Pewna negacja podmiotu
Punk Marciano / CC BY-NC-ND 2.0

22 minuty czytania

/ Literatura

Pewna negacja podmiotu

Paweł Kaczmarski

Samo „wciąganie w poetycką grę” do niczego nie prowadzi. Powinno nam zależeć na takiej poezji, która stawia konkretne pytania i tezy. Na wierszach, które chcą coś znaczyć raczej niż tylko pobudzać – polemika z Joanną Piechurą

Jeszcze 6 minut czytania


Ten poemat nie jest kolejną krytyką kapitalizmu.
Jest krytyką usmyczonej wyobraźni,
która pozwala widzieć tylko to,
co istnieje bądź istniało w przeszłości.
Tomasz Bąk, „Bailout”

Opozycja między tym, co wspólnotowe, i tym, co osobiste – na której Joanna Piechura w opublikowanym niedawno na tych łamach tekście buduje swoją wizję polityczności w poezji współczesnej – jest wyrazista, kusząca i odwołuje się do naszych głębokich intuicji dotyczących nowoczesnej literatury. Jest też zupełnie jałowa i bezużyteczna jako krytycznoliterackie narzędzie.

Jeśli dobrze rozumiem, główną myśl Piechury można by streścić następująco: we współczesnej polskiej krytyce poezji dominuje takie rozumienie polityczności/zaangażowania wiersza, które gardzi tym, co jednostkowe i osobiste, domaga się wyraźnych postulatów, a do tego ignoruje „eksperymenty formalne”. Reprezentują je – wśród autorów – na przykład Szczepan Kopyt, Konrad Góra i Jaś Kapela; wśród krytyków zaś – niżej podpisany wraz z Martą Koronkiewicz. Dziś jednak powinniśmy docenić inny model zaangażowania – wynikający z osobistego doświadczenia, pogodzony z konfesyjnością, zakorzeniony w tożsamości autora. Taki model zaangażowania pozwalałby poetom rozbudzać zbiorową wyobraźnię – zamiast wyłącznie stawiać ideowe postulaty.

Sposób, w jaki Piechura podsumowuje dotychczasowe rozumienie zaangażowania – które ponoć „polska krytyka ustaliła jeszcze w pierwszej dekadzie XXI wieku i które na różne sposoby przepisuje do dziś” – nie ma właściwie nic wspólnego z rzeczywistością; owego dogmatycznego, antypersonalnego modelu lewicowego zaangażowania nie znajdziemy ani u poetów, ani u krytyków. Szczepan Kopyt z osobistych, intymnych wręcz doświadczeń czerpie garściami; u podstaw jego pisania jest właśnie założenie – i podkreślanie – że tego, co polityczne, nie da się oddzielić od całości ludzkiego doświadczenia (jak starałem się wskazać w posłowiu do wyboru z jego wierszy). Najmocniejsze „polityczne” wiersze Góry nierzadko wyrastają w całości z bardzo konkretnego – nazwanego, opisanego – codziennego i osobistego doświadczenia (o czym też wiele napisano). Mniejsza już nawet o erotyki Góry – wspaniałe, zaskakujące, absolutnie nieoczywiste formalnie – ale czy Piechura nie słyszy osobistego tonu w takich „politycznych” wierszach jak „Jego soki zalewają kraj ust”? Mówiąc wprost – jeśli ktoś uważa, że poezja Góry stroni od tego, co osobiste i doświadczeniowe – trudno uwierzyć, że tę poezję przeczytał inaczej niż pobieżnie i z obowiązku. (Kapeli bronić nie będę, bo nigdy o nim nie pisałem i nic dobrego o nim do napisania nie mam – co Piechura nie do końca uczciwie przemilcza, stwierdzając, że „wykładam” takie „rozumienie polityczności”, które Kapela „uprawia”).

