Jeszcze 2 minuty czytania

Justyna Bargielska

PRZYGODY MIŁOSNE LUDZI NIESZCZĘŚLIWYCH (3)

Justyna Bargielska

Justyna Bargielska

Zanim karpacka czereśnia pokryje się wonnym kwieciem, na równinach wszystko pozamykane, w domach dzieci, a dorośli się muszą przecież spotykać

Była połowa listopada, siedziałam z kolegą na drzewie nad Wisłą na wysokości Rajszewa lub też Skierd i jedliśmy bułkę, pomidora, kiełbasę i kiszoną kapustę, popijając malinowym kubusiem, a po łachach jakieś pół kilometra przed nami jeździli ludzie na motocyklach i nie wpadali do wody. Słońce już dawno powinno było zajść, a jednak nie zachodziło, może wzięło pod uwagę, że musimy wrócić do samochodu przez te same chaszcze, którymi żeśmy nad rzekę dotarli. To znaczy owszem, zachodziło, rozciągając swój oszałamiający, ognisty performans w prawie bolesną nieskończoność – zrozumiała polityka artystyczna, gdy wziąć pod uwagę, że o tej porze roku każdy zachód słońca wygląda, jakby miał być ostatni. Widząc, że ze strony natury nie ma co się spodziewać przynaglenia czy puenty, dopiliśmy malinowego kubusia i na własną rękę weszli w płonący las. 

„Tak jak fotografowie mają swoją złotą godzinę, gdy słońce chyli się już ku zachodowi, albo dopiero wschodzi, tak kochankowie leśni mają swój złoty tydzień. To, kiedy przypada, zależy już od roku i miejsca. U nas, w Karpatach, to okres od połowy kwietnia do początku maja. Dni są często słoneczne, trawa nie jest jeszcze wysoka, temperatura wynosi już 15–20 stopni, a w lesie wpierw kwitną kwiaty, takie jak zawilec, przylaszczka czy miodunka, a potem i drzewa leśne, na czele z karpacką czereśnią”, pisze w „Seksie w wielkim lesie” Łukasz Łuczaj. Czytam ten fragment trochę jak komentarz do dowcipu o tym, co jest lepsze, seks czy Boże Narodzenie? Boże Narodzenie, mówi Łuczaj, bo jest częściej. Zanim karpacka czereśnia pokryje się wonnym kwieciem, na równinach wszystko pozamykane, w domach dzieci, a dorośli się muszą przecież spotykać. Inna rzecz, że to dorosłe spotykanie się jest w obecnych warunkach ogromnie nastoletnie. Jedna z moich sióstr w Tinderze spędziła cztery godziny, jeżdżąc w ramach randki autobusem sto pięćdziesiąt dwa od pętli na Tarchominie do pętli na Białołęce Dworskiej. Parę nastolatków pewnie by po drugim góra kursie kierowca z pojazdu wyprosił, ale wobec dwójki dobrze ubranych, kulturalnych, w maseczkach dorosłych najwyraźniej był bądź bezradny, bądź życzliwy, bądź i to, i to, co jest swoją drogą rozkosznym połączeniem. Randkując w zbiorkomie spodobali się sobie na tyle, że dwa dni później wylądowali w Galerii Północnej na najwyższym piętrze: kino co prawda już dawno nie działa, a restauracje dają tylko na wynos, więc wszystkie krzesła były zafoliowane, kierownik foliowania przeoczył jednak ukryty w północno-zachodnim kącie fotel masujący na dwuzłotówki. Dużo im dwuzłotówek zeszło na drugiej, nomen omen, randce. Foteli takich na najwyższym piętrze w Galerii Północnej stoi cztery, więc w razie czego można nawet podwójną randkę urządzić, trzeba mieć tylko garść bilonu.

