Persik i Zurk
il. Wojciech Śmieja

Persik i Zurk

Wojciech Śmieja

Czy mógłbym cię jakoś wychowywać do wojny i wysyłać na nią jak ojciec Gombrowicza wysyłał swojego Itka? Wiesz, że dopiero niedawno zacząłem sobie zadawać to pytanie?

Jeszcze 5 minut czytania

Jest zima 2015 roku u nas w domu. To zaczęło się chyba od klasycznych „Gwiezdnych wojen”, które Ci wyświetliłem z rzutnika, gdy miałeś jakieś pięć lat. Kosmiczna saga porwała Cię na kilka kolejnych lat, a przy okazji pozostał nam nawyk wspólnego oglądania filmów, szczególnie tych z mojej młodości, które trochę muszę Ci objaśniać. W tym przypadku wiele nie musiałem Ci tłumaczyć – całym sobą byłeś Lukiem Skywalkerem, walczyłeś dzielnie po stronie Rebelii przeciw Imperium.

Dziś masz 15 lat, chodzisz do przyzwoitego liceum i snobujesz się intelektualnie w niemożliwy sposób. I chyba w ramach tego nowego snobizmu zaproponowałeś, żebyśmy zobaczyli „Dzień świra”, o którym jest tyle memów i z którego tyle określeń zaczerpnęła polszczyzna.

Film Marka Koterskiego jest być może ostatnim filmem mojej młodości – pojawił się w kinach, gdy dopiero zaczynałem dorosłe życie „na swoim”. Sprawą dość dobrze znaną jest to, że widzowie rozpoznają siebie, swój los w losie Adasia, inteligenckiego przegrywa. Oglądając go wówczas, rechotałem jak cała widownia, ale oglądany po 20 latach z Tobą, już mniej śmieszy, bo zdecydowanie więcej jest dziś Adasia we mnie. Poza tym zwróciłem też uwagę na inny aspekt tej postaci, a właściwie zwróciliśmy, bo przecież tym, co ratuje Adasia i nadaje jego życiu jakąś wartość, jest więź, jaką pielęgnuje z synem.

W monologu skierowanym do ogłuszonego wiatrem i szumem fal sąsiada Adaś mówi o swoim nieudanym, zmarnowanym życiu, dodając, że „jedyna istota, którą kocha, wychowywała się w piekle jego małżeństwa, tak jak on wychowywał się w piekle małżeństwa swoich rodziców”. Myśl, że syn będzie tak samo nieszczęśliwy jak on, „łamie mu serce”. Litania żalów się toczy – Adaś mówi o pracy, która miała być powołaniem, a jest upokarzającą „udręką za grosze”; Adasia zabija samotność, którą „sam sobie zgotował”; nie widzi przed sobą przyszłości; jest „śmiertelnie zmęczony, chociaż niczego w życiu nie dokonał”; musi odpocząć, odpocząć za wszelką cenę.

Jestem pewien, że zobaczyłeś w tym zwierciadle mnie. Któregoś razu sam z siebie zacząłeś słynny dialog z nauką angielskiego – film się dobrze osadził w Twojej głowie.

Jest rok 1942 albo 1943 wschodnia Rzesza/Generalne Gubernatorstwo. Mój śląski dziadek trafił do Wehrmachtu, mój polski dziadek trafił do bauera. Zachowane zdjęcie pierwszego przedstawia go w pięknym mundurze feldgrau, zdjęcia dziadka polskiego w drelichach nie posiadam. Rodzina śląska podpisała volkslistę (III grupa). Wszyscy podpisywali. Niepodpisanie groziło represjami, więzieniem, a nawet śmiercią, natomiast podpisanie pozwalało Adolfowi Hitlerowi powoływać chłopców do wojska, żeby walczyli o Tysiącletnią Rzeszę. W mojej rodzinnej wsi (nieco ponad półtora tysiąca mieszkańców) dla wuja Adolfa walczyło 336, nie wróciło ponad 60. Ich ojcowie walczyli dla kajzera, który prawie 300 śląskich chłopców ubrał w swoje pikelhauby i 85 już nie wróciło z frontów. Zdjęcie polskiego dziadka w stopniu plutonowego do dziś wisi w rodzinnym domu mojej matki. Po wyzwoleniu dziadek trafił do polskiego wojska. Przez ponad dwa lata karmiony był kaszą i śledziami (do końca jego dni jedno i drugie było zabronione na stole w domu).