Zaangażowana krytyka jest tymczasem w swoim rozumieniu polityczności przynajmniej równie niedogmatyczna co sami poeci. Świadectwem liczne teksty niżej podpisanego (to już może przesada to chwalenie siebie), przywołanej już Koronkiewicz, a także całego grona mniej i bardziej zaprzyjaźnionych krytyków (tu albo tu); teksty, w których podkreśla się, jak ważny dla polityczności wiersza współczesnego jest splot tego, co osobiste i wspólnotowe – i jak ważna dla poezji zaangażowanej jest forma. O związkach formy i tak ważnej dla Piechury wyobraźni poetyckiej – w kontekście zaangażowania – wprost pisała Koronkiewicz w szkicu „Rozszczelnianie wyobraźni”. Nie jestem przekonany, czy ktokolwiek kiedykolwiek utrzymywał na poważnie, że w poezji liczą się tylko jasne postulaty; jestem zaś pewien, że taki głos nie pojawił się w krytycznoliterackiej debacie, odkąd w niej uczestniczę. Nic dziwnego, że Piechura nie podaje właściwie przykładów owego wyobrażonego hiperdogmatyzmu (ostatecznie przywołuje jeden akapit autorstwa mojego i Koronkiewicz, który – jak postaram się zaraz pokazać – dotyczy zupełnie innej kwestii, niż się Piechurze wydaje).

Trudno nie dostrzec więc w geście Piechury czegoś rytualnego: młoda lewicująca krytyczka, dobrze zorientowana w najnowszych teoretycznoliterackich frontach, zarzuca krytykom (nieco) starszym dwie rzeczy: po pierwsze, zbyt wąskie rozumienie polityczności literatury; po drugie, niedocenienie poezji eksperymentalnej formalnie. To konwencja reprodukowana od dekad, jeśli nie stuleci. W tym wypadku stawka jest zaś nie tylko quasi-pokoleniowa, ale i polityczna. Dla polskiej lewicy od lat domyślnym trybem autolegitymizacji jest przecież licytowanie się na niedogmatyczność: tak, owszem, ci starsi – ci poprzedni – to dogmatyczny beton, stalinowska ortodoksja, ale my tacy już nie jesteśmy, my jesteśmy zieloni, intersekcjonalni i zamiast Lukácsa czytamy Deleuze’a (lubcie nas, lubcie nas…). Rotacja nowych lewic trwa nieprzerwanie; jeśli zaś działa (powiedzmy) w polityce, to dlaczego miałaby nie działać w krytyce?

Piszę więc poniższą odpowiedź nie dlatego, że czuję się poproszony o zabranie głosu, że potrzebuję odeprzeć zarzuty Piechury – wydaje mi się, że łatwo demistyfikują się one same, jeśli czytelnik zna choć trochę warunki krytycznoliterackiej debaty w Polsce. Interesuje mnie raczej pozytywna treść eseju mojej rozmówczyni. Owa jałowa i ostatecznie nieproduktywna opozycja, na której buduje swoje rozumienie zaangażowania – między tym, co wspólnotowe, i tym, co osobiste – wydaje mi się bowiem ważna o tyle, że przesłania poważniejszy problem ze współczesną poezją i jej krytyką.

***

Piechura nowy model zaangażowania – związany przede wszystkim z rosnącą popularnością ekopoezji – widzi tak:

Ekopoetyka z pewnością jest pisarstwem zaangażowanym (...) To zaangażowanie nie wyklucza jednak doświadczenia jednostkowego (…) Rosnąca popularność ekopoetyki pozwala mieć nadzieję na to, że da się dziś – w antropocenie/kapitałocenie/chtulucenie/plantacjocenie – tworzyć poezję „istotną”, społecznie znaczącą, bez stawiania ostrych rozróżnień między tożsamością albo sprawczością wspólnotową i jednostkową.

Oczywiście, Piechura postuluje, żeby nie wykluczać jednostkowego doświadczenia i nie stawiać ostrych rozróżnień między wspólnotą a jednostką. Jednocześnie sugeruje jednak, że właśnie coś takiego dzieje się bądź działo w poezji i krytyce do tej pory. Na czym miałoby jednak w praktyce polegać takie zaangażowanie, które wyklucza zupełnie doświadczenie jednostki? Albo takie, które kreśli jakąś nieprzekraczalną granicę między tym, co osobiste, a tym, co wspólnotowe?

