Dojrzeć rzeczność
fot. F. Springer

34 minuty czytania

/ Ziemia

Dojrzeć rzeczność

Filip Springer

Szukając pejzażu zaczesanego przez rzekę, muszę od niej odjechać czasem na kilka, kilkanaście kilometrów. W bezmiarze pól znajduję ślady wojny prowadzonej tu przez ostatnich dwieście lat

Jeszcze 9 minut czytania

Pra

Zaczynam od geologii. To jest młody pejzaż, powstał całkiem niedawno. Dużo się w nim dzieje. Jeszcze czternaście tysięcy lat temu w miejscu, w którym wysiadłem z pociągu, płynęła ogromna rzeka. To była rzeka matka, prarzeka. Mieszały się w niej wody płynące z południa i te spływające z północy – z lądolodu. Jego zimne czoło znajdowało się wtedy kilkadziesiąt kilometrów na północ stąd. Zalegał tu ponad sto tysięcy lat i właśnie się wycofywał. Ona płynęła na zachód, żłobiąc swoje wielkie prakoryto w stronę tego, co później nazwano Morzem Północnym. Była silna, niosła ze sobą prawdziwy ogrom wody. Niektórzy uważają, że latem, gdy lądolód topił się najszybciej, było tej wody o sześćset razy więcej niż w dzisiejszej Odrze, trzysta–czterysta razy więcej niż teraz w Wiśle. Dwa razy tyle co w Amazonce.

Rządziła nią tylko fizyka, człowiek mógł jedynie stanąć na jej brzegu i patrzeć bezradnie.

Dopiero gdy lądolód ostatecznie ustąpił, niesione przez nią wody zaczęły szukać krótszej drogi. Podzieliły się więc i rozbiegły. To były rzeki córki – te, które wszyscy znamy – Noteć, Warta, fragmenty Wisły i Odry. Przyjechałem tu, żeby dostrzec jedną z nich – Odrę.

Zobaczyć rzekę, dojrzeć jej rzeczność.

Z kilku powodów jest to fatalne miejsce na takie ćwiczenie. Rzeka jest tu granicą – oddziela od siebie dwa kraje. Są to byty raczej zabawne, jeśli się na nie spojrzy w perspektywie geologicznej. Ale mało kto tak patrzy. Historia jest łatwiejsza od geologii. Człowiek może się w niej schronić. Na granicy dwóch państw ten historyczny ścieg jest szczególnie wyraźny. Tyle się tu przecież dzieje, gdy staniemy plecami do rzeki. 

Ale to nie jedyny powód.

Bo ta akurat rzeka jest jedną z najwcześniej zmienionych przez człowieka rzek w Europie. Dziś nie ma więc już właściwie nic wspólnego z tym, jak wyglądała wtedy, gdy wycofujący się lądolód otworzył ujście dla jej wód na północy. Od setek lat jej koryto próbowano okiełznać i podporządkować ludzkiej woli. W jednych miejscach je pogłębiano, w innych poszerzano. Brzegi umacniano gliną i faszyną. Budowano ostrogi, przekopywano zakola. Upraszczano. Żadna inna rzeka na kontynencie nie jest opasana taką ilością wałów. Wszystkie one mają w sumie 1600 kilometrów. Rzeka miała być użyteczna. I z czasem taka właśnie się stawała.

Dlatego zobaczyć ją nie jest wcale tak łatwo. 

Pomyślałem jednak, że jeśli tutaj się to uda, to wszędzie indziej, tam, gdzie człowiek nie miał w sobie aż tyle determinacji, będzie to już o wiele prostsze. Bo są przecież rzeki w Polsce mniej zmienione niż ta. I takie, które nie stanowią aż tak despotycznych granic.

Myślenie rzeki

Mój odcinek badawczy wyrażony w bezwzględnych liczbach to 614–718. Jeszcze w XVIII wieku Odrę zaczęto mierzyć i dzielić na kilometry – od źródeł do ujścia. Od tego zaczęto wielki plan podporządkowywania jej ludzkim zamiarom.

614 kilometr to tam, gdzie Warta i Odra, łącząc się, tworzą ogromne rozlewisko. Wykorzystali to ludzie, zakładając tu niedostępną twierdzę Kostrzyn. 718 kilometr – Gryfino leżące na skraju Międzyodrza, ziem pozyskanych w wyniku kolejnych etapów regulacji. Dalej, za Gryfinem Odra jeszcze przez chwilę trzyma fason, a potem stopniowo zatraca się w jeziorze Dąbie.

614 i 718 kilometr Odry / źródło: Google Earth

Sto kilometrów rzeki. Pierwsza myśl – powinienem mieć łódź. W łodzi byłbym najbliżej niej. Ale to złudzenie. Płynąc, byłbym najbliżej takiej rzeki, jaką chcą widzieć ludzie i jaką sobie w końcu stworzyli. To niezmienna błękitna wstążka na mapie – coś, czego można się spodziewać. Poskromiona i obezwładniona. Niósłby mnie więc nurt – niewolnik wzięty w karby wałów, kanałów i śluz. Nie takiej rzeki szukam.

