Jeszcze 2 minuty czytania

Łukasz Najder

ZAMĘT: Nikt nie narzekał

Łukasz Najder

Łukasz Najder

Jesienią „Julki” anulowały „dziadersów”, latem – urodzeni przed ’89 zaliczali eksternistycznie wiedzę o niebinarnej tożsamości płciowej. Wczesną zimą natomiast toczyła się w internecie wielka gala MMA: boomer vs doomer

„Każde pokolenie widzi inny świat”, napisał lata temu Tony Judt w swoim monumentalnym „Powojniu” i słowa te, uważam, idealnie oddają dzisiaj, czym był w Polsce gasnący właśnie rok 2020, a był przecież i kolejną rundą odwiecznej wojny młodych ze starymi.

Jesienią „Julki” anulowały i jebały „dziadersów”, latem – urodzeni przed ’89 zaliczali eksternistycznie wiedzę o niebinarnej tożsamości płciowej i złożonej, okazuje się, natury człowieka, wczesną zimą natomiast toczyła się w internecie wielka gala MMA: boomer vs doomer.

Zaczęło się od sporu na Twitterze między liderami opinii z wielkomiejsko-liberalnej banieczki a Janem Śpiewakiem na temat wywiadu, jakiego „Rzeczpospolitej” udzieliła, dla porządku dodam: w ostatnich dniach 2019 roku, socjolożka Maria Sroczyńska. Sroczyńska twierdziła między innymi, że „rodzice z pokolenia powojennego boomu demograficznego wychowali dzieci na ludzi ambitnych, o dużym potencjale rozwojowym, ale narcystycznych i roszczeniowych, słabo radzących sobie w bezpośrednich relacjach międzyludzkich, nieodpornych na przyziemne trudy i porażki”.

Lecz to nie protekcjonalne uwagi Piaseckiego, Lufta, Wrońskiego i reszty zamożnych aforystów przykuły wtedy moją uwagę. W odpowiedzi na ich krytykę oburzenia Śpiewaka pod tweetami rzeczonych dżentelmenów zaroiło się bowiem od świadectw roczników 70. i 60. Ci – i te – nie tylko wspominali deficyty mieszkaniowo-przyjemnościowe za komuny i opisywali swoją drogę życiową na ogół jako powtórzenie wyczynu barona Münchhausena, czyli samodzielne wydobycie się z postpeerelowskiego bagna niedostatku, marazmu i bierności, ale i dawali upust złości na tych, którym nie w smak rzeczywistość późnego kapitalizmu (edycja polska). Co więcej – niegodziwości owego porządku w minimalistycznych autobiografiach Pokolenia Klucz Na Szyi urastały do rangi cnót.

Co nie powinno aż tak dziwić, bo kiedy dyskusja z czterdziesto-, pięćdziesięciolatkami zstępuje na karierę i oczekiwania względem tejże, następuje zazwyczaj od razu iście orwellowskie pomieszanie miar i pojęć.

Wyzysk nie jest zatem wyzyskiem, ale hartującą wyzyskiwanego koniecznością, za którą właściwie powinien być on wdzięczny szefowi i rumianolicym ojcom neoliberalizmu. Niekorzystny kredyt na trzydzieści lat zaciągnięty, by egzystować w grodzonym „apartamentowcu” na obrzeżach miasta, gdzieś między przyszłą trasą szybkiego ruchu a funkcjonującym całą dobę centrum logistycznym? Dowód na istnienie i przypominajka, że o poranku wypada udać się do firmy i tam nie podskakiwać. Szef tyran to z kolei nauczyciel duchowy, zaś procedurami wprost z „Dialogów konfucjańskich” są mobbing, niepłatne, wymuszone nadgodziny, inwigilacja czy system podwyżek i premii uzależniony od biometru zwierzchnika. Praca sama w sobie, choćby było nią otępiające mechaniczne przesuwanie symboli na ekranie, sezonowa posługa kelnerska, sprzedaż czegoś albo wsparcie dla gości z padłym smartfonem, jawi się jako czynność omal religijna, taka, której nie trzeba rozumieć, ale należy z automatu obdarzać szacunkiem i drżeniem.

Tak jak cierpienie rzekomo uszlachetnia, bo dzięki zwierzęcym bólom i robieniu pod siebie nabierasz rzymskiego profilu i rozumiesz w końcu Husserla, tak praca, zwłaszcza ta pierwsza, musiała być znojem, a najlepiej – upokorzeniem i znojem. Jeśli chodzi o zdobywanie doświadczenia zawodowego, obowiązywała w Polsce Po Przełomie kultura bardziej lub mniej dyskretnej fali – systemowe kocenie będące nie festiwalem męczących żartów-wyzwań w rodzaju jedzenia pasty do zębów i żabek w sali konferencyjnej, ale jazdą po nowym. Oczywiście pryncypał nie robił mu kręcenia wora, ograniczał się do jego poczucia wartości, psychiki, wrażliwej duszy. Dlatego tacy jesteśmy dla was – młodszych. Żadnych ulg, żadnych ułatwień. Niech boli. Nas bolało. Niech będzie ciężko. Nam było.

