Iskra i wiatru powiew
il. Kevin Kobsic / Unsplash

12 minut czytania

/ Obyczaje

Iskra i wiatru powiew

Marta Falecka

Ochrona zdrowia jest z państwem w patorelacji, w której przemocowy partner znęca się psychicznie. Przy kamerach wjeżdża klaskanko, pochwały, obietnice, a jak to naprawdę wygląda, wiemy wszyscy. My, medycy, jesteśmy mięsem armatnim, które jest bez mrugnięcia okiem rzucane na szaniec

Jeszcze 3 minuty czytania

Strasznie nudna byłaby pandemia bez tej pierwszej linii frontu, bez bohaterów walczących, bez tarcz i innych wielkich słów, które tak naprawdę są smutną, niepomalowaną i popękaną bombką, którą się wiesza z tyłu choinki, bo niby niereprezentacyjna, ale żal wyrzucić.

Wielka była potrzeba w narodzie na jakąś traumę pokoleniową. Dziadkowie mieli wojnę, rodzicie PRL, my mamy pandemię. Gdy w marcu wszystkie media bombardowały nas napalmem fotografii z Lombardii, byliśmy gotowi. Z przepaskami na ramionach, z procami w ręku, ale morale nasze było ogromne. Przebił je miecz nieufności, kłamstw i malwersacji finansowych. I nagle wszyscy zaczęli wątpić w prawdziwość zdjęć, relacji medyków i samego zagrożenia, jakie niesie ze sobą wirus. Gdyby chociaż pandemia objawiała się krwawieniem z oczu, a ludzie padaliby jak muchy na ulicach. Albo gdybyśmy mieli inwazję wielkich stonek, które zarzynają niczego nieświadomych ludzi tłoczących się bladym świtem na przystanku w oczekiwaniu na rozpadający się autobus, który zabierze ich do pracy, najlepiej w fabryce, w której nikt nie stosuje się do zasad BHP. Niestety, tylko kwarantanna, obostrzenia, zakazy. Nuda.

I tak, wiem, że nie wszyscy tak myślą. Ale na pewno wielu, skoro nawet o moją bańkę zahaczyło. Odbieram telefon, z dzwoniącym nie rozmawiałam już od miesięcy, ale nie jestem chudsza ani bledsza, może tylko nieco zaskoczona. Tymczasem przez słuchawkę leje się na mnie wiadro oburzenia na kulejącą opiekę zdrowotną, na lekarzy konowałów i ogólnie na świat, że nie tak miało być. Otóż mój rozmówca zachorzał był. I zgłosił się do lekarza pierwszego kontaktu, ponieważ, jak sam określił, chciał antybiotyk. Zamiast tego dostał skierowanie na test i został objęty kwarantanną. Wzburzenie było ogromne, bo on się nie będzie certolić w jakieś siedzenia w domu, po co to komu i co mu taki lekarzyna będzie mówić. Pouczyłam mojego rozmówcę, że jak skończy sześć lat studiów i kolejne pięć specjalizacji, to jak najbardziej będzie mógł sobie ordynować leki. Później padło pytanie, gdzie on ma zapłacić, komu i ile, żeby tej kwarantanny uniknąć. Jedyne, co udało mi się wykrztusić, to informacja, że tylko negatywny wynik może go zwolnić z tego obowiązku.

Po kilku dniach zadzwonił znowu, też z pretensjami. Że zrobił dokładnie wszystko, czego zabrania instrukcja przygotowania do testu. Zjadł smaczne śniadanie, wypił kawę, umył zęby, wysiąkał nos, nawet sobie irygację zrobił, a test wyszedł mu dodatni. Złośliwy wirus, gadzina. Ilu jest takich ludzi, którzy powątpiewają w zasadność izolowania się? Może to kwestia szerzącej się dezinformacji. A może przyczyną jest to, że tego frontu nie widać. Mamy wprawdzie Dunkierkę, jest też mięso armatnie, ale to wszystko dzieje się za zamkniętymi murami szpitali. A przecież nie o takie igrzyska... Pandemia miała być walką, a okazała się powolnymi i bezlitosnymi dożynkami.

System ochrony zdrowia miał wiele chorób współistniejących, ale jeszcze jakoś ciągnął. W tym momencie prowadzimy uporczywą terapię. Już dawno przestaliśmy chronić zdrowie. Według wytycznych WHO zdrowie to dobrostan biopsychofizyczny. Powinniśmy największą wagę przywiązywać do profilaktyki chorób, do zachowywania zdrowia. Tymczasem wobec tej ogromnej zapaści systemu zajmujemy się leczeniem objawów, a nie zapobieganiem chorób.

Najlepiej świadczy o tym przerażający wzrost śmiertelności w ostatnich miesiącach. Jest on pokłosiem innej śmierci, śmierci Systemu Ratownictwa Medycznego. Do tej pory równaliśmy do standardów światowych, było to okupione tytaniczną pracą ratowników i ratowniczek, którzy pracowali po trzysta godzin miesięcznie w kilku różnych miejscach. Tymczasem liczba pacjentów, obostrzenia i obłożenie SOR-ów zatrzymało ratowników w wielogodzinnych kolejkach na podjazdach szpitalnych. O ile wcześniej byli w stanie zrobić kilka wyjazdów do pacjentów, w trybie covidowym były to dwa, maksymalnie trzy w ciągu dyżuru. Ludzie umierają w domach, bo nie ma Systemu Ratownictwa Medycznego.