Mój śląski dziadek wraz z całą transzą chłopaków z naszej wsi odprowadzany był na stację kolejową przez lamentujące kobiety. Chłopcy już wkrótce mieli założyć te szykowne niemieckie mundury z porządnego materiału, ale tego dnia kobiety ubrane w śląskie „kiecki” (zrzucą je zaraz po wojnie) odprowadzały swoich chłopców i synów na Bahnhof, śpiewając żałośnie i szczerze: „Boże, coś Polskę…”. Zimą 1944 roku dziadek, którego nigdy nie poznałem, bo po wojnie już tylko podupadał zdrowotnie, szedł zdobywać Ardeny.

Śmieszna historia rodzinna się z tym wiąże. Nie wiem, czy prawdziwa. Otóż dziadek obsługiwał ckm, a ponieważ Wehrmacht dbał, by nie dość germańskich duchem Ślązaków rozproszyć, to jako drugi w obsłudze karabinu wyznaczony został fanatyczny hitlerowiec, pewnie z jakiejś Bawarii czy Szlezwiku. Tak się jednak składało, że w końcówce ’44 Wehrmacht karmił gorzej niż podle, więc owego fanatyka zaczęła gnębić częsta frontowa przypadłość – biegunka. Gówno i krew lało się z niego. Gdy zdarzyło mu się opuścić stanowisko bojowe w wiadomym celu, dziadek opuścił je w celu zupełnie innym. Z wywieszonym kawałkiem białej szmaty przebiegł do aliantów, którzy akurat go nie ustrzelili, choć przecież mogli. Wojnę skończył w szeregach PSZ, a do Polski repatriował się w 1947 roku.

W tym czasie mój polski dziadek operował w ramach Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. W ramach akcji „Wisła” dokonywał czystki etnicznej Łemków i żadnej dykteryjki z tego okresu nie ma. Z dzieciństwa pamiętam, że w domowej bibliotece miał takie bestsellery wydawnictwa MON jak „Łuny w Bieszczadach” Jana Gerharda czy „Kabewiacy w akcji Wisła”. Nigdy o swoich doświadczeniach obozowych czy wojskowych nie mówił, ale gdy umierał w 2005 roku, prosił, by pochować go w mundurze, a pochówkowi towarzyszył kombatancki poczet sztandarowy. Szynel i rogatywka do dziś wiszą w szafie rodzinnego domu. Gdy Młody był młody, uwielbiał tę rogatywkę zakładać na głowę. Wyglądał wtedy prześmiesznie w tej za dużej kanciastej czapce z orzełkiem. Jeszcze gdzieś na którymś dysku mam fotki sprzed lat. Furażerka Wehrmachtu po śląskim dziadku nie zachowała się.

Jest rok 1979, chyba jesień, Nowy Dwór Mazowiecki, jednostka wojskowa. Zdjęcie ojca z wojska. Wzrok ma dość mętnawy, a czapkę – wtedy już były okrągłe – lekko na bakier, zawadiacko. To był rok „zimy stulecia”, kiedy go wzięli do wojska, więc jedyne jego frontowe doświadczenie polegało na walce ze śniegiem, którą gierkowska dziesiąta gospodarcza potęga świata dość spektakularnie przegrała. Słabo pamiętam nastrój oczekiwania, kiedy wróci. Całkiem nieźle natomiast kolejne lata, kiedy odwiedzali go różni koledzy z wojska, co z reguły oznaczało epickie pijaństwo i ciągnące się długo w noc śpiewy i porykiwania. Kiedy już byłem na studiach, a jakże, humanistycznych, a degeneracja ojca postępowała nieodwracalnie, zwykł okazywać mi pogardę przez przywoływanie swojego wojskowego epizodu, który uczynił z niego – w przeciwieństwie do mnie – prawdziwego mężczyznę.

