Komuniści nie są z Marsa, a kobiety z Wenus
Bob May CC BY-NC-SA 2.0

16 minut czytania

/ Obyczaje

Komuniści nie są z Marsa, a kobiety z Wenus

Kornelia Sobczak

Książka „Kobiety w Polsce 1945-1989. Nowoczesność. równouprawnienie, komunizm” odwraca perspektywę – zamiast pytać, co komunizm i socjalizm zrobił z wizją i modelem kobiecości, można zapytać o to, czego nie zrobił z modelem męskości

Jeszcze 4 minuty czytania

Na krótko przed ósmym marca jedno z renomowanych wydawnictw naukowych reklamowało się na Facebooku mniej więcej tymi słowy: nieważne, czy Dzień Kobiet kojarzy ci się z peerelowskim świętem czy z walką o prawa kobiet z początków XX wieku, każda okazja jest dobra, żeby kupić książkę w promocyjnej cenie! Żachnęłam się na tak ustawioną alternatywę, tworzącą klasyczny fałszywy dylemat, a przynajmniej mocno sugerującą: walka o emancypację kobiet miała miejsce tylko na początku XX wieku, potem już tylko goździki i rajstopy, frazesy i traktorzystki, jakby nic ciekawego w kwestii równouprawnienia się przez te pół wieku nie wydarzyło. Żachnęłam się i natchniona tym słusznym gniewem napisałam nawet połowę odpowiednio sążnistego komentarza, chcąc się powoływać na publikację zbiorową, którą zaraz tu będę „recenzować”, ale oczywiście dałam za wygraną, nie pierwszy i nie ostatni raz ktoś nie ma racji w internecie. Nie ma racji ten nieznany mi copywriter (lub -writerka) renomowanego wydawnictwa naukowego, na pewno jednak ma zdolność celnego i zwięzłego ujmowania potocznych wyobrażeń społecznych: na hasło „emancypacja kobiet” raczej nie myślimy o Polskiej Republice Ludowej. Co więcej, myśli się o tym okresie raczej jako o tym, który ideę równouprawnienia wynaturzył (no bo: kobiety na traktory), nawet ośmieszył (kołchoźnice i pyskate, hoże zetempówy), a na pewno strywializował pustym rytuałem rajstopowo-goździkowym, czczą gadaniną i w ogóle, co tu mówić o kobietach, skoro – wiadomo – za komuny wszyscy cierpieli, było szaro, brzydko i odwołali „Teleranek”. Trochę się wyzłośliwiam, ale przecież nawet niespecjalnie wyolbrzymiam: największym sukcesem III RP jest niewątpliwie dekomunizacja, która wykształciła niemal nieprzekraczalne konwencje pisania i mówienia o Polsce Ludowej, o której mówić i pisać można tylko albo w kluczu narodowego oporu przed wszechobecną ideologią wciskającą się wszędzie, nawet w kadry komiksów o Tytusie, albo w kluczu pobłażliwej nostalgii za sofiksami i melancholijną rozpierduchą najweselszego baraku, w którym taras widokowy jest nieczynny, a wątróbkę zawija się w „Poradnik Speleologiczny”

Autorki i autor tomu „Kobiety w Polsce 1945–1989. Nowoczesność, równouprawnienie, komunizm” idą pod włos obu konwencjom historiograficznym i w poprzek dylematu naszego anonimowego copywritera. Punkt wyjścia jest w zasadzie bezdyskusyjny – PRL była okresem bezprecedensowej emancypacji kobiet we wszystkich mierzalnych dziedzinach: szkolnictwa, edukacji średniej i wyższej, zatrudnienia, warunków bytowych, poziomu życia. Co więcej, równouprawnienie kobiet było wpisane w komunistyczny projekt expresis verbis, i po raz pierwszy, w dziejach polskich, ujęte w ustawie zasadniczej. Art. 66. Konstytucji PRL głosił, że kobieta „ma równe z mężczyzną prawa we wszystkich dziedzinach życia państwowego, politycznego, gospodarczego, społecznego i kulturalnego” (cytuję za s. 46 omawianej publikacji).