W „Geographike hyphegesis” Ptolemeusza Odra to Viadrus – rzeka, która się przedziera. Samo słowo „Odra” również pochodzi od słów „drzeć”, „przedzierać się”. Żeby poznać tę pierwotną rzekę, wsiadam więc na rower. Najpierw sprawdzam jej wschodni brzeg, a później wracam do miejsca startu i ruszam po zachodniej stronie. Podążając jej śladem, odjeżdżam czasem nawet kilkanaście kilometrów od jej dzisiejszego biegu. W głębi lądu odnajdę starorzecza i krajobraz zaczesany jej nurtem przed setkami, a nawet tysiącami lat. Śpię tam, gdzie zastanie mnie wieczór – czasem nad jej głównym korytem, czasem z dala od niego, w fałdzie terenu uformowanego przez płynącą niegdyś tu wodę.

A więc najpierw Kostrzyn – Szumiłowo – Chlewice – Porzecze – Kłosów – Czelin – Gozdowice Siekierki – Stary Kostrzynek – Osinów Dolny – Cedynia – Piasek – Zatoń Dolna – Krajnik Dolny – Ognica – Widuchowa – Marwice – Gryfino. 

A potem Kustrin – Neubleyen – Nieschen – Kienitz – Ortwig – Neubarnim – Neulewin – Kerstenbruch – Wriezen – Altranft – Bad Freienwalde – Schiffmuhle – Neutommow – Altglietzen – Neuglietzen – Hohenwutzen – Hohensaaten – Stolzenhagen – Stolpe – Schwedt – Gartz – Mescherin – Greifenhagen.

Ale żeby tę rzekę zobaczyć, muszę się na chwilę oderwać od mapy i pozwolić nurtowi meandrować, choćby we własnej głowie. Dwie trasy muszą więc stać się jedną. Zatem z Kostrzyna, przez Szumiłowo, do Neubleyen, a stamtąd przez Nieschen i Kienitz do Porzecza, Kłosowa i Czelina. Z Siekierek do Oderaue (jest tam nawet most, po polskiej stronie piękny, po niemieckiej zamknięty). A potem ze Stolpe do Schwedt przez Zatoń Dolną i Krajnik.

Za cholerę nie da się tak jechać, ale da się tak tę rzekę pomyśleć.


614

„W mojej pamięci widzę tę miejscowość pod wiecznie listopadowym niebem” – pisał o Küstrinie Theodor Fontane, przypominając tamten ponury poranek 6 listopada 1730 roku, kiedy to na główny plac twierdzy wyprowadzono Hansa Hermanna von Katte, porucznika armii pruskiej i przyjaciela księcia Fryderyka II von Hohenzollerna, przyszłego następcy tronu. Kilka miesięcy wcześniej pojmano ich obu i jeszcze kilku żołnierzy w czasie zuchwałej próby ucieczki do Anglii i oskarżono o dezercję. Sąd nie potraktował ich tak samo. Kronprinz został osadzony na dwa lata w twierdzy Küstrin. Von Katte dostał dożywocie, które jednak król zamienił mu na karę śmierci wykonaną przez ścięcie mieczem. Głowa młodego porucznika spadła na oczach królewicza. Chodziło o lekcję, której król chciał udzielić krnąbrnemu synowi.

Dziś jest to miejsce przejmującego bezruchu, które wzięła w posiadanie roślinność. Przez całą wojnę nie spadła na to miasto ani jedna bomba, ale w 1945 roku wystarczyły dwa miesiące alianckich bombardowań, by obrócić jego najstarszą część w perzynę. Nigdy nie podniesiono go z gruzów. Zielskiem zarastają więc nie tylko brukowane uliczki, ale też wystające nieco ponad grunt wejścia do piwnic, place, podwórka, a nawet wnętrza domów. Białe płytki będące niegdyś podłogą jakiejś kuchni albo łazienki przy Kietzerstrasse połyskują pomiędzy kępami bylin. Równy szereg schodów pamiętający jeszcze rytm nieistniejącej już dzisiaj pierzei Weberstrasse prowadzi wzrok prosto w stronę Odry. Każde z tych schodów wiodły niegdyś do wnętrza kamienicy, a można nimi wejść już tylko między bzy, karłowate brzozy, topole samosiejki i sięgające piersi dorosłego człowieka pokrzywy.

fot. F. Springerfot. F. Springer

 

Właśnie dlatego tu jestem. Gdy na chwilę zapomni się o tamtym jesiennym poranku roku 1730, o pożodze, jaką w 1757 roku wzniecił tu ostrzał artyleryjski prowadzony przez Rosjan, o kapitulacjach w czasie napoleońskich wędrówek ludów, o łoskocie dywanowych nalotów i burzy ogniowej w roku 1945 – gdy to wszystko na krótką chwilę odłoży się na bok, dojrzy się tu działanie sił większych i silniejszych niż cała ta historia. Tak muszę rozpocząć swoją wędrówkę śladem tej rzeki – od haustu nadziei w miejscu, gdzie przyroda wraca po swoje. W ten majowy poranek, gdy stoję na środku niegdysiejszego Rathaus Platz, słychać tu tylko śpiew ptaków i wycie spalinowych podkaszarek, którymi ludzie próbują bezradnie udowodnić, że mają tu jeszcze cokolwiek do powiedzenia.