Przykłady przywołane przez samą Piechurę nie przynoszą satysfakcjonującej odpowiedzi. Wśród „nowych” zaangażowanych (którzy nie wykluczają i nie rozdzielają) obok Radosława Jurczaka znajdziemy Natalię Malek (realizującą program właściwie całkiem przeciwstawny Jurczakowi), Amanda Gorman okazuje się sojuszniczką Kacpra Bartczaka (z czego ten ostatni raczej nie będzie szczególnie zadowolony), a całości dopełniają naraz Julia Fiedorczuk i wzięty jakby z zupełnie innej bajki Bartłomiej Majzel. Zestawienie to chaotyczne i abstrakcyjne; zaś przyjrzenie się poszczególnym autorom i autorkom z osobna wcale nie pomaga. Czy Bartczaka – programowo zwalczającego tradycyjną poezję konfesyjną; jednego z najtrudniejszych poetów współczesnej polszczyzny, nieustannie testującego granice możliwości i komunikatywności języka – mamy traktować jako zwyczajnie dowartościowującego to, co osobiste i nie-wspólnotowe? Jak dostrzeganą u niego przez Piechurę „bezbronność i otwartość podmiotu poetyckiego” pogodzić z tym, co Bartczak pisze (choćby przy okazji Gizziego, w literaturoznawczej, ale jednak quasi-programowej „Materii i autokreacji”?) o starciu między ekosystemem wiersza i napierającym nań zewnętrzem? Czy z kolei bezwstydny modernista Jurczak, pisząc cykl wierszy o kolonizacji Marsa, odzyskuje jednostkowość i konfesyjność? W jakim sensie?

Oczywiście, u obu poetów znajdziemy wiersze – a przynajmniej momenty – wyraziście pierwszoosobowe, osobiste, czasem wręcz intymne. Ale gdzie indziej (niekiedy tuż obok) zobaczymy, jak celowo dystansują się od owej pierwszej osoby, ukrywają mówiący podmiot, żonglują perspektywami. W tym właśnie rzecz: wiersze, zwłaszcza te dobre, korzystają z całej gamy konwencji i rejestrów języka, odwołują czasem do osobistych doświadczeń, czasem nie; nie stosują się do tego rodzaju prostych reguł. Nie da się powiedzieć: „Kopyt wspólnotowy, Bartczak osobisty” – chyba że miałby to być jakiś potężny skrót myślowy. Jasne, znaleźć możemy w historii nowoczesnej poezji radykalne eksperymenty z depersonalizacją tekstu – ale mówimy w ich wypadku o ekstremach i o zabiegach z innego porządku niż ten, o który chodzi Piechurze (a ostatecznie i tak skonkludowalibyśmy zapewne, że całkowite usunięcie aspektu doświadczeniowo-osobistego z wiersza jest niemożliwe; na czym miałoby polegać?).

Problem z próbą takiego ostrego rozróżnienia najwyraźniej uwidacznia się tam, gdzie Piechura pisze o Tomaszu Bąku. Twórczość tego niewątpliwie zaangażowanego poety krytyczka chciałaby podzielić na dwie części: mniej ciekawą (a przynajmniej bardziej stereotypową), „traktatową”, którą kojarzy z wydanym w 2019 roku „Bailoutem”; oraz osobisto-ironiczną, opartą na „czułostkach”, którą reprezentować miałby niedawny tom „O, tu jestem”. Kłopot w tym, że taki podział zupełnie nie działa w praktyce – Bąk nie tylko posługuje się „ironią i osobistym tonem” od czasów debiutanckiej „Kanady”, ale i operuje nimi nieustannie w samym „Bailoucie”, gdzie właśnie kontrast między rzeczową, wykorzystującą specjalistyczny język ekonomiczną demistyfikacją a kameralną, intymną wręcz sytuacją komunikacyjną – w której jest dużo miejsca na ironię i humor – określa formalną ramę całej książki. Co więcej, podział na dobrego i złego Bąka podważa w spektakularny sposób sama Piechura. Motto jej tekstu, wzięte z Bąka właśnie („Ten poemat nie jest kolejną krytyką kapitalizmu./ Jest krytyką usmyczonej wyobraźni...”) – wyrażające w pigułce owo nowe, konfesyjno-doświadczeniowe podejście do zaangażowania, które promować chce krytyczka – Piechura lokalizuje w „O, tu jestem”. Tymczasem pochodzi ono… właśnie z „traktatowego” „Bailoutu”. Ten bibliograficzny błąd nie byłby może szczególnie znaczący, gdyby nie opozycje forsowane przez samą krytyczkę.

Dlatego właśnie propozycja Piechury wydaje się ostatecznie nieproduktywna: opozycja, której przekroczenie postuluje autorka, nie istniała nigdy jako opozycja. Albo inaczej: przekraczana jest nieustannie, raz po raz, w twórczości niezliczonych poetów, zarówno tych „zaangażowanych”, jak i „niezaangażowanych”, niezależnie od stopnia i odcienia zaangażowania. Trudno ją traktować jako narzędzie jakiejś krytycznoliterackiej klasyfikacji.

