HISTORIE LUDOWE: Wyklęty lud i Ziemia
Jakub Julian Ziółkowski, bez tytułu, 2008 / Fundacja Sztuki Polskiej ING, CC BY-NC-ND 3.0

11 minut czytania

/ Ziemia

HISTORIE LUDOWE: Wyklęty lud i Ziemia

Katarzyna Czeczot

Opisywanie dziejów klas podporządkowanych bez uwzględnienia mechanizmu podporządkowania natury nie ma szans w pełni wyjaśnić procesów historycznych. Zwierzęta, lasy, lodowce i oceany wciągnięte są w ten sam system dominacji

Jeszcze 3 minuty czytania

Jakiś czas temu w Polsce ukazała się książka Érica Barataya „Zwierzęcy punkt widzenia. Inna wersja historii”. W jednej z jej części, zatytułowanej „Żywoty proletariuszy”, mowa jest o koniach pracujących w kopalniach. Ponieważ Baratay korzysta w swoich badaniach prawie wyłącznie ze źródeł francuskich, zastanawiałam się podczas lektury, jak wyglądała sytuacja koni w innych krajach. W Polsce przecież konie pracowały pod ziemią do lat 50. XX wieku! Część z nas pamięta pewnie „Łyska z pokładu Idy” Gustawa Morcinka. Mało komu jednak przychodzi do głowy łączyć tę powieść z historią społeczną. Ponieważ w szkole nie dostajemy narzędzi, żeby rozpatrzeć losy Łyska w szerszym kontekście, wzruszamy się historią pojedynczego konia, tępiąc zupełnie krytyczne ostrze tego utworu. Można było mieć nadzieję, że kolejne prace o ludowej historii Polski dostarczą takich narzędzi. Czy tak się stało?

Recenzja Kingi Dunin z „Ludowej historii Polski” Adama Leszczyńskiego jest raczej pozytywna. Wątpliwości krytyczka zbiera w ostatniej części zatytułowanej neutralnie „Czego jeszcze chcę się dowiedzieć?”. Odpowiedź brzmi tak: o przemocy stosowanej przez klasy ludowe, o ich życiu codziennym, o ludowym antyklerykalizmie, osiągnięciach socjalnych PRL-u, o kobietach z ludu, historii praw reprodukcyjnych. I w tym miejscu Dunin zadaje pytanie trochę z innego porządku: „[C]hyba nie trzeba tłumaczyć, jakie znaczenie dla kobiet ma możliwość kontroli reprodukcji i jak przekłada się na inne zjawiska społeczne. A to prowadzi nas do kwestii postępu technicznego, mającego też wpływ na zmiany struktury społecznej, świadomość zbiorową, aspiracje i tym samym na procesy emancypacyjne. I może nawet wolno nazwać to postępem, gdyby nie perspektywa, że doprowadzi on do zajechania planety na śmierć. Może współczesnym proletariatem są zwierzęta, lasy, lodowce, oceany? (Ale to już nie jest uwaga skierowana do autora)”.

Skieruję ją więc do siebie. Twierdzenie, że postęp technologiczny jest czymś jednoznacznie pozytywnym i pożądanym, to ważny dogmat nowoczesnej zachodniej historiografii. Podobnie czymś jednoznacznie pozytywnym i pożądanym miałby być wzrost gospodarczy. Uwaga Dunin kryje inne pytanie: czy rzeczywiście takiej historii ludowej potrzebujemy w czasach katastrofy ekologicznej?

Historie ludowe w „Dwutygodniku”

Ludowa historia Polski zagościła w naszych dyskusjach na dobre. Odkrywamy kolejne obszary przemilczeń, spieramy się o feudalizm, pańszczyznę, wyzysk, niewolnictwo i nie kupujemy już łatwo sympatycznych opowieści o kulturze szlacheckiej. Ale co z tych dyskusji wynika dla współczesności? Jak nasze chłopskie przodkinie mogą nam pomóc w epoce pandemii, prekariatu i kryzysu klimatycznego? Co mamy zrobić z dorobkiem kultury ufundowanym na przemocy? I czy nasze ciała wciąż noszą ślady dawnych lęków?