Opinia publiczna jednak niespecjalnie się przejęła. Prowadzi się kreatywną statystykę propagandową. Do tej pory nikt nie wyszedł z jakąkolwiek próbą rozwiązania problemu. Ot, System Ratownictwa nie przetrwał, trudno. Już nawet niemiecki rząd się nad nami litował, ale my jesteśmy za dumni, żeby przyjmować pomoc, i to jeszcze od Niemiec. Niech nam lepiej medyków oddadzą, których więżą i bezprawnie przetrzymują.

Na szczęście mamy tajną broń: szpital narodowy, jedyną ucieczkę naszą, pogromcę pandemii, plaster, co sklei rozpadający się system zdrowia. W tym szpitalu jest nawet Oddział Intensywnej Terapii na dziesięć łóżek. Głównym kryterium przyjęcia na taki oddział według wytycznych jest niewydolność oddechowa i krążeniowa. Tymczasem Oddział Intensywnej Terapii w Szpitalu Narodowym jest otwarty na przyjmowanie chorych, chyba że akurat mają niewydolność oddechową albo krążeniową, wtedy nie. W efekcie oddział świeci pustkami, a nas, podatników, takie pustostojące łóżko kosztuje 3773,70 zł dziennie.

Czasami mam wrażenie, że pracuję w call center, a nie w szpitalu. Nie ma dnia, żeby ktoś nie zapytał, czy znam kogoś, kto pracuje tam albo siam, albo czy znam lekarza, który zajmuje się takimi albo innymi schorzeniami. I jasne, zawsze tak było, bo, umówmy się, system chroni zdrowie tylko z nazwy. Więc nasza dyżurka, ale też wszystkie grupy na Facebooku huczą od pytań i próśb. Mnie samej rodzina powiększyła się magicznie o co najmniej kilkadziesiąt ciotek, wujów, kuzynek i kuzynów. To jest zupełnie zrozumiałe, że ludzie szukają kontaktów i pomocy na wszystkie sposoby. Wobec choroby wszyscy jesteśmy bezradni i skazani na czyjąś łaskę i niełaskę. A wiadomo, że gdzie diabeł nie może, tam pielęgniarkę pośle. Ale nigdy jeszcze nie było tak trudno o jakąkolwiek informację. W słuchawce kolega czy koleżanka przepraszają, że nie dadzą rady tego ogarnąć. Że zwyczajnie nie mają gdzieś wstępu, nie ma miejsca. Próbujemy być informacyjno-doradczą protezą, a sami kulejemy.

Kiedy później rozmawiamy ze sobą, przygnębia nas, że kijem jednak nie da się zawrócić Wisły. Chcieliśmy odmienić oblicze ochrony zdrowia. Jaśniały nad naszymi głowami marzenia o zespole zrzeszającym ludzi profesjonalnych, kompetentnych i empatycznych. Jak to jednak zrobić, kiedy w szpitalu tymczasowym stosunek pielęgniarek z wcześniejszym doświadczeniem w pracy na intensywnej terapii wobec pielęgniarek pracujących na oddziałach zachowawczych wynosi jeden do czterech? Wojewoda powołał pielęgniarki z oddziałów, które nigdy w życiu nie miały do czynienia z pacjentem z intensywnej terapii. Pielęgniarki intensywnej opieki wykonują zatem podwójną pracę – oprócz opieki pielęgniarskiej szkolą na żywych organizmach swoje koleżanki. Uprawiają multitasking w najwyższej formie. I robią to wszystko obleczone w kombinezon z gwiazd ośmiu, z potem lejącym się po bardziej i mniej szlachetnych odcinkach kręgosłupa, z ograniczonym przyłbicą i goglami polem widzenia, w dwóch parach grubych rękawiczek utrudniających precyzyjne ruchy, których w pracy pielęgniarki trzeba wykonać całe mnóstwo. Tylko pielęgniarki zrozumieją historyczność momentu, w którym ja, pielęgniarka anestezjologiczna, pochylam głowę z szacunkiem i uznaniem przed pielęgniarkami z oddziału intensywnej terapii. Koleżanki i koledzy, jesteście niesamowici.

