ZAMĘT: Lekcja naszego języka
Migawki i krańcówki pospołu z leberką, ekspresem, lajpem i siajowym regularnie pojawiają się w ogólnopolskich kwizach internetowych typu: „Czy dogadałbyś się z łodzianinem?”
Oczywiście – „krańcówka” i „migawka”. Po tym nas, łodzian, poznajecie, słowa te są naszym akcentem, zaśpiewem, odstępstwami od normy i zwyczaju, które mogą wprawdzie zatrzymać bieg rozmowy, a zatrzymawszy – sprowokować prośbę o wyjaśnienie, ale na szczęście nie wywołują krwiożerczych emocji, bo to nie przyciężka godka Ślązaków czy konsternujące ludzi inteligentnych i wrażliwych gadanie jakichś wsioków. Migawki i krańcówki uchodzą więc za na tyle bezpieczne i pocieszne, że pospołu z leberką, ekspresem, lajpem i siajowym regularnie pojawiają się w ogólnopolskich kwizach internetowych typu: „Czy dogadałbyś się z łodzianinem?”. No i o: cała nasza różnica i historia przerobiona – jak wszystko inne – na żarciki i odsłony.
Marna pociecha, ale zawsze – eksploatacja obiegowych łodzianizmów spowodowała, że stały się nieodwracalnie, cóż… obiegowymi łodzianizmami, tanimi gadżetami z informacji turystycznej, magnesem na lodówkę i kubkami z herbem z łódką. Dlatego możemy podjąć nieśmiałą walkę w podziemiu. Wojować nie tyle w imię odbicia krańcówek i migawek, ile w słusznym celu ocalenia naszej mowy codziennej, języka ulic i kamienic, a były nam one przecież i światem, i domem, dziedzictwa, po częstokroć jedynego, pradziadków, rodziców, o wiele starszych kolegów, którzy do tej Ameryki nad Jasieniem przybyli z Mazowsza, Kujaw, Śląska, Wielkopolski i wszystko, co posiadali, od wspomnień, po dialekt i obyczaje, ostatecznie wymieszali i utarli w wielkim moździerzu, jakim było to otwarte, różnorodne, pulsujące życiem miasto.
To nie ambicja zestawienia kompletnego słownika tej najdalszej części Łodzi, w której żeśmy się wychowali – miejsca zwanego raz Chojnami, raz Nowymi Chojnami, a jeszcze dawniej Dąbrówką – lecz powinność, dług wobec przodków. Muzea i archiwa przechowują dokumenty i skorupy, a kto uchroni od zapomnienia wymowę „gjeto”, komu wystarczy sił i odwagi, by powstrzymać unicestwienie chojeńskich knyfów? Słowo jest upartym duchem, który nawiedza, póki ma kogo nawiedzać.
Mama zatem do szkoły przygotowywała sznytki. Wstawanie na ósmą było męką, zwłaszcza gdy w nocy zbyt długo się kusiło – czytało „Pana Samochodzika”, powiedzmy, lub bogato ilustrowane zeszyty „II wojna światowa”. Pokój od kuchni dzieliło przeforstowanie, a w kuchni babcia gotowała o poranku mleko. Używała do tego zazwyczaj maszynki, choć zimą kładła po prostu rondelek na piecu, którego rozpalenie poprzedzała seria czynności rytualnych i praktycznych – najistotniejszą stanowiło wychwycenie cugu sycącego ogień. „Wyjdziesz już z gniazda?!”, wołała do mnie, mieszając. Próbowałem, zaspany, niewybudzony, zły, oponować, lecz na próżno. „A co mi oplatasz! Wstawaj do szkoły! Ile będziesz plincował!”. Na szkołę oczywiście wołaliśmy „buda”, aczkolwiek niektórzy moi wiekowi sąsiedzi nazywali tak i fabrykę. Nie mówili, że ten czy ów pracował tu czy siam, ale że chodził do Gejera, Leonarda, Stolarowa, Heblera.