Z tym że decydując się na scenerię wyłącznie miejską, niewielkie mamy szanse na udział w cudzie rozmnażania: na naszych włosach i ubraniach raczej nie przeniesiemy nasion czarcikęsa łąkowego, rzepika pospolitego czy łopianu większego w miejsce, w którym ich do tej pory nie było, a przecież ciekawie jest się niekiedy poczuć instrumentem inseminacji. Inna rzecz, że swego rodzaju autoinseminacji nie da się również i w trakcie inspirującego urbeksu uniknąć: renesans spaceru i turystyki pieszej u mnie, która jestem pierwszą śmieciarą prawej strony Wisły, zaowocował zniesieniem do domu fury groteskowych gadżetów. Ze zrujnowanej stróżówki nad kanałem żerańskim przyniosłam sobie spis telefonów wykonanych przez pracowników pompowni Białołęka pomiędzy pierwszym lutego dwa tysiące drugiego roku a dwudziestym ósmym kwietnia tegoż roku. Są daty, godziny, numery telefonów – wszystkie stacjonarne! Część połączeń wykonał pracownik Pieńkowski, drugą zaś – pracownik Fluks. Najwyraźniej pod koniec kwietnia dopadł ich mazowiecki złoty tydzień kochanków leśnych, bo pozostałe strony są puste, aż do ostatniej: zawiera ona graficzną zgaduj-zgadulę. Kilkanaście rybek, niektóre pływające do góry brzuchem, co nasuwałoby myśl, że nie żyją, ale mają zdecydowanie za raźne oczka, więc pewnie po prostu są sumami wywrotkami, i polecenie: „Tylko dwie rybki w stawie są jednakowe – znajdź je i pokoloruj”. Co się nad tą zgadulą nabiedziłam, to moje, a i tak ostatecznie pokolorowałam dwie rybki, które oczków wcale nie miały. To był plon turystyki pieszej uprawianej w poniedziałek, a już we środę przyniosłam ze spaceru fluorescencyjny zielony spławik w postaci ufoludka, z doczepionym haczykiem – takie rybkowe iunctim. Żeby mi haczyk nie poharatał niczego w torbie, wpięłam go w drewienko, więc przyniosłam też do domu drewienko. Ufoludek ma pierzasty ogonek i cieszy oczy sobą oraz wspomnieniem spaceru, a drewienko powędrowało na stos drewienek, które w wolnej chwili przerobię na ozdobne misy i rynienki na M&M’sy lub spalę. Albo spalę, przerobiwszy. We wszystkich wariantach mam na co patrzeć, o czym myśleć, czym karmić pamięć – zwłaszcza tę ostatnią możliwość uważam za cenną. Szczęśliwie się zatem składa, że na pamiątkę wspólnie spędzonych chwil nie przynoszę do domu mchu, na którym je spędzałam, nie sprowadzam bezpańskich zwierząt, które się temu przyglądały (mech zresztą najczęściej jest pełen bezpańskich zwierząt). Albo – to ostateczne stadium syllogomanii – ludzi, z którymi te chwile dzieliłam. Raz przyniosłam cudowny obraz Matki Bożej z Kalwarii Zebrzydowskiej na szkle, ale potłuczony, skleiłam go duck tape’em, żeby mi nie pokaleczył dzieci i zwierząt.

Co jednak robić, gdy aktywność jeden/jedna na jedną/jednego nie wszystkie potrzeby socjalizacyjne zaspokaja, a marsze protestacyjne to nie nasze tempo ni temperament? Na przykład podejść na mecz amatorskiej ligi szóstek piłkarskich. Co prawda z oczywistych względów nie wpuszczają kibiców na trybuny, ale jeśli zna się teren wokół boiska, można sobie znaleźć naprawdę przytulny spotting point i z niego brać udział w tym święcie bezinteresownego sportu. Amatorska liga szóstek piłkarskich to, w dużej mierze, odpowiedzialni i poważni mężczyźni w sile wieku, sporo zadbanych bród, zborne ruchy i bezwzględne stosowanie się do pandemicznych zasad bezpieczeństwa, a punkt szósty obowiązującego od dziewiątego października regulaminu brzmi: „przebieramy się tylko na terenie boiska na świeżym powietrzu”. Odkąd odkryłam ligę, co niedziela pakuję do torby termos z głębią oceanu, lunetę, którą tata przywiózł ze Związku Radzieckiego w osiemdziesiątym piątym i jadę na bliską Wolę. „Głębia oceanu” to taka zielona herbata, która dzięki dodatkowi klitorii jest po zaparzeniu niebieska, a gdy wrzucić plasterek cytryny, robi się różowa, więc jeśli się znudzę piłką, zawsze mam jakieś zajęcie. Najbardziej lubię, jak gra groźna Gastro Sparta, bo ich zawodnicy są wysocy, postawni i dobrze ich widać z daleka.