Ale żebyśmy się nie zadławili tym miodem, teraz odrobina dziegciu. Pojedyncza „sesja pielęgnacyjna” trwa cztery godziny. Na tyle pozwala producent odzieży ochronnej. I tak mniej więcej to wygląda: parametry, diureza, ile jeszcze leków w pompach, czy starczy, czy trzeba dorobić nowe, zmiana pozycji, toaleta, stan skóry, czasami też posiewy, nastawy respiratorów, badania, wyniki: zgłaszać, nie zgłaszać, antybiotyki, żywienie... I papiery, jeszcze papiery, i wprowadzenie tego wszystkiego do komputera. Trzeba wychodzić. Wszystko to jest robione profesjonalnie i zgodnie z najnowszą wiedzą. Dodatkowo, co bardzo cieszy, jest duża solidarność w zespołach. Pielęgniarki i lekarze pracują ramię w ramię. Anestezjologiczne chcą uczyć, a nowe dziewczyny słuchają i chłoną, ile mogą. Ale bywa też robione instrumentalnie, automatycznie. Nie ma czasu i siły. Jak je mieć, skoro trzeba na bieżąco wszystko tłumaczyć koleżance albo odpowiadać na jej pytania. Co prawda nie ma pewności, czy pacjent na rurce intubacyjnej nas słyszy, ale wiem, że niektórzy pacjenci na oddziałach intensywnej terapii jednak słyszą. Bo jak im się uda wykaraskać, to proszą mnie o tę piosenkę, w której jestem iskrą i wiatru powiewem.

Podobny problem mają koledzy i koleżanki pracujący na oddziałach covidowych, gdzie pacjenci są przytomni. Bo na trzydzieści osób są dwie pielęgniarki. I nie zawsze mają czas podejść do pani Bożenki i podłączyć jej telefon do ładowania, żeby mogła porozmawiać z rodziną. Znajomy lekarz, który leżał chory na tym oddziale, opowiadał, że kiedy już się trochę lepiej poczuł, sam zaczął „obrabiać” swoją salę, bo widział, jak bardzo personel jest wykończony i zwyczajnie nie wyrabia. Inna sprawa, że chłop na co dzień nie może usiedzieć na miejscu, więc na niego taki wolontariat też działał terapeutycznie.

I kiedy moje koleżanki i koledzy wykonają tytaniczną pracę i nauczą się wreszcie systemu pracy na oddziale intensywnej terapii, wtedy wojewoda mówi: dobra, będzie tego, czas wracać, arywederczy. Powody takich rotacji są różne. A to się okazało, że po przeniesieniu ich na oddział covidowy trzeba było zamknąć ich oddział macierzysty, bo nie było komu pracować, więc musiały wrócić. Albo umowy są podpisywane na dwa, trzy miesiące. I wtedy na te oddziały znowu przychodzą nowe, niedoświadczone pielęgniarki i pielęgniarze. A te zakombinezowane Syzyfy zaczynają pchać kamień edukacji od nowa.

Z tym powrotem też nie zawsze jest tak kolorowo, że oddziałowa jak ojciec wychodzi na drogę przywitać wędrowca. Znam pielęgniarki, które nie mają gdzie wracać, bo na ich miejsce zostali już przyjęci nowi pracownicy. I mamy sytuację, w której w jednym miejscu pracy kończy się umowa i nie wiadomo, czy zostanie przedłużona, bo nikt tego nie wie, skoro nawet grafiki są układane z tygodnia na tydzień, a do drugiego miejsca pracy nie ma po co wracać, bo nie ma miejsca, choć szedłeś. Taki to komfort pracy.

Wielu medyków skończy z zespołem stresu pourazowego, odejdzie, znajdzie pracę w innych branżach. Moja koleżanka napisała na Instagramie, że trafiła jej się inna praca, i w odpowiedzi została dosłownie zalana wiadomościami, w których medycy piszą, że mają już po prostu dość. Pielęgniarki planują protest, ratownicy też próbowali, chociaż przeszło to bez większego echa. Nikt już nie wierzy, że te obiecanki o dodatkach covidowych zostaną dotrzymane. Może gdyby prezydent lubił medyków tak bardzo jak jazdę na nartach…

Ochrona zdrowia jest z państwem w patorelacji, w której przemocowy partner znęca się psychicznie. Przy kamerach wjeżdża klaskanko, pochwały, obietnice, a jak to naprawdę wygląda, wiemy wszyscy. Jeżeli tak dalej pójdzie, zostanie nam liczyć na taki rozwój technologii, że fale telewizyjne nas uleczą. My, medycy, jesteśmy mięsem armatnim, które jest frywolnie i bez mrugnięcia okiem rzucane na szaniec. Próbuje się nam, pielęgniarkom, odbierać ciężko wywalczone w 2015 roku dodatki. O innych pracownikach medycznych, czy niemedycznych, którzy także narażają swoje zdrowie i życie i są niezbędni, jak sanitariuszki i sanitariusze czy pracownice serwisu sprzątającego, nikt nawet nie pomyśli. Obywatele są pozbawieni podstawowego prawa ochrony zdrowia i życia. Powodów do protestów mamy wiele. A czy faktycznie będziemy strajkować, ciężko powiedzieć. Bo wkurwieni to my już byliśmy. Tyle razy było obiecywane, że kolejne zapewnienia są po prostu żenujące. Już serio mamy dość don juanów gawędziarzy, którzy biją się w piersi, że oni dla ochrony zdrowia wszystko, tylko trudne warunki atmosferyczne, brak pieniędzy i zgryzota, a z podjętych działań można wnioskować, że zastanawiają się: „Co by tu jeszcze spieprzyć, panowie?”. A ja tak bardzo nie chciałabym się przekonać, że gorzej to dopiero może być.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).