shell” Mamoru Oshiiego. Nieco później powstały też ciekawe gry komputerowe, takie jak choćby „Deus Ex”, co nie zmienia faktu, że cyberpunk na poziomie innym niż estetyczny dość szybko się wyczerpał. Niewolne od maskulinistycznych fantazji opowieści o hakerach traktujących swoje ciało jak „mięso” zaczęły ewoluować, gdy wraz z popularyzacją internetu nasze relacje z nowymi technologiami straciły posmak transgresji i zaczęły coraz silniej wpisywać się w realny kontekst społeczny. Cyberpunk po prostu dojrzał, z jednej strony skręcając w wydobywający historyczne ciągłości steampunk, z drugiej – ewoluując w postcyberpunk, którego bohaterki i bohaterowie w mniejszym stopniu są zbuntowanymi wybitnymi jednostkami, a częściej elementem społeczeństwa, w którym żyją. Nie przypadkiem w swojej twórczości na przełomie tysiącleci Gibson zwrócił się w stronę teraźniejszości, śledząc tropy „nierówno rozdystrybuowanej” przyszłości, a Sterling stał się patronem refleksji nad fikcją spekulatywną jako narzędziem zmieniania świata.

Bohaterowie (bo są to niemal wyłącznie mężczyźni) reporterskiej książki Marka O’Connella „Być maszyną. Przygody wśród cyborgów, utopistów, hakerów i futurystów w ich skromnych staraniach, by rozwiązać problem śmierci” sprawiają wrażenie, jakby ta zmiana nie miała miejsca. To zróżnicowane grono – spotkamy tu domorosłych biohakerów, filozofów ruchu transhumanistycznego, ale i aktywistów oraz biznesmenów, w tym człowieka prowadzącego największą na świecie firmę zajmującą się zamrażaniem zwłok (przeważnie głów zwłok, gdyż taka usługa jest znacznie tańsza). Choć ze śmiercią „mięsa” – czy raczej „substratu”, bo tak mówi się o ciele w wypadku realnych transhumanistycznych projektów – walczą różnymi sposobami, to wspólnym mianownikiem jest dla nich fantazja o kierowaniu ewolucją poprzez technologię. Widać w tym logikę Doliny Krzemowej podniesioną do poziomu absurdu (ruch transhumanistyczny ma zresztą wśród kalifornijskich cybercelebrytów licznych wielbicieli i sponsorów) – i jest to najbardziej niepokojąca linia lektury tej pozycji.

Mark O’Connell, „Być maszyną”. Przeł. Aleksandra Małecka, Wydawnictwo Krytyka Polityczna, 320 stron, w księgarniach od sierpnia 2020Mark O’Connell, „Być maszyną”. Przeł. Aleksandra Małecka, Wydawnictwo Krytyka Polityczna, 320 stron, w księgarniach od sierpnia 2020Autor, niedoszły doktor literaturoznawstwa, chyba trochę zbyt łatwo ulega pokusie rozładowania tego napięcia, robiąc to poprzez życzliwe wyśmiewanie opisywanych postaci. W czym, co trzeba przyznać, one same niespecjalnie przeszkadzają, snując mitomańskie opowieści godne korytarzowych dysput na przerwie w liceum albo planując kolejne rewolucyjne wszczepy, jak podskórne diody, które mają świecić, gdy dłoń wskaże kierunek północny. O’Connell chętnie podsuwa też inne tropy, pozwalające na część jego rozmówców patrzeć raczej ze współczuciem niż podziwem. Mamy tu więc galerię osób z traumatycznymi wspomnieniami związanymi ze swym ciałem i dość naiwnymi opowieściami o odnalezieniu technologicznego oświecenia. Możemy też poznać smaczne szczegóły, których brak w oficjalnych opowieściach o technologicznej rewolucji – jak ten, że największy z ośrodków „krioprezerwacji” na świecie, Alcor, zlokalizowany jest na przedmieściach Phoenix, „między salonem sprzedaży płytek ceramicznych a miejscem o nazwie Świat Wykładzin Wielkiego D” (s. 32). Od razu lepiej, prawda? Dostajemy też zgrabnie przedstawioną relację z konkursu dla robotów, pokazującą, że maszyny, które już za chwilę powinny nas zastąpić, a najlepiej dostarczyć fizycznej powłoki dla naszych wgranych do sieci umysłów, to w istocie absurdalne niezdary, wywracające się w konfrontacji z tak niewymagającymi przeszkodami jak próg domu. Trudno nie parsknąć śmiechem – przecież każdy, kto był na pokazie zaawansowanych technologii, widział podobne sytuacje: coś się rozregulowało, nie zadziałało, drobna usterka, jeszcze wczoraj było idealnie. Wszystko zupełnie nie tak jak na filmiku w internecie.

