Wojna, іди нахуй
fot. ev / Unsplash

13 minut czytania

/ Obyczaje

Wojna, іди нахуй

Kornelia Sobczak

Jeśli chcemy walczyć o wartości – a na pewno musimy walczyć z tymi, które wyznaje Putin – to musimy się im uważnie przyjrzeć. I precyzyjniej nazywać to, co warte pielęgnowania: solidarność, troskę o słabszych, pokój, prawo do niecierpienia i nieumierania. Ale też do niezabijania

Jeszcze 3 minuty czytania

I.

Dobra, to zacznijmy z grubej rury: „Nie można wygrać wojny, tak jak nie można wygrać trzęsienia ziemi” – mówiła w latach I wojny światowej Jeanette Rankin, pierwsza kobieta w amerykańskim Kongresie. Wojna jest tym rodzajem zniszczenia, z którego nie można wyjść obronną ręką nawet przy wcielaniu w życie najszlachetniejszych ideałów wychowawczych i zachowywaniu najwyższej integralności etycznej, bo sytuacja wojenna nieustannie tę etykę kwestionuje, wystawia na próbę. Z wojny wszyscy wychodzą przegrani, nawet ci dobrzy, dlatego właśnie jest taka parszywa, dlatego tak bardzo nie powinno jej być. To jest dla mnie niezwykle ważne, żeby stwierdzić na samym początku tę oczywistą oczywistość, która ostatnio znowu stała się – tego boję się najbardziej – krucha, zagrożona. Najchętniej może zrobiłabym taki performans, że przez następne pięć stron, przez te dwutygodnikowe „17 minut czytania” poleciałabym na ctr c+ctrl v z hasłem: „ні війні, нет войне, ні війні, нет войне” i tak dalej. I jeszcze, od razu chciałbym Wam wykrzyczeć, bo kiedy można histeryzować, jak nie teraz, kiedy trzeba histeryzować, że chciałbym, żebyśmy byli trochę mniej uniesieni, trochę mniej podekscytowani, trochę mniej zachłyśnięci bratnim bohaterstwem i własną solidarnością, a trochę bardziej przerażeni. Ale przerażeni nie tym, że coś nam się stanie, tylko że znów nas uwiedzie wojna, która właściwie nigdy nas uwodzić nie przestała.

Maciej Jakubowiak pisze, że dla niego cała ta wojskowość i militarność, pobory i ćwiczenia były czymś śmiesznym i odległym, a wojna „zwyczajnie nie mieściła nam się w głowach”. Mnie się wydaje, że było i jest inaczej, że cała nasza kultura jak najbardziej dopuszcza wojnę i traktuje ją jako coś do pomyślenia i do zrobienia. „Nasza”, czyli „zachodnia”, posługująca się wymyślnymi językami wielkiej polityki, geostrategii i dyplomacji, ale też „nasza”, czyli polska, niepotrafiąca od kilkudziesięciu lat wymyślić programu szkolnego, który nie byłby o umieraniu za ojczyznę, przeżywająca hipertrofię wojennej symboliki w przestrzeni publicznej (od wielkich pomników, poprzez nalepki na wielkich samochodach, po tatuaże na wielkich łydkach i mocarnych ramionach), a agresywnemu nacjonalizmowi umiejąca przeciwstawić tylko… Co? Nic. Orła z czekolady i Euro 2012. Jakubowiak pisze też, że może trzeba włączyć „wojnę, i szerzej militaryzm, do swojego obrazu świata jako możliwy etap czy element”. Ale przecież wojna i militaryzm były i są cały czas w środku tego świata i jego obrazu. Przecież nie jest tak, że tej wojny nie było: jeszcze trzydzieści lat temu, jak już byłam na świecie i z przerażeniem oglądałam telewizor, była wojna w Jugosławii, tak samo „w środku Europy”, tak samo „nie do pomyślenia”, a jednak. Potem była Czeczenia. Na początku XXI wieku były wojny w Afganistanie i w Iraku, w których nie tylko braliśmy, jako Polska, udział, ale nawet trochę się niezdrowo ekscytowaliśmy, że będziemy mieć strefę okupacyjną. Potem mieliśmy kryzys uchodźczy, spowodowany, no cóż, wojnami, a teraz mamy też, prócz ukraińskiej, granicę z Białorusią, gdzie ciągle nie ma miejsca na solidarność. Wiem, że nigdy nie było tak blisko jak teraz i tak strasznie, ale przekonanie, że żyliśmy w jakiejś pacyfistycznej kulturze Zachodu i że „demokracje nie walczą”, było złudzeniem. Po prostu mogliśmy sobie pozwolić na odwracanie głowy. I właśnie dlatego musimy ciągle patrzeć na nią jak na skandal, żądać i pragnąć radykalnego rozbrojenia: wszystkich, wszystkiego, a w pierwszym rzędzie naszej wyobraźni. Tak, ja wiem, co myślicie: „To co, Ukraińcy mają się poddać?”. Nie. Chciałabym, żeby wszyscy rosyjscy żołnierze zdezerterowali, odmówili walki, rzucili broń. Ale też chciałabym zwrócić uwagę na to, że gdyby postulaty demilitaryzacji i pacyfizmu były przez kilkadziesiąt lat potraktowane serio – aczkolwiek ma to sens, tylko jeśli jest robione solidarnie i powszechnie – to nie byłoby teraz czym strzelać.