Jest 23 marca roku 1983, Pentagon. Ronald Reagan ogłasza w Waszyngtonie uruchomienie programu Strategic Defense Initiative zwanego potocznie „Gwiezdnymi wojnami”. Program zakłada rozmieszczenie całego systemu naziemnych wyrzutni, za pomocą których byłoby możliwe zestrzelenie rakiet przeciwnika znajdujących się jeszcze w przestrzeni kosmicznej. Jego elementy miały zostać także ulokowane na orbicie okołoziemskiej. Program jest nie tylko bardzo ambitny, ale też drogi, koszt szacowano na 125 miliardów dolarów. Inauguracja programu odbywa się z prawdziwie amerykańską pompą. Wszystkie stacje telewizyjne w USA pokazują animację komputerową, o której amerykańskie dzieciaki, takie ze „Stranger Things”, mówią pewnie, że jest jaw-dropping. Na filmie laserowe promienie zestrzeliwują sowieckie rakiety, a następnie amerykańskie pociski manewrujące wzbijają się w ciemne, gwiaździste niebo, by precyzyjnie spadać na cele wroga.

Polska telewizja też to od razu pokazuje  nie mam pojęcia, kupili licencję czy co, ale wiem, że mi się to bardzo podoba, a równocześnie – przeraża. Lasery migają na naszym rubinie w paździerzowym prime timie ówczesnej ramówki w tę i we w tę. Patrzę na nie zafascynowany. Lektorzy odmieniają na wszystkie sposoby nazwy tych amerykańskich pocisków – Cruise i Pershing, Pershing i Cruise. Obok Bolka i Lolka, Wilka i Zająca, Żwirka i Muchomorka, Flipa i Flapa bardzo istotną w moim dzieciństwie parą nierozłącznych przyjaciół będą właśnie one, rakieta Pershing i pociski samosterujące Cruise. Równo trzydzieści lat później ten „atomowy straszak” do mnie powrócił. Odnalazłem na dnie szafy rysunek z tamtych czasów. Widać na nim dwa złowrogie ostre kształty opisane przedszkolnymi kulfonami: „Persik i Zurk”. Dostałem za obrazek 5+. Smak epoki doceniłem też w tym, że rysunek wykonałem na zwykłej kartce w linie, bo blok rysunkowy w tamtych czasach to była mocno deficytowa rzecz. Reglamentowali go nam.

Jest pierwsza połowa lat 90., liceum im. Bolesława Chrobrego. Lekcje PO w liceum tuż po transformacji to była parodia, istna szwejkiada i błaznowanie z emerytowanym kostycznym majorem, w którego łysym czerepie dopatrywaliśmy się krateru po kuli wroga. Taką samą szwejkiadą, a może jeszcze większą, było nasze, młodych byczków, stawienie się na komisji poborowej (pobór 1995). Wszyscy jak jeden mąż, zdrowi i buzujący testosteronem, przygotowani do wyścigu o zajęcie najlepszej życiowej pozycji startowej chodziliśmy intensywnie po lekarzach i poradniach, gromadząc stosowną dokumentację poświadczającą, że za nic w świecie nie nadajemy się do służby wojskowej. Komisja kwalifikacyjna nie była, co prawda, wielką groźbą dla licealistów: ojczyzna dawała spokój uczącym się, ale na wypadek powinięcia się nogi w trakcie dalszej edukacji albo maturalnej klęski należało mieć w odwodzie właściwą kategorię. Służba wojskowa była dla, jakbyśmy dziś powiedzieli, przegrywów, nie zawierała w sobie żadnej nęcącej obietnicy, w żaden sposób nie łączyła się z naszym poczuciem męskości, rytuału przejścia, przygody.