628

Za mostem są nieczynne koszary, a kawałek dalej tunel dla rowerów pod torami kolejowymi. Dalej jest Oderbruch. Drogowskazy kierują mnie na wał. Widać z niego łąki ciągnące się po samą Odrę. Czasem między trawami błyśnie błękit nieba i wtedy wiadomo, że nie wszystkie starorzecza zdążyły po tej stronie zarosnąć. Droga, którą jadę, to rowerowa autostrada Oder – Niese. Jest równa, wyasfaltowana i dość szeroka, aby spokojnie mogło się tu minąć dwoje rowerzystów, z pewnością jednak zbyt wąska dla samochodów. Po dwóch kwadransach dojeżdżam do Kienitz i w brzmieniu tej nazwy rozpoznaję znajdujące się na drugim brzegu Chlewice. Tuż przed miejscowością jest miejsce odpoczynku dla rowerzystów, przy nim zaś obelisk upamiętniający Simona Leonarda von Haerlema, sprowadzonego z Niderlandów specjalistę od melioracji.

W roku 1736 wiosenne wezbranie Odry było wyjątkowo wysokie i dość szybko stało się katastrofalną w skutkach powodzią. W wyniku zarazy, która przyszła zaraz po niej, w okolicy umarło prawie dwieście osób. W tym czasie Haerlem pracował na zlecenie pruskiego króla Fryderyka Wilhelma nad regulacją Warty i Noteci. Po katastrofie w Oderbruchu został jednak stamtąd odwołany i poproszony o przygotowanie projektu wałów dla tego odcinka Odry. Nie było to łatwe zadanie.

„Jak wynika ze źródeł kartograficznych – pisał Fontane w swoich zapiskach z podróży po Brandenburgii – istniały tam tylko nieliczne zalesione miejsca z twardym gruntem. Rozległe połacie trzęsawisk i bajor, których wegetacja składała się głównie z traw i sitowia, były naprzemiennie rozdzielone przez gęste zarośla na bagnach i olchy. Dwa razy do roku Oderbruch zalany był wodą na wysokość trzech do trzech i pół metra: raz na wiosnę, gdy stopniały śniegi, drugi raz w lecie, kiedy regionalne niepogody i dopływy z odległych wzgórz sprawiały, że Odra szybko nabrzmiewała. I dwa razy do roku, kiedy fala powodziowa opadła, stare przepływy zamykały się i tworzyły się nowe ramiona. Była to kraina, nad którą unosiły się mgły, siedlisko licznych gatunków ptaków, ryb i ssaków, gdzie «grube słupy komarów» wydawały dźwięki «jakby w oddali werble grały»”.

fot. F. Springerfot. F. Springer

W Oderbruchu rzeka była po prostu sobą. Dla ludzi właśnie stawało się to nie do pomyślenia. David Blackburn w książce „Conquest of Nature. Water, Landscape and The Making of Modern Germany” pisze, że bagna stanowiły nie tylko fizyczną przeszkodę dla podboju czy kryjówkę dla tych, którzy nie chcieli się podporządkować absolutnej władzy. Miejsca takie jak Oderbruch technicznie uniemożliwiały wytyczenie granicy, jak bowiem ją zaznaczyć na bagnie? Ponad wszystko jednak, pisze Blackburn, „bagna fundamentalnie nie pasowały do świata, w którym wszystko pozostaje pod ścisłą kontrolą racjonalności”.

Oderbruch był zbyt rozległy, by zabezpieczyć go wałami. Rzeka miała tu zbyt wiele ramion. Teren musiał zostać całkowicie osuszony, a Odra zapędzona w jedno koryto. Gdy Haerlem opowiedział o swoim planie królowi, ten miał odrzec:

„Jestem już na to za stary i chcę to zostawić mojemu synowi”.

Temu, do którego stóp kazał potoczyć głowę przyjaciela.

„Zagospodarowanie ziemi interesuje mnie bardziej niż mordowanie ludzi” – miał zaś powiedzieć Fryderyk II, który w 1740 roku zasiadł na pruskim tronie. Siedem lat później prace w Oderbruchu ruszyły. Zgodnie z projektami Haerlema i jego następców wykopano nowe koryto rzeki na wschód od Oderbruchu. Zrobiono to ogromnym nakładem sił i środków. Do pracy zagoniono chłopów z okolicznych wsi i kolonistów, których zwabiono w okolice obietnicą niemalże gotowych gospodarstw czekających na zasiedlenie. Gdy przyjeżdżali na miejsce, okazywało się, że przed posianiem tutaj czegokolwiek trzeba najpierw ten teren osuszyć. Prace prowadzono ręcznie, przy pomocy najprostszych narzędzi, takich jak szpadle i drewniane wiadra. Ludzie zanurzeni często po pas w błocie kopali nowe koryto i prowadzące do niego kanały oraz rowy melioracyjne. Dziesiątkowały ich epidemie malarii przenoszonej przez niezliczone komary. Roboty były też wielokrotnie sabotowane przez miejscowych, którzy odmawiali udziału w pracach, kradli drewno zmagazynowane na placach budowy i podpalali stosy faszyny służącej do umacniania brzegów. Wysiłki garstki najwytrwalszych były niweczone przez wiosenne i jesienne wezbrania, a także zimowe zatory lodowe. W 1751 roku król wysłał na miejsce wojsko, które miało nie tylko pomóc w robotach, ale też zaprowadzić w okolicy porządek. Dwa lata później prace zakończono, a w Oderbruchu na zawsze zaczęła opadać woda. Miała tam wkraczać już tylko w czasie najbardziej gwałtownych powodziowych konwulsji.