Wiem, że dla niektórych zdanie o zwierzętach, lasach, lodowcach i oceanach będzie brzmieć jak puste hasło rzucane raz na jakiś czas pod adresem humanistyki, by podążyła za kolejnym modnym tematem czy modną metodologią. Tymczasem rozważanie dziejów klas podporządkowanych bez uwzględnienia mechanizmu podporządkowania natury nie ma szans w pełni wyjaśnić pewnych procesów historycznych. Ponieważ zwierzęta, lasy, lodowce, oceany wciągnięte są w ten sam system dominacji. Kiedy panowie porównują niewolników czy pańszczyźnianych chłopów do bydląt, zestawienie to jest czymś więcej niż uwłaczającą klasom ludowym metaforą, wyrazem pogardy. Pokazuje ono również, że dla akumulacji kapitału niezbędna zawsze była praca mięśni, czy to ludzi, czy to zwierząt. (Paradoksalnie niezbędna jest ona również dziś, gdy tak dużo mówi się o automatyzacji i robotyzacji. Przecież nazwa mechanicznego Turka, jaką Amazon nadał swojej strategii crowdsourcingowej, odsłania w tym samym stopniu marzenie o idealnej maszynie zastępującej człowieka, co żałosną niemożność jego realizacji). Kapitaliści przywłaszczają sobie zarówno pracę zwierząt ludzkich i nie-ludzkich, jak i pracę przyrody. To na procesach biosfery kapitalizm zbija kapitał – biosfery, którą systematycznie on zresztą niszczy, wylesiając, zanieczyszczając gleby, oceany i powietrze, wydobywając surowce. Powiedziałabym, że zwierzęta, lasy, lodowce, oceany nie tyle są współczesnym proletariatem, ile proletariatem są od dawna.

Pracę „Rhizopolis” sama artystka Joanna Rajkowska określa jako „futurystyczną scenografię do nieistniejącego filmu science fiction o przyszłości naszej planety”. Oto po serii kataklizmów ludzie znajdują schronienie w podziemiach lasu, między splątanymi korzeniami drzew, które dostarczają ocaleńcom potrzebnych do życia składników. Oprócz komponentu futurystycznego mi narzuca się tu również kontekst dotyczący przeszłości, a to ze względu na metaforyczny sens korzeni, odsyłający do pewnego modelu narracji historycznej. Jakby Rajkowska, eksponując dosłowność korzeni, stawiała pytanie o możliwość historii nieantropocentrycznej, międzygatunkowej i środowiskowej. Jakby proponowała szukać korzeni – rozumianych jako rodowód, pochodzenie – w korzeniach roślin. I chyba tak mniej więcej można by zobrazować projekt geohistorii. Splątane korzenie, których sens dosłowny i przenośny odbijają się w sobie nawzajem, oznaczają „upadek odwiecznego humanistycznego rozróżnienia na historię naturalną i historię człowieka”; rozróżnienia nie do utrzymania w obliczu zmian klimatu wywołanych ludzką działalnością. (Swoją drogą, czy trzeba było globalnego ocieplenia, by zrozumieć, że działania ludzi zachodzą w kontekście ekosystemów? Czy twierdzenie Richarda C. Foltza, że „historia gospodarcza dotycząca produkcji wełny nie może być pełna, jeśli nie opowiada zarazem historii owiec”, samo w sobie nie jest wystarczająco logiczne i przekonujące?).

Środowiskowej historii ludowej potrzebujemy teraz bardziej niż jakiejkolwiek innej. Bez klasowej perspektywy trudno nam przecież zrozumieć nierozerwalny splot, jaki łączy problemy planetarne i nierówności społeczne, bo sama koncepcja człowieka jako siły geologicznej przesłania fakt, że większość ludzi znajduje się w pozycji ofiar kryzysu klimatycznego, a nie sprawczych podmiotów zmian. Więcej, mało który mieszkaniec Globalnej Północy zdaje sobie sprawę, że jedna szósta ludzkości nie przyczynia się w ogóle do emisji gazów cieplarnianych, a co trzeci człowiek nie ma dostępu do prądu. To dlatego, jeśli historia klas ludowych ma nam powiedzieć cokolwiek o mechanizmach władzy i formach wyzysku, musi być ona historią środowiskową.

Podział na klasy podporządkowane i elity nie bez przyczyny przecież zbiega się z narodzinami rolnictwa. Jak dowodzi James C. Scott w książce „Against the Grain”, wyłonienie się warstwy rządzącej staje się możliwe dzięki zarządzaniu nadwyżką zboża, która pojawia się w społecznościach osiadłych i uprawiających ziemię. Podbój roślin wiąże się z podbojem ludzi. Na tej podwójnej przemocy zaś ufundowane zostaje państwo. Scott każe ostrożniej więc patrzeć na rolę, jaką odegrało państwo w historii ludzkiej i nieludzkiej. Ale każe on również historię przemocy rozpisywać na kilku planach, biorąc pod uwagę sieć wzajemnych uwarunkowań. Nawiasem mówiąc, Leszczyński, który przywołuje Scotta, nie odrabia żadnej z tych lekcji. Jego książka jest nie tylko niezainteresowana kontekstem ekosystemu, ale również – chwilami nieznośnie – państwowocentryczna.