Szczególnie niepokoi mnie więc, że Piechura wywodzi ją ze wspomnianego fragmentu wstępu do antologii „Zebrało się śliny”, autorstwa mojego i Koronkiewicz. Krytyczka rekonstruuje nasze stanowisko bardzo niedokładnie, podmieniając kluczowe kategorie. Nie piszemy bowiem o opozycji między wspólnotowym i jednostkowym, postulatywnym i osobistym etc. – tylko o różnicy między poezją, która „wynika (…) z chęci artykulacji określonych poglądów”, a tą, która w pierwszej kolejności „walczy o uznanie” i „dąży do ekspresji doświadczenia”.

Opozycja „artykulacja poglądów vs wyraz doświadczenia” nie ma nic wspólnego z opozycją „wspólnota vs jednostka”. Przekonania mogą być indywidualne, doświadczenia – zbiorowe. Rzecz raczej (jak piszemy w cytowanym fragmencie) w różnym stosunku do podmiotu („pozycji podmiotowej”), jakikolwiek by on był – indywidualny czy kolektywny. Mówiąc w największym uproszczeniu – ta poezja, którą staraliśmy się pokazać i docenić w „Zebrało się śliny”, opierała się naszym zdaniem na mocnym geście wyjścia do świata, na chęci powiedzenia o czymś poza własną genezą, poza doświadczeniem czy tożsamością piszącego; uparcie kierowała się na zewnątrz (co nie znaczy, że przemilczała to, co osobiste – po prostu się na nim nie zatrzymywała). To zaś często – choć nie zawsze – przekładało się na wyostrzenie swoistego aspektu ideowego: w wiersze Kopyta, Bąka czy Pietrek płynnie zostaje wpleciony (nie zawsze eksplicytny) komentarz polityczny.

Na przeciwnym biegunie znaleźlibyśmy wiersze skierowane do wewnątrz czy raczej ku samym piszącym – w których opis bądź celebracja doświadczenia/tożsamości jest punktem dojścia raczej niż wyjścia. Całą różnicę dałoby się może pomyśleć właśnie w kategoriach kierunku – skąd wiersz wychodzi i dokąd zmierza; co jest narzędziem, a co celem – czy tekst chce w pierwszej kolejności być czy znaczyć. Najzwięźlej podsumował to Walter Benn Michaels: „Przekonania wymagają pewnej negacji podmiotu” („Beliefs require a certain negation of the subject”).

Naszkicowana w ten sposób opozycja opisana w „Zebrało się śliny” może nadal wydawać się dość abstrakcyjna. Jednak łatwo wyjaśnić ją na przykładach. Bąk w „Bailoucie” (ale też innych książkach) sięga do języka ekonomii politycznej, by zwrócić uwagę dokładnie na to, co w świecie niezależne od podmiotu – co wydarza się pomimo podmiotu, co wpływa nań z zewnątrz – na przykład o mechanice kryzysu finansowego, która jest zupełnie obojętna na jednostkowe uczucia, nastawienia, wrażliwości i mentalne zmiany. Tymczasem na przykład „Bosorka” Katarzyny Szwedy – Piechura nie może zrozumieć, dlaczego jej z Koronkiewicz nie lubimy – jest przecież taką „wspólnotową” książką, pozostaje nastawiona w pierwszej kolejności na ekspresję tożsamości, na danie świadectwa pewnej podmiotowej pozycji. Właściwie wprost przyznała to redaktorka tomu, Joanna Mueller:

W trakcie jednego z warsztatowych spotkań we wrześniu 2020 zapytałam Kasię, podobnie jak innych uczestników i uczestniczki – dlaczego warto wydać akurat jej debiut. Autorka odpowiedziała szczerze, że ważne są różne względy, ale najbardziej chciałaby udowodnić swojemu tacie, że się myli, gdy twierdzi, że historia Łemków nikogo dzisiaj nie zainteresuje i nikt nie opublikuje tomu poezji na ten temat. Oto i cała historia „Bosorki”. Oto jej początek.