635–662

Za Kienitz odbijam nieco od rzeki i ruszam w głąb jej dawnych terytoriów. Łatwo się tu jedzie. Można rozpędzić rower i gdyby nie tarcie i opór powietrza, dojechałoby się aż do morenowych wzgórz, u stóp których rozłożyło się Bad Freienwalde. Żadnych podjazdów, żadnych zjazdów. Równica, dokąd wzrokiem sięgnąć. Aplikacja do liczenia przewyższeń i watów umiera z nudów, mnie ta monotonia jakoś fascynuje. Jadę przez obszar, który dwa razy w roku, przez tysiące lat, zalewała rzeka. Żyjący tu nieliczni ludzie nauczyli się tego rytmu. Poruszali się głównie łodziami, siedliska zakładali na mineralnych wyspach wystających ponad poziom mokradeł, swoje domy oświetlali pociętymi w paski kawałkami miętusów – ryb tak tłustych, że z powodzeniem można było ich używać zamiast łuczywa.

Teraz to wszystko jest podporządkowane geometrii – drogi krzyżujące się pod kątem prostym, kanały kilometrami ciągnące się idealnie prostymi liniami… Bezmiar pól i wsie, z których wymiotło ludzi. Sophiental, Neudorf, Neulewin, Neutrebbin. To „neu” w nazwach przypomina, jak młoda jest ta kraina. Ma raptem dwieście pięćdziesiąt lat. W końcu docieram do jednego z powidoków rzeki – Gustebiese Alteoder. To jedno z jej koryt zostawione dla odwodnienia zagarniętych rzece terenów. Zarasta trzciną i grążelami. Wzdłuż niego wiedzie moja droga. Docieram nią do Wriezen. „W dni targowe przybywały do Wriezen setki łodzi i sprzedawano zgromadzonym tam handlarzom zapas ryb i raków” – pisał Fontane.

Niegdyś gospodarcze centrum Oderbruchu jest dziś naprawdę przygnębiającą dziurą. Zajeżdżam więc tylko do supermarketu, uzupełniam wodę w bidonach i uciekam na północ.

fot. F. Springerfot. F. Springer

Przed Bad Freienwalde teren zaczyna się łagodnie wybrzuszać. Po siedemdziesięciu kilometrach płaskiego każdy taki garb terenu przyjmuję z ekscytacją. Za miastem droga i stare odrzańskie koryto docierają do podnóża całkiem wysokich wzgórz i odbijają mocno na wschód. Jadę teraz granicą dwóch światów. Po lewej mijam piaszczyste i strome stoki moreny, a po prawej ciągnące się po horyzont, wydarte rzece równiny. Ścieżka nieco trawersuje mniejsze pochyłości, obdarowując mnie dalszymi i bardziej spektakularnymi wglądami. Patrzę więc, coraz bardziej zahipnotyzowany, i zastanawiam się, jak to było przybyć tutaj wtedy i usłyszeć: „Zróbcie coś z tym. Stworzyliśmy tę równinę dla was. Pokażcie, że było warto”.
Boże mój, taki bezmiar, byłbym sparaliżowany strachem.

Osinów. Źródło: Google EarthOsinów. Źródło: Google Earth

662–665

Pod wieczór docieram do Osinowa Dolnego. Bliskość granicy przeobraziła tę wieś w wielkie handlowe fawele. Budy z papierosami, z mięsem, z chińskim czymś, ze sprzętem ogrodniczym, z zakładami fryzjerskimi. Budy ze wszystkim, co jest tańsze niż po niemieckiej stronie. Są nawet budy z budami dla psów. A ponad tym wszystkim góruje modernistyczne gmaszydło dawnej fabryki celulozy zamienione oczywiście na Polenmarkt. Widziałem to wcześniej na mapie, ale i tak nie umiem sobie z tym poradzić. I już jestem gotów uwierzyć, że jest to miejsce po prostu złudzeniem wynikającym ze zmęczenia i upału, gdy dostrzegam tę staruszkę. Jej poletko jest wciśnięte między stację benzynową, wielki magazyn z papierosami i sklep z gipsowymi odlewami wszystkiego. Dookoła huczy jakieś techno, a ona stoi pochylona, przygarbiona, jakby ją to wszystko wokół dociskało jeszcze bardziej do ziemi. W rękach trzyma motykę. Z metodyczną regularnością wbija ją w ziemię. Lekki zamach, zgrzyt metalowego styliska przebijający się jakimś cudem przez łomotaninę muzyki i kroczek do przodu. Jakby chciała stawić czoła Lewiatanowi, który obok, nażarty, układa się właśnie do snu. Jakby mu chciała pokazać, że nie wszystko jest dla niego.

fot. F. Springerfot. F. Springer

„Strasznie jest spojrzeć mu w zęby. (…) Serce ma twarde jak skała, jak dolny kamień młyński. Gdy wstaje, mocni drżą ze strachu i przerażeni tracą przytomność. Bo cięcie mieczem bez skutku, jak dzida, strzała czy oszczep” (Hi 41,16)

A czasem wystarczy motyka w rękach przygarbionej staruszki.

Miejsce na obozowisko znajduję w kępie drzew nad samą Odrą. Na drugim brzegu widzę dziwne zaklęśnięcie terenu. Zerkam na mapę i zaczynam rozumieć, że to zasypane ujście starej Odry, północny kraniec Oderbruchu. Przed jego osuszeniem rzeka odbijała stąd bardziej na zachód. Zjadam szybką kolację i opłukuję się wodą z butelki. Mógłbym skorzystać z rzeki, ale chcę pozostać wierny staremu zwyczajowi odrzańskich marynarzy, którzy wiedzieli, że nie wolno jej zanieczyszczać brudem ani ludzkich, ani zwierzęcych ciał. Mogła się bowiem za taką zniewagę srogo zemścić.