Podział na klasy pracujące i elity rządzące pokrywał się więc, jaki pisze Scott, z podziałem na klasy tych, którzy uprawiają zboża, i tych, którzy czerpią z nich zyski, wykorzystując zapasy złożone w spichlerzu jako narzędzie sprawowania władzy. Ukoronowaniem tego systemu opartego na przymusowej pracy jest plantacja – monokulturowa uprawa cechująca się ekstremalnym porządkiem i kontrolą. Stanowi ona również dobrą ilustrację tego, co Jason Moore nazywa tanią naturą. Moore, środowiskowy historyk i historyczny geograf, który zasłynął postulatem, by zamiast o antropocenie mówić o kapitalocenie, podważa tezę mówiącą, że do kryzysu klimatycznego w największym stopniu przyczyniła się rewolucja przemysłowa. Jego zdaniem dużo ważniejsze były narodziny logiki rynkowej, które możemy lokować w tzw. długim XVI wieku, kiedy w Europie następuje grodzenie gruntów użytkowanych wcześniej wspólnie, ustanowienie reżimu własności, a w Amerykach rozpoczyna się kolonizacja i ludobójstwo autochtonów. To wówczas przyroda z jednej strony stała się towarem, z drugiej została zaprzęgnięta do pracy.

Choć zatem praca zwierząt ludzkich i nieludzkich różni się pod tak wieloma względami, to w tym jednym pozostaje identyczna i niezmienna od wieków – ma być tania. To dlatego dokonuje się transformacji ras udomowionych zwierząt (Éric Baratay w „Zwierzęcym punkcie widzenia” ,pokazując metamorfozy, jakim ulegały hodowlane konie dostosowywane do ludzkich potrzeb, pisze o kształtowaniu sylwetki, wagi, układu mięśni – wszystko w celu obniżenia kosztów pracy). Dlatego manipuluje się cyklem rozrodczym krów mlecznych, by każda dawała tyle mleka, że starczyłoby go dla trzydzieściorga cieląt (czym skraca się jej życie z 20 do 3 lat). Dlatego fabryki przenosi się do krajów Globalnego Południa, co pozwala obniżyć nie tylko wynagrodzenia, ale również wydatki związane z zasadami bezpieczeństwa pracy. Dlatego w magazynach Amazonu praca wrzała nawet wtedy, gdy wykrywano kolejne przypadki koronawirusa wśród pracowników.

Klasy ludowe dzielą z przyrodą nie tylko historię wyzysku, ale również historię oporu. To również świetnie pokazuje Baratay, pisząc o koniach, które odmawiają ciągnięcia dodatkowych wózków dołączonych do zwykłego ładunku, o krowach, które bodą i kopią okrutnych hodowców, o psach, które uciekają od właścicieli i dołączają do dziecięcych band snujących się po mieście i żyjących z drobnych kradzieży. W tym samym porządku można by umieścić historie zbiegłych chłopów ukrywających się na bagnistych terenach czy góralskich zbójników. To przecież przykłady niezwykłych sojuszy, w jakie zbuntowany lud wchodzi z przyrodą, również stawiającą (do czasu oczywiście) opór zagospodarowaniu i utowarowieniu. Czy zresztą śladów tego rodzaju sojuszy nie przechowuje kultura ludowa w opowieściach o ludowych bohater(k)ach, którym przyroda przychodzi na pomoc w trudnej chwili, udzielając schronienia w głębi jeziora albo w ciele zwierzęcia?

W książce „Epoka człowieka. Retoryka i marazm antropocenu” Ewa Bińczyk pisze o konieczności wprowadzenia do naszych teorii i pojęć postantropocentrycznej, środowiskowej czy też klimatycznej korekty. Bez wątpienia domaga się jej również historiografia, która naturalizując kapitalizm i uznając dogmat wzrostu gospodarczego, uniemożliwia nam dostrzeżenie faktycznych konsekwencji tzw. postępu cywilizacyjnego. Ale – powtórzę – historia ludowa korekty tej domaga się również ze względu na interes współczesnych klas ludowych. Odkąd wzrosła świadomość na temat zmian klimatycznych, coraz częściej wygrywa się konflikt między ratowaniem planety a interesami klas ludowych. Tymczasem alternatywa: albo Ziemia, albo jej wyklęty lud – jest fałszywa. Nie musimy jej ulegać.