Nigdy nie przypuszczałem, że przyjdzie mi podpierać się – ale żenada – autorytetem naukowym, ale tak się złożyło, że napisałem i obroniłam doktorat o „Kamieniach na szaniec” Aleksandra Kamińskiego. Bardzo dużo stron o tej bardzo niedużej książce o Rudym, Alku i Zośce, którzy umieli „pięknie umierać i pięknie żyć”. Ciekawa, swoją drogą, kolejność. A ponieważ pisanie szło mi niesporo, po drodze dużo czytałam, robiłam dużo zajęć ze studentami typu „Wojna i płeć”, „Miasto i wojna”, „Wrzesień 1939” albo „Ruiny i gruzy” (te w ostatnim semestrze, wspólnie z dr. hab. Igorem Piotrowskim, skończyliśmy akurat przed wojną) i pisałem dużo tekstów na boku w stylu „wojna i okupacja w twórczości tego i tamtego”. Nie chodzi jednak o stopnie i tytuły, choć mogą dodawać animuszu, jeśli przy narodzinach nie znaleźli u ciebie penisa, którego znalezienie i obwieszczenie bardzo, jak wiadomo, dopomaga w posiadaniu wyrazistych poglądów i swobodzie wypowiadania ich, ale o pewne zgromadzone doświadczenie badawcze i pewną ewolucję myślową, którą przeszłam, ślęcząc nad tą krótką książką Kamińskiego i nad tymi setkami wojennych relacji i opowieści, nad tekstami teoretycznymi i praktycznymi, takimi jak „Taktyka walk ulicznych w II wojnie światowej” Stephena Bulla czy „Taktyka walki w terenie zurbanizowanym” Pawła Makowca i Marka Mroszczyka. W dużym skrócie, słuszny i jedyny pogląd na te sprawy brzmi tak: wojna to straszne gówno, nie da się z tego wyjść niespapranym, nawet jeśli jest się po stronie jednoznacznie dobrych.