Książka, której celem jest dowiedzenie, że można napisać książkę o danej tożsamości; książka, która powstaje z chęci opublikowania książki, której cel wyczerpuje się w samym zaistnieniu. Oczywiście niesprawiedliwie byłoby twierdzić, że książka Szwedy jest w praktyce tylko tym – ale ze względu na ową wsobność lekturze wielu jej wierszy towarzyszy wrażenie, że są ostatecznie niekonkluzywne i puste; że nie ustanawiają dla siebie żadnego konkretnego celu, i w tym sensie bardzo niewiele znaczą

Czytelnik zdążył pewnie zauważyć, że różnica, o którą nam z Koronkiewicz chodziło, ma dość jasne polityczne przełożenie. „Zebrało się śliny” celowo pomijało taką poezję, którą moglibyśmy nazwać zaangażowaną w politykę uznania, politykę tożsamości. Wydawała nam się ona – przede wszystkim – estetycznie i intelektualnie uboga. Ale opór przeciwko „tożsamościówce” w poezji ma też oczywiste podłoże polityczne. Jak pokazuje najnowsza historia liberalnych demokracji, „idpol” jest nie tylko nie do uzgodnienia z jakąkolwiek konsekwentnie socjalistyczną polityką – jest jej wręcz otwarcie wrogi. Bodaj najtrafniej ujął to Adolph Reed, zauważając, że polityka tożsamości „nie jest alternatywą dla klasowej polityki; jest formą klasowej polityki, polityką lewego skrzydła neoliberalizmu”.

Amerykańska młoda poezja zaangażowana, którą Piechura podaje jako pozytywny kontrprzykład dla Kopyta i Góry, jest dziś w dużej mierze właśnie tym – literacko-wydawniczym aparatem „lewego skrzydła neoliberalizmu”, zaprzężonym do reprodukowania logiki polityki tożsamości, do walki na froncie kolejnych kulturowych wojen. Dobrym przykładem pozostaje wychwalany przez krytykę, kanoniczny już właściwie tom „Citizen” Claudii Rankine z roku 2014. Ten długi poemat – poświęcony rasizmowi i formom dyskryminacji rasowej we współczesnej Ameryce – stanowi jeden z najbardziej rozpoznawalnych przykładów współczesnej zaangażowanej poezji amerykańskiej, a do tego pozostaje głęboko i eksplicytnie zakorzeniony w osobistych doświadczeniach poetki. Jak jednak błyskotliwie zwraca uwagę Kenneth Warren (tu lub tu), skupienie na podmiotowym doświadczeniu nie jest tu neutralnym wyborem; ma raczej podtrzymać „ideę, że niesprawiedliwość to kwestia tego, co względem siebie nawzajem czujemy i jakie uczucia w sobie nawzajem wywołujemy – i odwrócić w ten sposób uwagę od niesprawiedliwości ekonomicznej, która w ogóle nie jest zakorzeniona w tym, jakie żywimy wobec siebie uczucia”.

Zaangażowanie w podmiot, tożsamość i doświadczenie nie tyle rozbudza wrażliwość, wyobraźnię czy empatię – jak chciałaby Piechura – ile podpowiada określony obraz świata: taki, w którym to wrażliwość, wyobraźnia i empatia są odpowiedzią na kluczowe polityczne problemy. Ten naiwny i mylący obraz usuwa zaś z pola widzenia to, co w kapitalizmie nieredukowalne do jakichkolwiek uczuć, nastrojów i odruchów współczucia – co stanowi jego strukturalną podstawę – czyli antagonizm klasowy i wyzysk. (Z Amandą Gorman, której wiersz Piechura chwali za „rytmiczność i umiejętne odczytanie”, problem jest inny, może pokrewny, ale prostszy – to po prostu banalna propagandówka, zbiór abstrakcyjnych haseł o nadziei i potrzebie jedności maskujących ideową i intelektualną pustkę centryzmu w stylu Joe Bidena).

Problem nie kończy się jednak w tym miejscu. Ów obraz świata jest jeszcze bardziej manipulacyjny i szkodliwy w kontekście polityki klimatycznej, gdzie urasta wręcz do rangi egzystencjalnego zagrożenia – przekonując nas, że walkę z kryzysem klimatycznym zacząć należy od zmiany „nastawień” czy „wrażliwości”. Dziś, gdy bardzo niewielu mainstreamowych polityków ma wciąż odwagę wprost negować sam fakt kryzysu, to właśnie ten pogląd – kwintesencja liberalnego idealizmu: zmieńmy siebie, zmieńmy „dyskurs”, „mentalność” i „kulturę”, żeby zmienić świat – wydaje się główną przeszkodą dla radykalnej zielonej transformacji.