Może tego nie byliśmy świadomi, ale organicznie czuliśmy, że nasze życie przypada na szczęśliwy czas po „końcu historii”. Nic dziwnego, że nasza wyobraźnia była całkowicie zdemilitaryzowana. Byliśmy politycznymi dziećmi pokolenia, które wygrało, wyrzekając się przemocy. Tak na przykład w podziemnej publikacji program Solidarności referował Władysław Frasyniuk: „W dużym stopniu odwołujemy się do lat 1939–1945, ale z jednym, za to najważniejszym wyjątkiem. Budujemy opór, korzystając z doświadczeń AK-owskich wyłącznie od strony technicznej, natomiast nie stosujemy i nie chcemy stosować przemocy”. Triumfem polskiej rewolucji był wyjazd wojsk rosyjskich z terytorium Polski. Tak, Rosja wycofała się z Polski bez jednego wystrzału! Niesłychane!

W tamtej epoce służba wojskowa, która koniec końców stała się profesjonalna, przestała być jakimś wyróżnikiem czy warunkiem męskości. O nasze bezpieczeństwo miały dbać organizacje międzynarodowe, a konflikty zbrojne wydawały się zupełną abstrakcją: bo kto i o co miałby wojować, skoro wszystkim bardziej opłaca się handlować i produkować? No i wszyscy mniej więcej zgadzamy się co do ogólnego porządku świata. Państwo wysyłało nam jasny sygnał  zwalnia nas ze służby wojskowej, ale też mówi nam: „Radźcie sobie sami, nie pomogę wam. Jesteście tyle warci, ile zapłaci za was rynek pracy”.

Nic dziwnego więc, że w tym teatrze, jakim była komisja wojskowa, role były dobrze rozpisane. Ktoś wszedł z nożyczkami w slipach, symulując wariata, inny na pytanie, czy coś mu dolega, obczytany w tych upragnionych boleściach dających kategorię D powiedział, że nic, tylko czasem ma krwawienia z odbytu (hemoroidy dawały ponoć tę upragnioną literę swemu właścicielowi). Cóż, wzięty za parawan i badany per rectum odezwał się z bolesnym stęknięciem, po którym lekarz z komisji aż wrzasnął, że słychać go było na korytarzu: „Chuja masz, nie hemoroidy, symulancie jeden!”. Widać, symulacje kolegi były zbyt ostentacyjne, by mogły ujść na sucho.

Jest 24 lutego 2022 roku, lotnisko Hostomel pod Kijowem. Ukraińska obrona masakruje rosyjski desant, który miał zająć stolicę. Rozpoczyna się wojna, która, kiedy to piszę, trwa już … dzień. Który to dzień, gdy to czytasz – policz sam!

Jest 4 stycznia 2024 roku w Warszawie. „Bo teraz jeśli tam, zimą, przy takich mrozach pojawiają się ludzie na przejściach granicznych w Finlandii, nawet jeśli są zamykane, to wiadomo, że jest to bardzo niebezpieczne i to bardzo trudna decyzja. I nie wyobrażam sobie, by Finowie wtedy nie robili wszystkiego, by uratować życie tych ludzi” – tłumaczy Päivi Laine, ambasadorka Republiki Finlandii w Polsce. A ja myślę o tym, co dzieje się na polskiej granicy od pierwszych incydentów w Usnarzu Górnym. Wyliczyć? Pushbacki, koncertina (skąd, na miłość boską, ta piękna nazwa na drut żyletkowy?), konferencje prasowe paladynów Prawa i Sprawiedliwości, a nawet samego prezesa na tle płotu i migających kogutów, stan wyjątkowy, płacz, odmrożenia, śmierci, kolejne niepotrzebne śmierci. Mój kraj, nazwij go, jeśli chcesz, Polską, Ojczyzną, Macierzą, Rzeczpospolitą, tym krajem, a więc mój kraj traktuje ludzkie życie lekceważąco, choć oczywiście podobno jesteśmy bardzo „za życiem”.