Kiedy babcia kłóciła się z dziadkiem, ten dostawał w finale lichoratki. Zapowiadał też, że go w końcu przez nią apopleksja zupełna weźmie. W lepszych dniach ona ostrzegała go, by się nie forsował, bo się oberwie – i trzeba byłoby wzywać likorza – on natomiast przynosił jej ryczkę, żeby się nie przychylała. Oboje ganili mnie za skakanie po wyżkach, gdyż mogę coś wystroić, i ciekanie do późna na dworze. Ale ciekałem, bo chłopaki ciekali, więc ja nie mogłem spietrać – nie mogłem zdrefić. Mama pilnowała odrabiania lekcji i uczenia się do klasówek, a dziadkowie dokładali ekstra nadzór od siebie, bo tak bardzo chcieli, by ich wnuczek, w przeciwieństwie do nich – dość niegramotnych, był szkolny. Bali się, że wyrośnie ze mnie kolejny niski typ, jakich pełno dokoła.
Bliższe i dalsze sąsiadki, których nie lubiliśmy, to były gropy, jeśli grube, albo siubraczki o lepkich dłoniach i na bakier z prawem, albo glindy, bo zanudzały gadaniem w kółko, albo plotuśnice. Te serdeczne i oddane babcia pasowała na swoje kumoszki. Choć nie miała ich znowu tak wiele, bo jednak preferowała raczej domatorstwo – cwanianie się po okolicy uchodziło w jej oczach za uwłaczające mieszczańskiej godności i nieestetycznie desperackie. Wolała balkon i siedzenie tam na grzybku, który własnoręcznie zrobił jej mąż tapicer, karmienie wróbli i cukrówek, napawanie się soczystą zielenią rosnącej tuż obok akacji, obserwację naszego mikrouniwersum – szczególnego połączenia wsi z przemysłową metropolią. Widziała dzięki temu, jak drałuję ze szkoły i że mama taska wystane zakupy.
Zbyt gęstą zupę – a niekiedy każdą nieudaną potrawę – zwaliśmy popą. Tejże przeciwieństwem była kliszczunka, wodnista, bezmięsna, gotowana w kryzysowym tygodniu miesiąca. Babcia i mama cieszyły się niemożebnie, że mam apetyt. „Aleś mutnął!”, konstatowały radośnie i z satysfakcją na widok pustego talerza. Kto przesadził z owocami, po mleku napił się wody czy też złakomił na sutą dokładkę budyniu, pitrował na dół, co w naszym przypadku oznaczało ubikację w głębi podwórka.
Babcia często wspominała, że kiedy byłem niemowlakiem, kikrowałem z wózka, bo ciekawiły mnie kształty w ruchu i głosy, i w łóżeczku zwijałem się niczym roboszek. „O, maciuś ci się zaleca”, osądzano łagodnie, gdy pod wieczór tarłem oczy i co chwila pokładałem się, ziewając. Miłość wyrażano różnie – wprost i nie wprost. Na przykład babcia i dziadek raz po raz przytulali mnie najmocniej i mówili, „bo cię zgnietę na orzech”.
Był to czas antab, sip i rzeczy do luftu, wciąż solennego wymawiania takich pojęć jak „termin”, „plac”, „towar”, i to pomimo że wszystko już sprzedano bądź zniszczono, czas zachomikowanych roztropnie forantowych żarówek, kompletów pościelowych i mydeł. Gospodarowaliśmy się w rzeczywistości, w której zabrakło Niemców, Żydów i Rosjan, choć żyli tutaj i umierali od zawsze – od pierwszych kominów i rolwag z belami materiału. Ale jakże często zostaje doprawdy niewiele z ludzi i wszelkich ich spraw, z tego, co szumnie nazwaliśmy historią czy społecznością, gdyż sprawiało imponujące i solidne wrażenie. Skany gazet sprzed wieku, najwyraźniej martwe, bo nie reagują na kombinację ctrl+f, płyty nagrobne wypolerowane deszczami wielu dekad, zetlałe litery na murze kamienicy po dłuższym sylabizowaniu układające się w nazwę sklepu nieczynnego od przedwojnia, coś smacznego z kuchni i obelgi takie jak szwajnehunt, glajda, iwrej, pamiłuj, mosiek. Na ogół nic więcej.