Nie rozwieszam hamaka, kładę się po prostu na ziemi jedynie pod osłoną moskitiery. W nocy budzi mnie szelest kroków. Przez chwilę obawiam się, że to jakiś człowiek, szybko jednak dostrzegam w świetle księżyca smukłe sylwetki saren przechodzących przez moje obozowisko. Nie zauważyły mnie, dopiero moje poruszenie je spłoszyło. Uciekają wszystkie poza jedną – ta najwyraźniej nic sobie z mojej obecności nie robi. Idzie powoli, wpatrując się we mnie badawczo. Dopiero rano zauważam, że w zmęczeniu rozstawiłem obóz w miejscu, przez które przebiegała ich ścieżka do wodopoju. I w taki sposób objawia mi się rzeka. Szlakami tych, którzy jej szukają.

667–659

Zobaczył na Facebooku zdjęcie, które zrobiłem dzień wcześniej w okolicy, i napisał po prostu w komentarzu:

„Czekam na pana w muzeum od 8”.

Nie brzmi to tak, jakbym miał jakiś wybór. Z samego rana ruszam więc w stronę Cedyni. Odjeżdżam od rzeki, a jednocześnie do rzeki się zbliżam. Jadę bowiem przez Żuławy Cedyńskie – teren zabrany Odrze w połowie XIX wieku. Jego powstanie odsunęło Odrę od Cedyni o dobre dwa kilometry i doprowadziło do ostatecznego upadku rybołówstwa w mieście. Sprawiło też, że sama Cedynia, wtedy Zehden, wygląda dość absurdalnie – rozłożona na nadrzecznej skarpie, z uliczkami biegnącymi stromo w dół, niegdyś w stronę wody, a dziś tylko w stronę pól.

Wchodzę do Muzeum Regionalnego i od razu wpadam w sam środek opowieści. Ryszard Matecki sprawia wrażenie, jakby mówił już wcześniej, przed moim przyjściem, jakby tkwił w jakimś nieprzerwanym nawet nocą i snem monologu o dziejach tych ziem, a ja tylko się przyłączyłem do niego na chwilę, trochę w nim pobędę, a potem pojadę w swoją stronę, podczas gdy on będzie mówił dalej. Udaje mi się jednak w końcu wejść mu w słowo, by objaśnić cel wizyty. Słucha uważnie, a potem pyta, czy będąc na moście w Siekierkach, nadrobiłem nieco drogi i podjechałem do starej kruszarni kamieni, trzy kilometry na wschód. Mówię mu, że nie, a on na to, że to wielka szkoda, bo w tej kruszarni przerobiono na kolejowy tłuczeń megality z całej okolicy. I ani się obejrzę, a on każe mi zostawić rower w muzeum, pakuje mnie do auta i już jedziemy oglądać ruiny tej kruszarni.

Żuławy Cedyńskie. Źródło: Google EarthŻuławy Cedyńskie. Źródło: Google Earth

Po drodze opowiada mi o historiach sprzed dziesięcioleci i tysiącleci, miesza czasy i perspektywy, geologię z historią i antropologię z ornitologią. Przeskakuje z historii o forsowaniu Odry w 1945 roku do opowieści o częściowo zjedzonym leszczu, którego jakiś spłoszony bielik zrzucił mu prosto na maskę samochodu gdzieś w tej okolicy. Słuchając go, coraz trudniej mi się oprzeć tej nachalnej analogii, że to jego mówienie jest jak ta rzeka, której szukam. Może i nie ma jej już nigdzie w okolicy, jest za to w nim. Opowieść Mateckiego ma swoje odnogi, meandry, miejsca głębsze i płytsze, zimniejsze i cieplejsze. Liczne koryta tej rzeki łączą się i dzielą, główny jej nurt zaś lawiruje między nimi, wybierając kapryśnie raz jedno, raz inne. Matecki jednak zna ten teren, porusza się po nim pewnie. I gdy mi, słuchaczowi, zdaje się, że oto właśnie wpłynęliśmy w jakieś martwe koryto i zaraz osiądziemy na mieliźnie, on odnajduje sobie tylko znany przesmyk, by wydostać się kilkoma słowami do głównego nurtu historii.

Wszystko, o czym mówi, jest pasjonujące, ja jednak nie mogę już uwolnić się od myśli, która jest jak płoń – o tych ogromnych kamieniach, które przywlókł tu przed dziesiątkami tysięcy lat lądolód, a topiąc się, zostawił właśnie tutaj. I o ludziach, którzy kilka tysięcy lat temu znaleźli schronienie w tym naturalnym zakolu Odry, żyznym, ale trudno dostępnym, więc bezpiecznym. I być może dziękując za ten azyl, a być może próbując ubłagać duchy o ochronę, z mozołem przenieśli te kamienie na morenowe wzgórza otaczające dzisiejszą Cedynię. Niektóre ułożyli na sobie, a w okolicy innych pochowali swoich zmarłych. W tym piachu łatwo się przecież kopie groby. I myślę też o ludziach, którzy przez wieki żyli w pobliżu tych dziwnych konstrukcji, ale nie mieli już dostępu do wiary, jaka się w nich kryła. Musieli je jednak jakoś oswoić. Nazywali je więc tak, jak umieli. Zobaczyli w nich groby, a nawet posłania olbrzymów, diabelskie wzgórza, młyny i piwnice, a także góry czarownic. A po nich przyszli następni, ale oni nic już w tych kamieniach nie widzieli, zwieźli więc je w jedno miejsce, to, w którym właśnie stoimy z Mateckim, a on, pokazując palcem, opowiada mi, gdzie były budynki tej kruszarni i gdzie rosną najlepsze rydze. W mojej głowie jednak huczą tylko parowe młoty, które przerobiły te święte kamienie na tłuczeń pod budowę linii kolejowej. I nikt wtedy nie mógł wiedzieć, że ta linia nie przetrwa nawet jednego malutkiego wieku.