Pisał o tym Witold Gombrowicz. Opowiem Ci o jego zwierzeniach z książki „Wspomnienia polskie”. To rodzaj pamiętnika. Napisany w latach 60., a więc pod koniec życia, jest opowieścią o młodości autora, która skończyła się wraz z wybuchem wojny w 1939. A zaczęła się też od wojny, polsko-bolszewickiej z 1920 roku. Nowo narodzone państwo werbowało wówczas do wojska wszystkich, także młodzież szkolną, a szesnastolatek spacerujący po ulicy w cywilnym ubraniu narażał się na uwagi dziewcząt: „A dlaczego kawaler nie w mundurze?”. Również ojciec młodego Itka, który jest wówczas rok starszy od Ciebie, nalega, żeby syn poszedł do wojska. Sprzeciwia się temu pani Gombrowiczowa, potępiająca rząd za to, że „werbuje dzieci”. W końcu Itek na front nie poszedł, co postawiło go już na zawsze na marginesie wspólnoty. Do dziś dla wielu jest zaprzańcem. Posłuchaj:

Mój kuzyn, Bebuś Rosset, wpada od nas od czasu do czasu – był oficerem 1-go pułku ułanów, wsławionym rozmaitymi przygodami, i wnosił ze sobą atmosferę frontu i walki. Kiedyś go zapytałem:
– Jakże ty możesz narażać własne życie, dlatego tylko, że jaki inny facet ci każe?
– Ten, co mnie każe – odpowiedział ze swoją kresową wymową Bebuś – nie jest żaden facet, a wyższy oficer, władza.
– Jaka tam władza – powiedziałem. – Jak go rozebrać do goła taki jak ty albo gorszy. No i dlaczego on ma ciebie wysyłać na śmierć?
Nie wyjaśnił mi tego, tylko zaśpiewał:
Patrz w lufę tego mannlichera
Z tej lufy czarna ś
mierć spoziera
Może wr
ócę zdrów
To zobaczę zn
ów
Moje miasto Lw
ów.
Tak na ogół mi odpowiadano. Piosenkami, albo dowcipami, lub – w najlepszym razie – zdawkowymi wywodami na temat obowiązków itd. Ja byłem jeszcze o sto mil od opanowania intelektualnego tych trudnych zagadnień, ale już zaczynałem rozumieć, że życie ludzkie w Polsce jest tanie.

Jest dziś. Tak, wchodzisz w dorosłość po „końcu końca historii”. Byłem mniej więcej w Twoim wieku, gdy rosyjskie wojska opuszczały Polskę, chwilę później nasz kraj wstąpił do NATO i UE. Stabilny system miał umożliwiać nam budowanie naszych życiowych strategii w rycie kapitalistycznej konsumpcji i akumulacji (bądźmy uczciwi: raczej spłaty rat kredytu). Dziś już wiemy, że to się chyba jednak nie będzie rozwijać według tego naiwnego scenariusza. Historia zaczęła się o nas upominać na nowo.

Ta wojna nie miała prawa się wydarzyć, tej wojny miało po prostu nie być, potem miała być „specjalną operacją” zakończoną w trzy dni, w końcu jednak wybuchła i zaczęła coraz bardziej grzęznąć w czymś, co podobno przypomina starą dobrą „wojnę materiałową” sprzed ponad stu lat z elementami terroru wobec cywili znanymi z jej młodszej następczyni i groźbą nuklearnej zagłady właściwą latom zimnej wojny. Rosja jasno deklaruje, że nie zaprzestanie agresji, póki nie osiągnie swoich celów. A jeśli je osiągnie, dodaje, a dane wywiadów, think tanków i ośrodków analitycznych zgodnie to potwierdzają, nie zatrzyma się ani na linii Dniepru, ani na linii Sanu. Czy tak się stanie, nie wiadomo, ale pewne jest jedno, że tak jak wpadliśmy w pełnoskalową epidemię koronawirusa z 200 tysiącami ofiar, tak możemy wpaść w pełnoskalowy konflikt zbrojny. To zmienia wszystko. Próbujemy to zagadać, nie pamiętać o tym, podpalać się bieżącą polityką, czymkolwiek, byle nie przyjmować do wiadomości „końca końca historii”.