Nie był to wcale mój pogląd wyjściowy: „Kamienie na szaniec” przeczytałam w wieku dwunastu lat jako lekturę szkolną i do dziś pamiętam towarzyszące mi jeszcze przez długi czas uczucie uniesienia i urzeczenia, zachwytu bohaterami i przejęcia ich losem, a także mocne postanowienie, że moje życie powinno okazać się równie „pożyteczne”, przy czym jakoś smutnie symptomatyczne jest, że dorastając w Polsce, długo trudno było mi wpaść na inny pomysł użytecznego życia niż śmierć za ojczyznę. Byłam jednak wówczas raczej osamotniona w swoich wrażeniach: rówieśnicy z klasy przyjęli książkę dość obojętnie, a moja najlepsza przyjaciółka uważała, że spośród różnych scenariuszy, jakie można wybrać dla swojego życia, umieranie za ojczyznę jest projektem nieszczególnie atrakcyjnym. Ja zaś mogłabym chyba wówczas powtórzyć słowa Tadeusza Konwickiego: „Umrzeć za Polskę. W ogóle umrzeć”, co nie jest chyba w okresie nastoletnim pragnieniem bardzo oryginalnym, ale co mi przeszło, jak sądzę, pod wpływem wzrastającej świadomości ciała, jego słabości i ograniczeń, wrażliwości na ból i zmęczenie, a także pod wpływem lektur innych niż „Kamienie na szaniec”. Pozostało mi jednak to naiwne pytanie „po co wojny są na świecie?”, a mówiąc bardziej serio: jaki typ kultury dopuszcza wojenną rywalizację jako możliwy wariant stosunków międzyludzkich i międzynarodowych? Oczywiście odpowiedź, że typ męski, patriarchalny, kapitalistyczny i zorientowany na wspólnotę narodową, powinna być punktem wyjścia, a nie dojścia. I dlatego właśnie sądzę, że teraz musimy bardzo uważać na nasze emocje, bardzo pilnować i bacznie obserwować, co się pod wpływem wojny dzieje z naszymi uczuciami, naszym językiem, naszymi odruchami. Uważać bardzo na ten moment, kiedy dajemy lajka zdjęciu dziewczyny tulącej czule pancerfausta albo kiedy piszemy „героям слава”, to czy myślimy też o nie-bohaterach, tych ludziach, co z kotami swoimi zeszli do schronu, albo jak łatwo przychodzi nam powiedzieć „śmierć wrogom”, bo mi ciągle niełatwo, ale bardzo się boję tego momentu, kiedy się zrobi łatwo.

II.

Jakieś dwa tygodnie, czyli sto lat temu, miałam pisać o zakończonej olimpiadzie w Pekinie. Wymyśliłam sobie, że będzie o porażkach, słabościach, dramatach i że musimy na nowo przemyśleć ideę sportu w ogóle: jako rywalizacji, jako praktyki dyscyplinującej ciała, jako maszynerii do zarabiania wielkich pieniędzy i produkcji śladu węglowego. Przede wszystkim zaś martwiłam się o wykorzystywanie dzieci do celów rozrywkowych i zastanawiałam, jak długo jeszcze będziemy sobie pozwalać na zachwycanie się nastoletnimi łyżwiarkami figurowymi poddawanymi morderczym treningom tylko po to, żebyśmy mogli się jarać poczwórnymi tulupami. Niezbyt długo, myślałam, pierwszy tekst o olimpiadzie napisałam jakoś w okolicach publikacji numeru tematycznego Dwutygodnika o nowych wrażliwościach, które się nam, mam wrażenie, w ostatnich latach objawiają z dużą mocą: to rodzicielstwo bliskości, uznanie podmiotowości dzieci i młodzieży, detabuizacja kłopotów ze zdrowiem psychicznym, miłość do zwierząt i przyrody, otwarcie się na porażkę i słabość, coraz większe nie tylko sprzeciw i dekonstrukcja, ale po prostu znudzenie tradycyjnymi formami męskości i ich wiecznym kryzysem, moda na troskę, więcej niż intelektualna, kariera przedrostka „mikro-” i słowa „czułość”. Nie ma bata, myślałam sobie, żebyśmy długo jeszcze pozwalali na taki relikt toksycznej przeszłości jak wycieńczająca psychicznie rywalizacja nastolatek w brokacie, który rodzic na to pozwoli, come on, mamy XXI wiek. Ucieleśnieniem zła i przeżytku wydawała mi się wtedy Eteri Tutberidze. A potem zapukał wiek XX. Jakiś głupi zły dziad, który jakby nie dostał tej notatki, że, hellou, nikogo nie obchodzą twoje kompleksy. Wiem, że infantylizuję teraz, ale zastanówmy się: kto tu jest naprawdę okrutnie dziecinny, skoro nawet najtęższe umysły od międzynarodowej analizy nie mogą odnaleźć lepszych przyczyn wybuchu wojny niż zwichrowana psychika Putina i że „musiał coś udowodnić”, przenosząc doświadczenia z dzieciństwa w leningradzkiej dzielnicy chuliganów na arenę międzynarodową.

