Szczodrość natychmiastowa
fot. PAP/Marcin Kaliński

14 minut czytania

/ Obyczaje

Szczodrość natychmiastowa

Marek Zaleski

Marcin Król uważał, że jako ludzie nie zostaliśmy powołani do szczęścia, a tylko do wolności, nieustannie pytał, jak wolność chronić i jak ją wykorzystywać, liberalizm odwagi przeciwstawiał liberalizmowi strachu

Jeszcze 4 minuty czytania

Umarł Marcin Król. Chciałem napisać o nim jako o człowieku, nie jako o autorze książek – książki zostały i będzie się o nich rozmawiać. Książki istnieją fizycznie, stoją na półce w mojej bibliotece i ta ich fizyczność kłóci się z nieobecnością Marcina. Wiem, że to się zmieni, coraz bardziej Marcin będzie dla wielu już w tym, co napisał. Ale na razie chcę wspominać Marcina, jakiego zapamiętałem z redakcji „Res Publiki”, pisma, które stworzył i redagował przez dwadzieścia lat.

W swojej autobiografii mówi, że założenie go było jedną z najlepszych decyzji, jakie podjął w życiu. „Res Publica”, w końcu pierwsze w Polsce pismo prywatne, na które musiał zdobywać środki, była jego tytułem do chwały, ale i powodem wielu bezsennych nocy. Na pewno stała się też miejscem spotkania wielu ludzi, z których część została jego przyjaciółmi. Dla nich, dla mnie na pewno, Marcin to była żwawa rozmowa (żwawy, szwung – to słowa, które często się od niego słyszało) i przyjemność z tej rozmowy. Nie tylko dlatego, że miał ciekawe rzeczy do powiedzenia.

Rozstrzygający był jego sposób bycia. Marcin słuchał, słuchał życzliwie i z zainteresowaniem. Chyba że ktoś zaczynał nudzić albo mówić głupstwa, wtedy jakimś żartem ukręcał łeb ciągom dalszym. Gdybym miał jednym słowem scharakteryzować Marcina, to wybrałbym słowo „szczodrość”. Szczodrość jest darem, ale Marcin nie rozdawał siebie na prawo i lewo. Przeciwnie, cechowała go raczej powściągliwość, często mówił, że nie znosi „psychologizowania”, pod tym względem był nieco staroświecki. „O sobie samym raczej zmilczmy” – ta dewiza była mu bliska. Ta jego szczodrość była uważnością, gotowością dzielenia się frajdą z dobrej rozmowy, i więcej, frajdą istnienia, znakiem konfidencji tych, którzy są w posiadaniu sekretu. Ale sam sekret, jak to sekret, to było coś, o czym rozprawiać nie bardzo można i nie wypada. Dla mnie, jak się go domyślałem, stanowił umiejętność mówienia światu raczej wielkiego „Tak” aniżeli wielkiego „Nie” – jak w owym wierszu „Que fece il gran rifiuto”. Przypadkiem – a może nie, bo w końcu „Res Publica” bywała także grupą podobnie myślących przyjaciół (co wcale nie było w tym środowisku czymś oczywistym) – wybór wierszy Kawafisa wyszedł jako jedna z pierwszych książek w założonym przez nas wydawnictwie.

Więc szczodrość przede wszystkim, ale nie byłoby jej bez innej właściwej Marcinowi cechy. Bez jego sobiepaństwa. W swoich działaniach zdawał się doskonale suwerenny i gdyby chcieć wytłumaczyć komuś, czym jest poleganie na sobie, to Marcin okazywał się tu doskonałym przykładem. Był znakomicie zestrojony z samym sobą. To oczywiście ułatwiało niejedno, a może nawet decydowało o wszystkim: temu, kto nie jest przyjacielem samego siebie, trudno być przyjacielem innych. Nie oznaczało to pobłażliwości, bo dla Marcina, czytelnika Audena i Nabokova, liczyły się strong opinions, ale wyczuwalny w nim brak mizantropii zjednywał jak mało co. Sądzę, że tu byliśmy z nim jednego zdania: czy w Paryżu, czy w Białej Podlaskiej, nie ma większej bzdury niż „piekło to inni”.