fot. F. Springerfot. F. Springer

662–650–645

Zostawiam za sobą Cedynię i tym samym mostem w Osinowie, w którym wjechałem w sam środek przygranicznej fatamorgany, wyjeżdżam znów z Polski. Zaraz jednak skręcam w prawo i ruszam w dół rzeki.

Kawałek za mostem, przy nabrzeżu stoi przycumowana barka. Jakiś gość ćwiczy na niej tabatę, telefon zachęcająco podszeptuje mu kolejne ćwiczenia. Na polskim brzegu, zarośniętym drzewami, nie widać nic poza kilkoma kamperami i masywem niedoszłej fabryki papieru przerobionej na Polenmarkt. Niemcy zaczęli ją budować na początku lat czterdziestych, a skończyli akurat na przyjście Rosjan. Matecki pokazał mi kolorowy film propagandowy z tamtego czasu. Widać na nim ostrzał fabryki prowadzony przez Armię Czerwoną i dzielnych żołnierzy Wehrmachtu przyglądających się temu przez lornetki ze swoich okopów. Wszyscy są dość beztroscy, uśmiechają się, na jednym z ujęć jest gramofon i dłoń w grubej skórzanej rękawicy, która próbuje prawidłowo ustawić na płycie igłę. Potem widać jednego z żołnierzy z lornetką przyciśniętą mocno do oczu. I dopiero gdy ją opuszcza, ukazuje się jego dziecięca, lekko pucułowata twarz. Chłopiec nie może mieć więcej jak szesnaście–siedemnaście lat. Próbuje zachowywać się naturalnie, ale swoimi rozbieganymi oczami ciągle zerka w stronę kamery i operatora.

Na tym filmie widać też rzekę. Jest w drugim, trzecim planie. Niemcy, wycofując się z jej zachodniego brzegu, wysadzili wały, zatrzymali przepompownie, otworzyli śluzy. Przekreśli tym samym cały swój melioracyjny mozół sięgający czasów Fryderyka Wielkiego. Rzeka rozlała się po całej dolinie, tak jak kiedyś. Na tych kilka burzliwych miesięcy wróciła do siebie.

Chodziło rzecz jasna o to, by utrudnić przeprawę tym, którzy szli ze wschodu. Ich pomniki i cmentarze stoją tutaj wszędzie – jadąc po polskiej stronie Odry, mijałem je co chwilę. Zamknięte Muzeum Pamiątek po 1. Armii Wojska Polskiego w Gozdowicach, punkt widokowy z bunkrem dowodzenia na wzgórzach kawałek dalej, czołg – pomnik i cmentarz wojenny w Starych Łysogórkach, a nawet pomnik saperów przy McDonaldzie w Osinowie.

Oglądam ten film w pętli na telefonie i po jakimś czasie przestaję widzieć żołnierzy, czołgi i nawet twarz tego chłopaka z lornetką. Widzę tylko sięgający horyzontu bezmiar srebrnych wód uwolnionej rzeki. I nie wiadomo tylko, czy to tak naprawdę wyglądało, czy odległe szczegóły tych obrazów zatraciły się na skutek niedokładnej lub wielokrotnej ich reprodukcji.

Tabata z widokiem na niedoszłą fabrykę / fot. F. SpringerTabata z widokiem na niedoszłą fabrykę / fot. F. Springer

667

Po kwadransie jazdy docieram do śluzy w Hohensaaten. Akurat przeprawia się przez nią wypełniona śmieciami barka. Kawałek dalej stoi opuszczony ceglany dom. Nie ma już dachu, a jego wnętrze wypełnia roślinność. Pnącza i łodygi tworzą tam zbitą gęstwinę. Zielone wylewa się wręcz przez okna i drzwi. Można odnieść wrażenie, że dom stoi tylko i wyłącznie dzięki tej organicznej, zielonej strukturze, która eksplodowała w jego wnętrzu akurat w momencie, gdy jego ściany miały się już zapaść do środka.

Trudno jednak nie dostrzec tymczasowości tego stanu. Zielona gęstwa jest tu tym samym, czym były bzy, karłowate brzozy i pokrzywy na Starym Mieście w Kostrzynie. Czymś nieuniknionym, większym. I któregoś ranka sine smugi czapli stojących w nadrzecznych szuwarach przełamią się spłoszone głuchym tąpnięciem, kiedy to ściany domu, pod naporem roślin, rozpadną się na wszystkie strony w nieśmiałych obłoczkach pomarańczowego kurzu. A potem będzie już słychać tylko zwycięski szelest pnączy i łodyg, które po latach starań wreszcie dopną swego.