Mimo tych żartów to, co mówią bohaterowie O’Connella, zdumiewa – ale nie ze względu na śmiałość wizji, ale szokujący anachronizm. Jest w tych wypowiedziach dużo natchnionych przemów o wyzwoleniu się od biologii, ale niemal nic o ciałach, nie wspominając o ciele społecznym. Transhumaniści nabijają się z organizmów, które ewolucja przystosowała do życia na sawannie, a nie w wielkich miastach, ale zapominają, że skoro już po sawannie nie biegamy, cywilizacja podsunęła nam w ciągu ostatnich kilku tysięcy lat trochę narzędzi, by nie gubić się w miastach bez wszczepionego pod skórą kompasu. Mówią o wydłużaniu życia, ale udaje im się przy tym ominąć tematu służby zdrowia. Zdumiewa także, że choć wszyscy mówią o przyszłości, niewiele jest także o ekologii – chyba z wyjątkiem cytatu z Petera Thiela, który uważa, że „ludzie zbyt dużo myślą o zmianach klimatu, a zdecydowanie za mało o S[ztucznej] I[nteligencji]” (s. 98). Ani o tym, komu faktycznie służą innowacje (HBO niedawno przypomniało Gila Scotta Herona sprzed przeszło półwiecza: „Nie mam z czego zapłacić za lekarza – ale białas jest na Księżycu”). Pokazywanemu przez O’Connella środowisku, czy też może środowiskom – bo mamy tu do czynienia raczej z luźną koalicją niż spójnym ruchem – udaje się przemilczeć w zasadzie wszystkie kluczowe dyskusje toczące się wokół technologii. W optymalizacyjnych fantazjach o obejściu ograniczeń ciała nie ma wreszcie wtrętów o tym, że nawet największe firmy z branży nowych technologii, jak Amazon, powiększają swoje zyski, zamieniając ludzi w robotów bez używania implantów. Dlatego jest to książka tyleż zabawna (trochę jak odcinek „Silicon Valley”), co przygnębiająca. Bo ja także wiem/wierzę/oczekuję, że technologia pomoże nam w załatwieniu ważnych spraw. Mam jednak świadomość, że nie rozwiążą ich lodówka z azotem, zmitologizowana Sztuczna Inteligencja czy zestaw sensorów wciśniętych w mój łokieć, a już na pewno nie one same. Przede wszystkim jednak mam poczucie, że te „ważne problemy” tkwią gdzie indziej lub że rozumiem je inaczej.

Nie chciałbym jednak sugerować, że główną korzyścią z czytania „Być maszyną” jest okazja do żartowania z intelektualnych uproszczeń transhumanizmu i pławienia się w poczuciu własnej, także moralnej, słuszności. Widziałbym ją raczej w przypomnieniu, jak wciąż efektywne okazują się toksyczne narracje oparte o figurę genialnej jednostki, która w swym laboratorium upichci (a raczej zlutuje) lek na nieśmiertelność (co najwyżej z niewielką pomocą kilku kolegów, dziewczyny mogą zachwycać się z dystansu). I w pokazaniu, jak wciąż kusi niezachwiana, religijna wręcz wiara w postęp – konieczny, ale i nieunikniony. Mam oczywiście świadomość, że takie porównania zawsze są przyciężkawe, ale wobec fantazji o nieśmiertelności trudno uniknąć skojarzeń z religiami, zwłaszcza judeochrześcijańskimi: liniową koncepcją czasu i czekającym na końcu zbawieniem, które jest coraz bliżej. Co więcej, występujący u O’Connella technoprorocy – kolejna analogia – wciąż chcą ujarzmiać i wyniszczoną wiekami takiej aktywności Ziemię, i swoje ciała, które twardo trzymając się kartezjańskiego dualizmu, zdają się postrzegać nie tylko jako powłokę, którą finalnie trzeba odrzucić, ale też po prostu źródło udręki. Jeden z bohaterów książki, Tim, narzeka, że „nasze libido skalibrowane jest na epokę lodowcową” – razem z „bardzo zainteresowanymi ruchaniem”, wyraźnie tym umęczonymi kolegami z piwnicznego klubu chciałby je chyba wyłączyć specjalnym przyciskiem. Brzmi dość incelsko.

Książkę O’Connella czytałem naprzemiennie z „Infinite Detail” Tima Maughana, opowieścią o tym, że granice optymalizacji już osiągnęliśmy. Za rogiem czeka technologiczna apokalipsa, w której padł internet, a wraz z nim posypało się wszystko. Poleganie na rozwiązaniach, których złożoności w pełni nie rozumie nikt, skończyło się niemożnością ich pełnego odtworzenia: z ulic miast zniknęły nawet drzewa, aby posłużyć za opał, bo nie udaje się uruchomić elektrowni, a w zimie wciąż bywa zimno. Rozpadły się instytucje, porządku pilnują brutalne milicje. Świat stał się bardziej lokalny, ale w niezbyt sielski sposób. Wobec kryzysu ekologicznego, pandemii i społecznych napięć, które sprawiają wrażenie, jakby do serwisów informacyjnych wtargnęły wprost z dystopijnej literatury, ta wizja wydaje mi się znacznie bardziej prawdopodobna niż to, że za kilkaset lat, kiedy pomimo wszystkich zabiegów regeneracyjnych, gdy dopadnie nas choroba zwana śmiercią, spotkamy się w zamrażarce pod Phoenix. Nie rozumiem wręcz, jak tych brzydkich przyszłości można nie dostrzegać. Nawet z piwnicy.