Królewska suwerenność przejawiała się także na inny sposób. Można się jej dopatrzeć w wyborach, jakimi kierował się jako czytelnik, autor swoich tekstów, a przede wszystkim jako ktoś, dla kogo myślenie stanowiło prawdziwszą niż inne formę egzystencji. Oczywiście jako redaktor pisma, w którym bywał także częstym autorem, pisywał na tematy, które stawały się tematami przewodnimi numerów. Jako historyk idei związany zawodowo także z uniwersytetem sytuował się w kanonie myśli konserwatywnej i liberalnej. W tym względzie „Szkoła eseju”, dział pisma przynoszący klasyczne i nowe teksty filozofii politycznej – od Johna Stuarta Milla po Johna Graya (więc głównie anglosaskie, ale przecież nie tylko) – był w wielkiej mierze jego dziełem.

Naturalnie, jako intelektualista zabierał głos na tematy bieżące i aktualne. Wszelako konstytuowała Marcina dbałość, aby to, co robi i o czym pisze, mieściło się na poletku miłych mu liberalities, czyli swobód i spraw, które kochał, lubił i szanował. Był profesjonalistą, który napisał do jednego z numerów pisma pochwałę dyletanta. Dyletant to dziś słowo obelga w świecie profesjonalistów, choć dyletanta dwa kroki dzielą tylko od bricoleura, tak ochoczo rehabilitowanego przez dzisiejszą humanistykę. Marcin bronił prawa do zajmowania się con amore tym, co sprawia przyjemność, o co w świecie profesjonalistów coraz trudniej: profesjonaliści zamieniają się dziś w ekspertów, a ekspertów się obsadza i opłaca, podobnie jak dzisiejszych public intelectuals (tę dwuznaczną kondycję „intelektualisty publicznego” uczyniliśmy kiedyś przedmiotem redakcyjnej dyskusji). Niegdysiejszy dyletant, jak podpowiada etymologia, delektuje się przedmiotem swoich pasji i czyni to bezinteresownie. Marcin sporządzał w swoim eseju portret dyletanta: to ktoś, kto jest zdolny do zachwytu, nigdy się nie nudzi, z radością żyje od zdziwienia do zdziwienia, nie narzeka, nienawidzi zebrań, ze swej pasywności czyni cnotę. Były to, wypisz wymaluj, rysy z jego własnego konterfektu.

Nic więc dziwnego, że Marcin, choć zawodowo zajmował się politycznością, uchylał się od udziału w życiu politycznym. Po marcu ’68 siedział krótko w więzieniu, był postacią z opozycji przedsierpniowej, brał udział w rozmowach Okrągłego Stołu, mógł zostać naczelnym dziennika „Rzeczpospolita” i szefem Radiokomitetu, czyli ówczesnej TVP. Machnął na to ręką. Jakkolwiek brał udział w wielu inicjatywach społecznych, zasiadał w radzie Fundacji Stefana Batorego, w radzie naukowej Instytutu Społecznych Nauk Stosowanych, a i był dziekanem wydziału na Uniwersytecie Warszawskim, uważał się za człowieka prywatnego. Prywatność to prawo do wyboru własnego towarzystwa. Leisure, czas wolny i wypełniające go niepróżnujące próżnowanie, to matecznik kultury. Z satysfakcją podkreślał, że tak ważny dla niego myśliciel jak Michael Oakeshott godził się z tym, że w życiu najbardziej pociągają nas bezcelowe zajęcia. Najłatwiej je wykonywać w domowym zaciszu. Życie kontemplacyjne, inaczej niż to aktywne, spędzane pośród zgiełku spraw publicznych, zapewnia większą niezależność: vita activa naznaczone jest skazą, jaką obarczone są czynności wymuszone na samym sobie przez okoliczności. Ucieczka Marcina na Podlasie, do wiejskiego ustronia, była takim wyrozumowanym odwrotem, krokiem dość radykalnym, zważywszy, że dokonanym w epoce, kiedy nie było mediów społecznościowych – wszystko działo się jeszcze bardziej realnie niż cyfrowo. Mieliśmy o to do niego trochę pretensji: nie ma res publiki bez zgiełku forum, a na nim był przecież naszym frontmanem.