Książka Katarzyny Stańczak-Wiślicz, Piotra Perkowskiego, Małgorzaty Fidelis i Barbary Klich-Kluczewskiej rzuca jednak wyzwanie nie tylko utrwalonym sposobom mówienia o polskim komunizmie i realnym socjalizmie, ale mówi także „sprawdzam” owym emancypacyjnym deklaracjom. Emancypacja – tak, zgoda, bez wątpienia, jeśli punktem wyjścia będzie chociażby sytuacja międzywojenna. Ale czy równouprawnienie? Ale czy równość? Albo jeszcze inaczej: jakiego rodzaju emancypacja, jak rozumiane i realizowane (bądź nierealizowane) równouprawnienie i czy jego „efektem końcowym” rzeczywiście była równość? I jeszcze – jak się do tego wszystkiego ma „nowoczesność” i czy zawsze jest to zjawisko z wektorem postępowym?

To zasadnicze pytania badawcze książki, która koncentruje się na takich dziedzinach i zagadnieniach życia kobiet jak: udział w polityce lokalnej i krajowej (Piotr Perkowski), sytuacja zawodową i, jak byśmy powiedzieli dziś, „na rynku pracy” (Małgorzata Fidelis), gospodarstwo domowe (Piotr Perkowski, Katarzyna Stańczak-Wiślicz), dorastanie i związane z nim polityki i wyobrażenia „dziewczęcości”, „dziewczyńskości” i „nastoletniości” (Katarzyna Stańczak-Wiślicz, mój ulubiony rozdział), sytuacja kobiety w rodzinie i wobec rodziny (Barbara Klich-Kluczewska), kwestie związane ze zdrowiem i reprodukcją (Barbara Klich-Kluczewska, Piotr Perkowski) oraz rytuałami ciała, modą i urodą (Małgorzata Fidelis, Katarzyna Stańczak-Wiślicz). Te studia poprzedzone są rozdziałem wstępno-metodologicznym o tym, jak można wykorzystywać kategorię płci (gender) w badaniach historycznych i historyczno-kulturowych. Nie jest to bynajmniej mechaniczne streszczenie stanu badań, lecz pokazanie, w jaki sposób analityczny reflektor ustawiony na płeć (kulturową i biologiczną) może „pracować” w opowieści o przeszłości w ogóle, nie tylko w opowieści o kobietach. Co więcej, to właśnie perspektywa genderowa pozwala w zupełnie inny sposób rozumieć historię „ogólną”.

Zadanie zrecenzowania przekrojowych książek o ambicjach syntetycznych nie jest łatwe: trzeba przeczytać dużo (w tym akurat przypadku nie było to wyzwaniem, czyta się szybko i przyjemnie), a napisać zwięźle, w dodatku sama „synteza” (lub to, co nią nazywamy) to gatunek o wbudowanych mechanizmach samoobronno-zaczepnych. No bo z jednej strony to synteza, choć przecież nie da się ująć wszystkiego, ale z drugiej strony, skoro nie da się ująć wszystkiego, to zawsze można się do czegoś przyczepić, wskazać jakieś braki. Skorzystam więc z tego recenzenckiego przywileju, ale nie po to, żeby się czepiać, to nie jest publikacja zachęcająca do czepiania się, to publikacja ważna i potrzebna i trzeba to sobie powiedzieć jasno i od razu. Mój niedosyt to w istocie przyczynek do refleksji nad naturą źródeł we współczesnych badaniach nad kulturą najnowszą. Mam wrażenie, że w „Kobietach i komunizmie” nieco po macoszemu potraktowane zostały „teksty kultury” takie jak literatura, zwłaszcza młodzieżowa i „obyczajowa” oraz film i telewizja, przeżywająca wówczas, nie cofnę się przed tym stwierdzeniem, swoje złote lata zwłaszcza w gatunku serialowym.