667–689

Dalej jest dwadzieścia kilometrów pustkowia. Bezkres łąk i wał idący na wskroś tego wszystkiego. Monotonność krajobrazu przełamują jedynie kępy drzew sterczące tu i ówdzie z równiny i stada owiec metodycznie koszących łąki. Zatrzymuję się przy jednym z nich. Liczy pewnie z tysiąc zwierząt. Dookoła słychać tylko konsekwentne chrupanie. Tym właśnie różni się zachodni brzeg od wschodniego. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych Polska i Niemcy umówiły się na stworzenie pierwszego transgranicznego parku narodowego mającego chronić Międzyodrze. Na początku XX wieku przeprowadzono tu kolejną fazę regulacji Odry. Rzekę wtłoczono w dwa koryta, a pomiędzy nimi stworzono poszatkowane starorzeczami, kanałami i rowami poldery. Wszystkie one zalewane miały być okresowo przy pomocy skomplikowanego systemu śluz i zastawek. Powstałe w ten sposób łąki były doskonałymi pastwiskami i stanowiły idealne źródło siana. Niemcy wywiązali się ze swojej części umowy i powołali do życia Nationalpark Unteres Odertal (Park Narodowy Dolnej Odry). Polacy nie poszli aż tak daleko i objęli tereny po swojej stronie iluzoryczną ochroną w postaci parku krajobrazowego. Łatwo ten brak ostatecznego porozumienia dostrzec w krajobrazie. Po polskiej stronie nie uruchomiono śluz i kanałów, których użytkowania zaniechano jeszcze w latach sześćdziesiątych. Międzyodrze zarasta więc tam trzcinami, krzewami i kępami drzew. Niemiecka część jest regularnie zalewana i koszona, dzięki czemu mogą tu gniazdować ptaki terenów otwartych, takie jak kuliki, biegusy i czajki. Te owce, których chrupanie rozlega się dookoła mnie, zostały tutaj spędzone, by podtrzymać ekosystem, który przed laty powstał za sprawą człowieka.

fot. F. Springerfot. F. Springer

Jadę wzdłuż kanału HFW (Hohensaaten– Friedrichsthaler Wasserstrasse) zwanego też Wriezener Alte Oder i zatrzymuję się w każdej mijanej po drodze wiosce. Lunow, Stolzenhagen, Stolpe. Wszystkie zanurzone w idealnej wręcz ciszy, oparte o piaszczyste wzgórza i wpatrzone w bezmiar nadrzecznej równiny. Gdzieś tam na wschodzie, ponad morzem traw majaczą sylwetki budynków w Bielinku i Zatoni Dolnej. Ale tutaj to jest bez znaczenia. Tak jak cała reszta świata. Na trawiastych placach, nad samym kanałem stoją kampery. Siedzą przy nich dobrze odżywieni niemieccy emeryci i słowo daję, mam nawet wrażenie graniczące z pewnością, że mówią tam szeptem.

Jakby wszystko istniało tu tylko dla tej ciszy.

Bielinek. Żródło: Google EarthBielinek. Żródło: Google Earth

681–701

Tu już nie jest płasko. Z Piasku, który leży nad samą rzeką, droga przez dobrych kilka kilometrów pnie się ciągle pod górę i gdy w końcu dojeżdżam do miejsca, w którym morena osiąga kulminację, zaczynam tęsknić za niezmierzoną płaskością Oderbruchu. By złapać oddech, zatrzymuję się przy drogowskazie. Odczytuję jego nazwę i od razu przypominam sobie, że o miejscu, do którego prowadzi, wspominał mi Matecki. Ruszam w tamtą stronę, szybki zjazd wyciska mi łzy z oczu i już po chwili w pełnym pędzie wpadam nie tylko pomiędzy porośnięte bluszczami stare domy, ale też w zupełnie inny czas. Jest już wieczór, środek tygodnia i cisza brzmi tu tak samo jak w tych wioskach po drugiej stronie, których sylwetki teraz ledwie majaczą mi na horyzoncie. Nie ma jednak kamperów i niemieckich emerytów. Dość szybko zaczynam więc myśleć, że być może nie powinienem był nigdy tu przyjeżdżać, ani tym bardziej o tym miejscu pisać. Albo przynajmniej tak zmienić jego położenie i nazwę, aby nikt go nigdy nie znalazł.

fot. F. Springerfot. F. Springer

Resztkami sił powstrzymuję się, by nie znaleźć sobie tu jakiegoś cichego kąta w nadrzecznych chaszczach i nie zostać na noc. Wiem jednak, że lepiej jest to miejsce zostawić za sobą, tak by stało się tylko wspomnieniem gromady domów wpatrzonych ufnie w rzekę. Stoją na samym jej brzegu, bo ci, którzy je zbudowali, doskonale wiedzieli, że każde wezbranie rozleje się w bezmiarze łąk po jej zachodniej stronie. Ruszam dalej, przyspieszam aż do pieczenia łydek, by przez lasy, niekiedy brnąc w piachu, a innym znów razem telepiąc się po korzeniach, którymi poprzerastała droga, dotrzeć do Widuchowej. Tego wieczora miasteczko to ma w sobie coś z Suliny leżącej nad Morzem Czarnym, w samym sercu rozmokłej delty Dunaju. Pałętam się przez chwilę po pustych uliczkach, a potem ruszam jeszcze bardziej na północ, by gdzieś pomiędzy wzgórzami ciągnącymi się na północ od miasta, w świetlistej dąbrowie spędzić kolejną noc.