Ale i co innego jeszcze stanowiło kłopot. Vita contemplativa traci na intensywności, a i trudno uprawiać kondycję dyletanta bez jakiegoś kapitaliku w odwodzie. Miły dotyk portfela, a dziś karty kredytowej bardziej ugruntowuje nas w naszym istnieniu. Z tarasu naszego lokalu redakcyjnego mieszczącego się w narożnej kamienicy na Nowym Świecie, gdzie dzisiaj błyszczą światła Empiku, z nadzieją popatrywaliśmy na dawny gmach Komitetu Centralnego przerabiany na giełdę papierów wartościowych. „Res Publica” była jedną z pierwszych spółek z o.o. i nasze rozmaite przedsięwzięcia miały przynieść stosowne środki. Niestety, wszystkie poniosły malowniczą klęskę i skończyliśmy spektakularnym bankructwem. Na szczęście dla siebie Marcin, jak na dżentelmena przystało, nie miał wygórowanych potrzeb. Jego samochód wyglądał zawsze jak skrzyżowanie legowiska psa z popielniczką – nie to było ważne. Liczyły się „przyjemności wyższe”, dziś nieco po staroświecku mówiąc, życie duchowe.

Trochę stąd brała się jego predylekcja do romantyzmu jako formy kultury polskiej. Krytyczny wobec romantyzmu użytkowego i resentymentalnego cierpiętnictwa, nieodłącznej z nim megalomanii stanowiącej paliwo dla nacjonalizmu, Marcin jednocześnie upatrywał wartość w romantycznej duchowości, wszelako wolnej od pokusy kolektywistycznej. Nowoczesny liberalizm jest dzieckiem romantycznej filozofii wolności. Co znamienne, nie szło to u niego w parze z admiracją dla rodzimej wielkiej poezji romantycznej. Widział w niej uzurpację i samodurstwo, chętnie cytował Audena: „Poetry makes nothing happen”. Kiedyś na sesji w Instytucie Badań Literackich wdał się w spór na ten temat z profesor Marią Janion: „Jeszcze zobaczymy, czy nigdy z Królami nie będziem w aliansach” – rzuciła, opuszczając mównicę.

Myśl romantyczna miała dla Marcina ciągle aktywny potencjał krytyczny, ale zarazem suplementującą projekt liberalny wizję wspólnotową. Ten sam wektor był czynny w jego przywiązaniu do religii i religijności jako wymiaru życia i przede wszystkim do jej udziału w konstruowaniu tak egzystencjalnego, jak i społecznego projektu. Owa kwestia legła, jak się wydaje, u podstaw jego krytyki filozofii Leszka Kołakowskiego, którą widział jako łabędzi śpiew europejskiego racjonalizmu. Wkrótce okazało się, że Kołakowskiemu jest bliżej do Marcinowego myślenia, niż chciałoby wielu czytelników filozofa, dawnych i obecnych. Na przestrzeni lat Marcin dużo, i najczęściej bardzo krytycznie, pisał o polskim Kościele. Ale przekonanie o doniosłości sakralnego i wspólnotowego wymiaru pozostawało w jego myśleniu ciągle obecne. W ostatniej książce „Do nielicznego grona szczęśliwych”, którą Marcin traktował jako rodzaj listu do pozostałych, nie pisze już prawie nic ani o romantyzmie, ani o religii, więc może zmienił nieco swe zapatrywania. Ale o tym, czy aby nie sądzi dziś, że tak romantyzm, jak i katolicyzm okazały się nieszczęściami, które przydarzyły się kulturze polskiej, nie miałem już okazji z nim porozmawiać.

Pod koniec lat 70., kiedy wystartowała podziemna jeszcze „Res Publika”, deklarowany konserwatyzm był ekstrawaganckim, a nawet pełnym sex appealu twórczym anachronizmem. Ale na przełomie lat 80. i 90. okazało się, że w Polsce robienie pisma konserwatywnego jest rzeczą niemożliwą. Ta etykieta sytuowała nas na prawicy, z którą – jak bardzo szybko się zorientowaliśmy – nie chcieliśmy mieć nic wspólnego. Zresztą zaczęły się lata transformacyjnego karnawału i Duch Czasu podszeptywał, że wszystkie „ości” i „izmy” istnieją w ciągłym ruchu, traktowane zaś jako definicje rzeczywistości, są niczym jemioła, która pasożytuje na zielonym drzewie życia. W rozmowach, jakie prowadziliśmy na redakcyjnych zebraniach, powracał echem słynny esej Leszka Kołakowskiego „Jak być liberalno-konserwatywnym socjalistą”. Konfiguracje, w jakie układały się owe elementy, coraz bardziej w zespole „Res Publiki” przypominały te z kostki Rubika.