W omawianej publikacji książki, filmy i seriale pełnią raczej funkcję inkrustacyjną, ładnego otwarcia, ozdobnika, ilustracji. Właściwym źródłem są badania socjologiczne, literatura dokumentu osobistego, pamiętniki, wspomnienia i dyskurs prasowy oraz poradnikowy – to w tym ostatnim ujawnia się, zdaniem autorek, napięcie pomiędzy projektem a realizacją, oczekiwaniami a rzeczywistością, tym, jaka kobieta socjalistyczna powinna być, a tym, jaką w konkretnych warunkach społeczno-obyczajowo-materialnych być może. Taki wybór źródłowy jest zasadny i bezpieczny, zwłaszcza że, jak mi się zdaje, myślą przewodnią książki jest ukazanie jeśli nie rozziewu, to pęknięcia pomiędzy obietnicą emancypacji, równouprawnienia i modernizacji a jej urzeczywistnieniem: cząstkowym, niepełnym, niesatysfakcjonującym.

Teksty beletrystyczne, filmy fabularne, seriale telewizyjne budzą często nieufność badaczek i badaczy nauk społecznych, którzy chętnie zostawiają je filmoznawcom i literaturoznawczyniom, bo to, no właśnie, „tylko książki”, „tylko filmy”, w życiu było inaczej. To prawda, wydaje się jednak, że w odniesieniu do historii Polski Ludowej są to źródła, na które można by spojrzeć nieco inaczej, z uwzględnieniem ich szczególnej medialności, wyjątkowego statusu. Nie chodzi tylko o to, że podlegały politycznej cenzurze – o czym się mówi – ale i o to, że nie podlegały, w tak dużym stopniu jak później, wymogom „rynku”, nie musiały się „sprzedawać”. Dysponowały więc innym rodzajem „swobody”, albo swobody inaczej reglamentowanej, niż w rzeczywistości kapitalistycznej. Poza tym wysokonakładowa ogólnodostępna literatura młodzieżowa to prawdziwy fenomen PRL-u, zasługujący na wnikliwe badanie. W książkach Haliny Snopkiewicz czy Ewy Lach znajdziemy przecież zupełnie inne wizje dziewczęcości, a także dziewczęco-dziewczęcych, kobieco-kobiecych i kobieco-dziewczęcych relacji niż w cyklu Małgorzaty Musierowicz (hasztag GabaPamiętamy), jeszcze inaczej będzie u Krystyny Siesickiej czy Anny Kamieńskiej, jeszcze inaczej u Natalii Rolleczek. Pokazuje to, niestrudzenie od lat, Eliza Szybowicz, nie tylko na blogu „Nie tylko Musierowicz”. Szybowicz przekonująco, na dziesiątkach przykładów, argumentuje, że „projekt modernizacyjny istniał, był propagowany w popkulturze, miał swoją długą i złożoną historię”. Pozwolę sobie na dłuższy cytat z artykułu „Negocjowanie codzienności w «Przygrywce» Ewy Lach i «Kwiecie kalafiora» Małgorzaty Musierowicz, czyli rok 1976 i odebrana pałeczka”, opublikowanym w piśmie „Kultura i Historia”:

Patrząc z wyżyn bliżej nieokreślonego modelu wielkiej przemiany, łatwo przegapić rzemieślniczki po trochu pobudzające dziewczęcą wyobraźnię. Bo nie proponują efektownej wizji rewolucyjnego przełomu. Pokazują negocjowalność codzienności, możliwości pragmatycznych przesunięć w dziedzinie relacji rodzinnych i społecznych, ról płciowych, pracy domowej itp. Eksponują ambiwalencje i aporie, a jednocześnie dowodzą, że nowoczesność i emancypacja nie są czymś, co może się udać bądź nie udać, pójść dalej bądź ugrzęznąć na przedpolu, gdyż z zasady są to formy stale niegotowe. Mają raczej charakter gry, toczonej od sporu do sporu, od kompromisu do kompromisu.