718

Brukowana droga wiodąca przez Międzyodrze między Mescherin a Gryfinem jest jak rachunek wystawiony za te wszystkie równe asfalty, którymi jechałem do tej pory po obu stronach rzeki. Dwa i pół kilometra wertepów, które u co wrażliwszych mogą spowodować oberwanie organów wewnętrznych. Pięknie to wygląda tylko na satelitarnym zdjęciu, gdzie prosta klinga drogi idealnie przecina poldery ze wschodu na zachód.

Źródło: Google EarthWjazd do Gryfina. Źródło: Google Earth

Próbując poznać sto kilometrów biegu rzeki, przejechałem ich ponad trzysta po obu jej stronach. I zdecydowana większość mojej trasy przebiegała przez tereny rzece odebrane. Z naturalną rzeźbą terenu spotykałem się tylko na morenach – polodowcowych wałach piaszczystych pagórów, które zarówno rzeka, jak i ludzie zostawiali w spokoju. Wszystko inne było zmienione.

– Tak wielka rzeka, tak ogromnie przekształcona już nie będzie miała szansy powrócić do swojego pierwotnego stanu – mówi dr Michał Kupiec, geograf z Uniwersytetu Szczecińskiego, który od lat bada przekształcenia krajobrazu w dolinach rzecznych. Zwykle zajmuje się jednak mniejszymi rzekami – one mają dokąd wracać, to widać na całym Pomorzu. Wystarczyło wyłączyć pompy, pozwolić zarosnąć rowom odwadniającym. Siedemdziesiąt lat i nawet rzeki, którym całkowicie wyprostowano koryta, zaczynają w nich tańczyć, podcinają brzegi to z jednej, to z drugiej strony, wylewają tu i tam. Same odnajdują swój dawny rytm. Z Odrą tak nie będzie, to nie ta skala.
Naturalną cechą rzecznego krajobrazu jest nieustanna zmienność, którą niektórzy ludzie nazywają chaosem. Częścią tej zmienności jest wezbranie – przez ludzi nazywane powodzią. Rezygnacja z tych słów ciągle nie mieści się w wielu głowach.

fot. F. Springerfot. F. Springer

Myślę o tym wszystkim, telepiąc się okrutnie między Mescherin a Gryfinem. Jest bardzo wczesny ranek, z noclegu nad rzeką na północ od Gartzu przepędzili mnie wędkarze. Spakowałem się szybko i ruszyłem w stronę przeprawy na polską stronę. I teraz przedzieram się tu nie tylko przez te wyboje, ale też ogłuszający nawał ptasiego wrzasku, jaki zalewa obie strony drogi. I to jest w całej tej podróży najbardziej uderzające – to zderzenie sztucznego lądu, ugrzecznionej rzeki i przyrody, której nie pozostaje nic innego, jak się do tej sztuczności jakoś zaadaptować. Na tym chyba polega dramat antropocenu.

Regulacja Odry trwała prawie dwieście lat i skróciła tę rzekę z 1020 kilometrów do 850. Proces ten na wielką skalę rozpoczął się właśnie tutaj, w dolnym biegu rzeki – w Oderbruchu i na Międzyodrzu. Zdaniem Davida Blackburna to, co się tutaj wydarzyło, dodało Prusom animuszu, by w podobny sposób potraktować inne rzeki.

Tylko „w rejonie Oderbruchu odzyskano około 70 tysięcy hektarów zasobnych w humus gruntów uprawnych, na których uprawiano pszenicę, jęczmień, rzepak, a później także warzywa” – napisała Renate Rub w książce „Odra jako krajobraz kulturowy. Historia i codzienność na polsko-niemieckim pograniczu”. „Odzyskano” – jakby te ziemie kiedykolwiek wcześniej należały do ludzi, a rzeka tylko na chwilę tam wkroczyła.

Trafniejszego słowa użył już chyba sam Fryderyk Wielki, który 3 lipca 1753 roku mógł w końcu uroczyście zakończyć roboty, spoglądając na nowe koryto rzeki z pokładu statku cumującego nieopodal Hohensaaten: „Tę prowincję podbiłem pokojowo” – miał wtedy powiedzieć.

I można to uznać za prawdę, jeśli zgodzimy się pozostać przy tym wygodnym dla nas uproszczeniu, że wojna to coś, co ludzie prowadzą tylko przeciwko innym ludziom.

fot. F. Springerfot. F. Springer

 

Wybrana literatura
Blackbourne D., „Conquest of Nature. Water, Landscape and The Making of Modern Germany”, Toronto 2007
Fontane T., „Wanderungen durch die Mark Brandenburg. T 4: Oderland”, Berlin 1863
Korcz W., „Odra w dziejach Polski”, Zielona Góra 1998
„Odra – Oder. Panorama europejskiej rzeki”, Skórzyn 1998
„Odra jako krajobraz kulturowy. Historia i codzienność na polsko-niemieckim pograniczu”, Szczecin 1998
Odra – rzeka wspomnień i wyzwań
Przyłęcki M., „Uwarunkowania historyczne środowiska nadodrzańskiego”, w: „Praca jako czynnik twórczy w zagospodarowaniu Odry”, Zeszyty nr 14/7, Wrocław–Poznań–Warszawa, s. 16–27.
Rada U., „Odra. Życiorys pewnej rzeki”, Wojnowice 2015
Urbański M., „Międzyodrze – ziemia pozyskana”, w: „Gryfiński Kwartalnik Historyczny” 7/ 2004
Wiechert E., „Dzieci Jerominów”, Olsztyn 1988