III.

Jest to powiedzenie, przypisywane różnym ludziom, że III wojna światowa będzie atomowa, ale następna będzie już na kamienie i patyki. Nie wiem, czy to prawda, wiem natomiast, że mi zabrakło wyobraźni, żeby pomyśleć, że będzie wojna na memy. Jestem zaskoczona i skonfundowana wielością reakcji, bo ja myślę wolno, podczas gdy inni myślą szybko, ale daje się już zauważyć jakaś przedziwna, surrealistyczna współczesność tej wojny, takie rzeczy, o których w tych książkach o okupacji być nie mogło. Na przykład: że jest apka do nalotów. Że ludzie chowają się i uciekają ze swoimi psami i kotami. Jest w tym coś wzruszającego, to jakaś manifestacja nowej wrażliwości w obliczu bezsensownie starej („jak świat”, chciałoby się powiedzieć) wojny. Ale jeśli jest – a jest – zdecydowanie za wcześnie na analizy, to można chyba coś powiedzieć o emocjach, więc ja powiem o tych wszystkich rzeczach, które mnie przerażają, ale i konsternują. Na przykład właśnie memy z Zełeńskim. Rety, kocham go jak wszyscy i doskonale rozumiem, dlaczego wszyscy go kochamy, ale jednak te zbiorowe zakochania i drukowanie jego wizerunku na pościeli, kiedy jemu zaraz może bomba na głowę… to po prostu dziwne. Natomiast zalew żartów o rozmiarze jaj prezydenta Ukrainy jest o tyle niepokojący, że właśnie licytowanie się na wielkość tychże jest trochę rdzeniem tej patriarchalnej kultury, która… ale to już mówiłam. No i strasznie jednak szkoda, że „facet w rurkach” musiał jednak założyć hełm i kamizelkę kuloodporną, żeby stać się „symbolem nowej męskości”. Niepokoi mnie też jakoś nadobecność retoryki „cywilizacji zachodniej” i „zachodnich wartości”, których musimy bronić. „Zachodnie” to nie jest dobra nazwa, bo przecież zachodnia cywilizacja to ta właśnie, która skolonizowała resztę świata, wyekspediowała niewolniczą pracę poza terytoria swoich państw, która rozkręciła kapitalizm na skalę katastrofy klimatycznej i której dbałość o „prawa człowieka i niezbywalną godność jednostki ludzkiej” mogliśmy i ciągle możemy obserwować na granicy polsko-białoruskiej.

Jeśli chcemy walczyć o wartości, to musimy się im uważnie przyjrzeć, czy nie są zbyt podobne do jego: no wiecie, honor, ojczyzna, tradycja, rodzina, te sprawy. Więc nie mówmy „zachodnia cywilizacja”, ale starajmy się precyzyjniej nazywać to, co uważamy za konieczne i warte pielęgnowania: solidarność, troskę o słabszych, pokój, prawo do niecierpienia i nieumierania, ale też do niezabijania. I już teraz myślmy, kombinujmy cały czas, jak poukładać myślenie o wspólnocie w kategoriach innych niż narodowe, bo te się ewidentnie nie sprawdzają, a nam przybywa ciągle bardzo dużo nowych osób do współdzielenia przestrzeni. Więc niech się chwieją światopoglądy i paradygmaty, ale szukajmy nowych zamiast wracać do starych.