Było, nie można powiedzieć. Do osiemnastki kąpałem się w misce w kuchni, a za toaletę robił nam ciąg kabin w betonowej przybudówce na podwórku kamienicy. Typowa dla tego miejsca chtoniczna aura ni to grobu, ni to wygasłego statku kosmicznego uwięzionego od dekad na łódzkim przedmieściu wzbogacała się wraz z jesienią i zimą o niepowtarzalną, żrącą nutę wydanych ogniowi odpadków, którymi dozorca palił w piecu. W podstawówce jedyną atrakcją ekstra była piłka do nogi, którą udawało się niekiedy wyżebrać od nauczyciela wuefu alias TRENERA. W liceum nie było jeszcze zielonych szkół i wymian, na studiach – Erasmusów, interaktywnych pracowni, schludnych nowoczesnych kampusów. Były za to wydziały rozrzucone po całym mieście, „Niemy krzyk” w pierwszej klasie i weekend mobilizujący w maturalnej, kiedy to w jakimś ośrodku nad zalewem poddawano nas seansom hipnotyczno-kołczingowym, które prowadziła koleżanka wychowawczyni, apostołka sprzedaży bezpośredniej i wiary w siebie.

Z licznych a bezowocnych rozmów kwalifikacyjnych, które odbyłem w latach zerowych, szczególnie pamiętam tę w sklepie z galanterią skórzaną i podróżną, która za sprawą obecności trojga spokrewnionych właścicieli, długości trwania i wagi zadawanych pytań natychmiast zaczęła przypominać morderczy konkurs na ambasadora w Stanach Zjednoczonych, a nie – sprzedawcę pasków do spodni i waliz.

Zatem czego ja, urodzony w roku 1976, powinienem wymagać od tych urodzonych w 1996, 2006? Co da mi słodką, mściwą satysfakcję, że nie jest im nazbyt łatwo? Niech myją się w przeręblu i wypróżniają za altaną śmietnikową, niech ich praca i nauka będą połączeniem pruskiej dyscypliny z Biegiem Rzeźnika? Niech może choć uronią szczerą łzę nad tą naszą niewinnością, która zleciała w Tamtej Polsce, kraju dwucyfrowego bezrobocia, emigracji zarobkowej, zasuwu na czarno, chwytania się czegokolwiek, zapyziałych szkół, z których dopiero usuwano podejrzane sztandary i popiersia? A skoro nie zapłaczą, to przynajmniej niech przestaną narzekać i biorą wszystko jak leci? Dlaczego oni krzywią się i protestują, gdy przychodzi zjeść gówno odwinięte ze sreberka z napisem „czekolada”?! Nam smakowało.

Ale należy to przerwać, bracia i siostry – bracia i siostry w Klossie, 5-10-15, gumie Turbo i reszcie nostalgicznych bzdetów. Ta międzypokoleniowa sztafeta, w trakcie której przekazywaliśmy sobie niczym pałeczkę ową instrukcję-pryncypium o konieczności pokornego znoszenia wyzysku i poniżenia, niech zaliczy dyskwalifikację. Naszym wrogiem nie jest ten, kogo pomimo studiów, bezliku darmowych praktyk, srencji-referencji i codziennej od lat harówki wciąż nie stać na tak wyrafinowane hobby jak własne mieszkanie czy bezpieczna przyszłość. Nie ta, co głośno o tym mówi. Nie ci, którzy za nic mają nasze kombatanctwo – mają za nic, bo zajmuje ich walka o etat albo ciągnięcie dwóch prac równocześnie. To nie oni są nygusami, pijawkami i cwaniakami.

My, urodzeni w latach 60. i 70., dawaliśmy sobie radę w dżungli dzikiego kapitalizmu, w imię PKB znosiliśmy pogardę, niepewność ubezpieczeniową i najniższą krajową, z uśmiechem na ustach oferowaliśmy się jako bezkosztowa siła robocza „na próbę” i do „staży”, cierpliwie wysłuchiwaliśmy połajanek o roszczeniowcach, homo sovieticusach, niezaangażowanych. Naszą pasją było podnoszenie kluczowych kwalifikacji i praca w dynamicznym młodym zespole. Inspirował nas mityczny Człowiek Sukcesu, jak i bardziej konkretny Leszek Balcerowicz. Aplikowaliśmy na wolne stanowisko Specjalisty ds. Przeżycia. Nikt nie narzekał. A szkoda.