Ta sprawa ciągle wracała; jeszcze w 1992 roku drukowaliśmy tekst Martina Krygiera „Pochwała konserwatywno-liberalnej socjaldemokracji”. W odróżnieniu od niektórych z nas Marcin patrzył na to wszystko ze spokojem, i było to godne i sprawiedliwe, a nawet dopowiem: słuszne i zbawienne. Ludzie, którzy mają tożsamość jak kryształ i dobrze (a nawet lepiej od innych) wiedzą, kim są i kim być powinni, są dziś utrapieniem. Wiadomo, paranoik to ktoś lepiej poinformowany. Czy muszę pisać, że uważałem to, i dziś uważam, za powód do chwały: z redakcji i zespołu odchodzili secesjoniści, przychodzili nowi autorzy, na otwartych kolegiach i redakcyjnych śledzikach bywali ludzie z bardzo rozmaitych okolic – dziś wszyscy odgrywają znaczące role, choć nie zawsze poznają się na ulicy.

Irving Kristol powiedział kiedyś, że neokonserwatysta to liberał poturbowany przez rzeczywistość. PRL nie była krainą łagodności, flekowała nie tylko ludzi takich jak Marcin. Ale doświadczenia stamtąd wyniesione zapadały w tych, którzy – jak on właśnie – zajmowali się filozofią wolności. Potem życie polityczne w wolnej już Polsce też było trudną próbą przyjaźni dla mieszkańców nieba idei. Marcin w latach 90. określał się jako konserwatywny liberał, potem jako liberalny konserwatysta. W tym późniejszym wcieleniu mianownik odnosił głównie do wyboru tradycji intelektualnej, gdy szło o rozumienie, czym jest wspólnota i jej kultura jako kościół ludzkich wartości, jak kiedyś napisał. Przydawka określała wybór tradycji politycznej, ale przecież odnosiła się też do deklaracji wyboru gospodarki wolnorynkowej.

Marcin zyskał popularność wywiadem „Byliśmy głupi” z 2014 roku, w którym oskarżał autorów transformacji ustrojowej i następne ekipy, zwłaszcza lewicę, przyjaciół z opozycji, teraz „neoliberałów”, o to, że zrujnowali rodzimą wspólnotę polityczną: spisali na straty dużą część społeczeństwa, która zostawiona sobie, nie poradziła sobie z kosztami zmian gospodarczych i ustrojowych, wpadła w ubóstwo, poczuła się wykluczona, zwróciła się ku PiS-owskim populistom. Ale o tym samym pisał już w kwietniowym numerze „Res Publiki Nowej” zatytułowanym „…powstańcie których dręczy głód. O biedzie” w roku 1998. I pisał to samooskarżenie w pierwszej osobie liczby mnogiej, podobnie jak szesnaście lat później.

Kiedy myślę o Marcinie, widzę go uśmiechniętego. A że był to uśmiech kogoś, kto robił dobrą minę do złej gry? Marcin uważał, że jako ludzie nie zostaliśmy powołani do szczęścia, a tylko do wolności, nieustannie pytał, jak wolność chronić i jak ją wykorzystywać, liberalizm „odwagi” przeciwstawiał liberalizmowi „strachu”, ale robiąc to wszystko, wiedział, że choć jako myślicielowi politycznemu wystawia mu to ryzykowne świadectwo, pisze dla „małej szczęśliwej garstki braci” – i sióstr, chciałoby się dziś dodać, nieco uwspółcześniając klasyka. Był w tym jakiś stoicyzm: wiele próbuję, wiele się spodziewam, nie proszę o nic. „Do nielicznego grona szczęśliwych” było mówieniem światu do widzenia, książką pesymisty, który wprawdzie nie ma złudzeń, że świat odpowie na wołanie rozumu, ale mówi światu swoje wielkie „Tak”. Gdzieś tam ono krąży, wraca echem, rozprasza się? Może jednak zostanie, może zostanie słowo, kiedyś „raz obudzone przez nietrwałe usta”.

Tekst dostępny na licencji Creative Commons BY-NC-ND 3.0 PL (Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne-Bez utworów zależnych).