Oczywiście, da się pisać wiersze o klimacie i środowisku w opozycji do takiej perspektywy. Jak starałem się pokazać stosunkowo niedawno na łamach „Małego Formatu”, Radosław Jurczak w „Zakładach holenderskich” i Anna Adamowicz w „Nebuli” podsuwają obraz świata jako obojętnego na podmiot i jego nastawienia (korzystając przy tym z całego szeregu nieoczywistych formalnych rozwiązań). Taka poezja nie mobilizuje może politycznie (na czym wydaje się zależeć Piechurze), ale pomaga zrozumieć późny kapitalizm – zachęca nas (zwłaszcza w wypadku Jurczaka), żeby pomyśleć o tym, co strukturalne raczej niż afektywne. Poezja dystansu, obojętności – w pewnym sensie antypodmiotowa i antyafektywna – jest trudna w pisaniu i czytaniu, ale zwraca uwagę na kwestię fundamentalną: na podstawowym poziomie problemy naszego świata nie wynikają z defektów wrażliwości, empatii czy wyobraźni.

Z Piechurą nie będę się jednak kłócił o wybory estetyczne – ona lubi najwyraźniej Jurczaka i Adamowicz, ja zaś lubię niemałą część poetów, których wymienia w swoim tekście. Różnimy się raczej w sposobie uzasadnienia owych wyborów; w tym, co widzimy jako podstawową (i pożądaną) polityczną funkcję współczesnej poezji. Piechura podkreśla wielokrotnie, że wiersz powinien rozbudzać wyobraźnię i wrażliwość („kluczowymi elementami ekopoetyki (…) są napędzanie wyobraźni jednostkowej i wzbogacanie publicznego języka”; „Z punktu widzenia ekokrytyki ćwiczenie wyobraźni łączy się więc ze zdolnością do odczuwania empatii i czułości”), z czym nie sposób się nie zgodzić – kto wolałby mieć nienapędzoną wyobraźnię, niewzbogacony język?

Ale właśnie dlatego, że trudno sobie wyobrazić, kto z takim postulatem mógłby się nie zgodzić, wydaje się on podejrzany – uniwersalny, ale jednocześnie ahistoryczny; przede wszystkim zaś głęboko niewystarczający, w swojej abstrakcyjności nieadekwatny wobec konkretnych problemów współczesności. Samo „wciąganie w poetycką grę” do niczego nie prowadzi – a z krytycznoliterackiej perspektywy taka fraza nic nie znaczy, nic nie pomaga zrozumieć. Tymczasem powinno nam zależeć na takiej poezji, która stawia konkretne pytania i tezy, zachęca do namysłu czy dyskusji nad konkretnymi problemami; na zaangażowaniu, które ma określony kierunek, na wierszach, które chcą coś znaczyć raczej niż tylko pobudzać.

Cytując „niepublikowaną” (!) rozmowę z Jakubem Kornhauserem, Piechura proponuje bardzo specyficzne – bardzo szerokie – rozumienie „rewolucyjnej” polityki i estetyki. Kornhauser w kontekście tradycji surrealistycznej i awangardowej mówi: „Wszystko, co podminowuje dogmaty i podgryza systemowe rozwiązania, jest z definicji surrealistyczne – i rewolucyjne zarazem”. Autor „9 dni w ścianie” rekonstruuje tu zwięźle surrealistyczną teorię rewolucji – i jako wybitny znawca tematu robi to niewątpliwie trafnie – ale czy to znaczy, że powinniśmy ją po prostu bezkrytycznie przyjąć? Jedną z podstaw sytuacjonistycznej krytyki surrealizmu był przecież zarzut o nadmierną abstrakcyjność, nieukierunkowanie buntowniczych impulsów.

Ogólna chęć odrzucenia „dogmatów” i „systemu” może być w konkretnych przypadkach ważnym impulsem do działania – ale to wizja rewolucji bardziej liberalna niż socjalistyczna; albo, nieco dokładniej, burżuazyjno-socjalistyczna: fantazja o wspólnocie jednostek, które przez zrzucenie mentalnych ograniczeń mogą zrealizować pełnię wolności i potencjału. Gdy tymczasem marksista Bąk (któremu Piechura z nie do końca jasnych przyczyn przypisuje niechęć do spójnych narracji) pisze o „krytyce usmyczonej wyobraźni”, ma na myśli coś szokująco wręcz konkretnego, opisanego na kilkudziesięciu stronach poematu: powszechną niezdolność do pomyślenia nowego reżimu produkcji, nowej organizacji czasu pracy, nowego prawa wartości… Myślenie kaprealistyczne, ahistoryczne i w swojej ahistoryczności spokorniałe – taki, konkretny, jest przedmiot krytyki Bąka. Krytyka wyobraźni to zaś coś więcej niż jej ośmielanie.