Rzecz jasna, takie grzebanie się w negocjowalnej codzienności literatury dziewczęcej to zupełnie inny rodzaj pracy niż dawanie przekrojowego wykładu, i ja to rozumiem. A jednak nazwisko Szybowicz pojawia się w przypisach, o ile przeczytałam uważnie, tylko raz, i jest to dotkliwy brak, bo myślenie z tą badaczką mogłoby tu być i współ-myśleniem, i polemiką. To tyle tytułem zastrzeżenia.

Główne rozpoznanie, potwierdzane na różne sposoby i na innych przykładach przez całą narrację książki, jest, o ile dobrze je zrozumiałam, następujące: proces równouprawnienia kobiet, choć bezprecedensowy i o zauważalnych, wymiernych efektach, nie doprowadził jednak do pełnej równości, co więcej, bywał hamowany, powstrzymywany, zawracany z kursu (o ile można mówić o kursie), a i obietnica poprawy kobiecej „doli” pozostała w dużej mierze w sferze deklaracji może przede wszystkim dlatego, że owa „dola” pozostała tak „tradycyjnie” kobieca. Mówiąc prościej: owszem, kobiety zaczęły pojawiać się w sferach męskich, a więc i w sferze publicznej, ale sfera domowa i prywatna pozostała sferą zasadniczo kobiecą, co, mówiąc jeszcze prościej, oznaczało często po prostu dwa etaty: w biurze/fabryce i w domu, lub konieczność rezygnacji z kariery zawodowej na rzecz zajęcia się „ogniskiem rodzinnym”. Autorki różnicują przy tym sytuację kobiet miejskich i wiejskich, inteligentek i robotnic, pokazując, że mimo emancypacyjnego dyskursu to wciąż tym pierwszym – miejskim inteligentkom – było lepiej niż tym drugim: robotnicom albo mieszkankom wsi.

Właściwie tylko pierwsza połowa lat 50. była okresem zachęcania kobiet do pracy w męskich zawodach, a także czasem umożliwienia im takiej pracy, co nie oznaczało jednak zwolnienia z obowiązków domowych. Odwilż ’56 roku, będąc odwilżą polityczną, była też reakcją obyczajową, łatwą do przeoczenia na pierwszy rzut oka. Bo przecież legalna aborcja to zdobycz Października, a seksowny kociak – żeńska figura drugiej połowy lat 50. To teza, znana już z poprzedniej książki Małgorzaty Fidelis („Kobiety, komunizm i industrializacja w powojennej Polsce”), teraz przekonująco argumentowana we wszystkich rozdziałach, w których Październik jawi się jako cezura: moment jakiegoś uwiądu  „Kobiety w Polsce 1945-1989. Nowoczesność. równouprawnienie, komunizm” Katarzyna Stańczak-Wiślicz, Piotr Perkowski, Małgorzata Fidelis i Barbara Klich-Kluczewskiej, „Kobiety w Polsce 1945-1989. Nowoczesność. równouprawnienie, komunizm”, Universitas,  520 stron, w księgarniach od stycznia 2021wyobraźni, zaniechania przewrotu, powrotu do tradycyjnych przekonań na temat niezbywalnej i immanentnej różnicy płciowej. Charakterystyczne i nieco niepokojące jest to, że okres największego terroru politycznego był zarazem momentem, w którym można było najśmielej fantazjować o innej niż dotychczasowa kobiecie, chociaż, jak zauważa Fidelis, wcale nie aż tak bardzo innej, jak świadczyłby o tym stereotyp „bezpłciowej” murarki. Co zrobić z tym fantem? Jak wydobyć rewolucyjny, w sensie filozoficzno-społecznej utopii, potencjał komunistycznej wizji płci? Nie wiem, a chciałabym wiedzieć, wszystkim jednak będę zawsze i niezmiennie polecać lekturę „Paladynów” Haliny Snopkiewicz, być może najlepszej powieści o latach 50. w historii literatury polskiej.

Ważnym aktorem w tej grze o płeć, której stawką jest podtrzymanie zasadniczej różnicy, jest Kościół katolicki, wyłaniający się spomiędzy akapitów opowieści nie tylko jako nieustanny hamulcowy zmian obyczajowych, ale też jako gracz, z którym liczą się wszyscy, i społeczeństwo, i władza. Właśnie – społeczeństwo i władza to kolejny dychotomiczny konstrukt, a zarazem rytualna formuła służąca do opisu historii PRL. Komuniści są z Marsa, a Polacy z Wenus, władza jest zawsze osobno, a społeczeństwo w zaciętym i niezłomnym albo przebiegło-barejowskim oporze. Takie postawienie sprawy bardzo utrudnia sensowne zbadanie najnowszej historii, której nie da się opowiedzieć bez przemieszania obu grup. Władza wywodziła się ze społeczeństwa i dużą zaletą autorek jest próba zerwania z tym mitem egzogennego komunizmu: narzuconego, nieprzyswojonego, zawsze zewnętrznego monolitu ideologicznego walcującego betonem frazesów przez kolejne dekady. Tymczasem można chyba powiedzieć, że emancypacja utknęła właśnie dlatego, bo również władza wywodziła się ze społeczeństwa. Komuniści nie przylecieli z Księżyca, ani nawet z Moskwy (a na pewno nie wszyscy) i wbrew temu, co chcieliby nam wpoić historycy IPN, byli także Polakami, co znaczy, że wywodzili się z określonej formacji kulturowej, byli kształtowani przez określone warunki obyczajowe i określoną mentalność. To, że ktoś był komunistą, nie oznaczało z automatu, że potrafił wyobrazić sobie koncept tak rewolucyjny jak mężczyzna w kuchni albo zmieniający pieluchy. Przeciwnie, łatwiej było posłać człowieka w kosmos niż mężczyznę do dziecinnego pokoju. Wartość pracy wykonanej przez Stańczak-Wiślicz, Fidelis, Perkowskiego i Klich-Kluczewską polega też, a może przede wszystkim, na odwróceniu perspektywy – zamiast pytać, co komunizm i socjalizm zrobił z wizją i modelem kobiecości, można zapytać o to, czego nie zrobił z modelem męskości.

Byłaby więc opowieść o „kobietach i komunizmie” także opowieścią o kryzysie wyobraźni i być może największą zaletą tej syntetycznej, choć nowatorskiej, solidnie udokumentowanej i przystępnie napisanej publikacji, jest to, że raczej otwiera dyskusję, niż ją zamyka. Zachęca do zadawania pytań: jak to się stało, że doszło do tak zasadniczych przeobrażeń w różnych sferach życia społecznego, a sfera porządku płci trzymała się (i trzyma!) tak mocno, dlaczego tak trudno myśli się poza kategoriami płci, ale też – jakie warunki muszą być spełnione, aby mogło być wreszcie równiej? Na to pytanie można chyba odpowiedzieć od razu: chodziłoby o docenienie pracy opiekuńczej, ale również sprawiedliwe jej rozłożenie, o porzucenie myślenia, że emancypacja to prosty zabieg „podniesienia” kobiet do ról męskich i uznania, że nadają się równie dobrze jak mężczyźni do tego, co zazwyczaj robią mężczyźni. To, jak się okazało, ślepa uliczka, a równiejszego, bardziej sprawiedliwego społeczeństwa nie da się osiągnąć bez feminizacji czy nawet, użyję tego słowa tak straszliwego dla niektórych, zniewieścienia mężczyzn.