Podobno 72 proc. mężczyzn oraz 42 proc. kobiet w wieku od 18 do 55 lat jest gotowych do obrony Polski. To odpowiednio siedem milionów oraz cztery miliony ochotników i ochotniczek. Taki jest wynik badania „Stosunek Polaków do obrony Ojczyzny” przeprowadzonego przez Fundację Instytut Badań Rynkowych i Społecznych IBRiS na zlecenie Akademickiego Centrum Komunikacji Strategicznej Akademii Sztuki Wojennej w lutym 2023 roku. Nie wiem, czy to dużo, czy mało i ile wiarygodności jest w tych deklaracjach.

Czy mógłbym Cię jakoś wychowywać do wojny i wysyłać na nią jak ojciec wysyłał swojego Itka? Wiesz, że dopiero niedawno zacząłem sobie zadawać to pytanie? Z jednej strony przecież to racjonalne – przygotowywać dziecko do dorosłego życia i jego niebezpieczeństw, wśród których wojna jawi się jako, co najmniej, niewykluczona. Jak jednak miałbym to robić z czystym sumieniem, skoro sam nie mam pojęcia o tym, jak miałoby to wyglądać, a sam jestem, no cóż, pacyfistycznym pączuszkiem? Z drugiej strony, czy nie należałoby o tym myśleć w kategoriach odpowiedzialności i wspólnoty? Skoro tak wielu Polaków i tak wiele Polek deklaruje gotowość obrony kraju, to czy i my nie powinniśmy? Jak to jednak robić, mając świadomość, że życie ludzkie w Polsce jest tanie?

Nie, nie jestem w stanie nawet myśleć, że pójdziesz na wojnę, że wdrożą Cię w wojskowy dryl, dadzą mundur i broń, każą strzelać i się kryć, gdy inni strzelają do Ciebie. Lęk, że tak się może stać, nie opuszcza mnie od jakiegoś czasu – za chwilę przecież będziesz w wieku poborowym. Słyszę zapowiedzi Putina i widzę, co dzieje się w Ukrainie. Lęk, że Twoje ciało gnije gdzieś we frontowym błocie albo płoniesz uwięziony w żelaznym karapaksie towarzyszy mi, gdy rano myję zęby i patrzę na moją zmęczoną twarz Wojtusia-Adasia i gdy kładę się spać, połknąwszy, jak Adaś, uprzednio swoją porcję właściwych proszków.

A jednak czuję, że nie uciekniemy od tej rozmowy. Dlatego chciałbym, żebyśmy któregoś wieczoru zobaczyli „Melancholię”. To film duńskiego reżysera Larsa von Triera. Opowiada o Apokalipsie. Do ziemi zbliża się ogromne ciało niebieskie. Jego uderzenie zniszczy naszą planetę. Nie, w filmie nie ma żadnych hollywoodzkich efektów specjalnych. Widzimy tylko, gdy z dnia na dzień groźna planeta staje się coraz większa na wieczornym niebie. Na szczęście w ostatniej chwili mija nas o włos, ale gdy wydaje się już, że wszystko będzie dobrze, jakaś grawitacyjna perturbacja sprawia, że groźna planeta wraca. Ludzie zbliżającą się katastrofę wypierają lub uginają się pod jej ciężarem.

Jedyną zachowującą spokój jest jedna z bohaterek, cierpiąca na depresję Claire, która, gdy planeta jest już ogromna i wiadomo, że to ostatnia noc na Ziemi, bierze małego Leo i jego desperującą matkę na piękną polanę i tam budują dla siebie szałas z patyków. Siadają w środku, trzymają się za ręce. To ich uspokaja, Leo pozostanie bezpieczny i ufny do ostatniej chwili, do momentu nieuniknionego zderzenia.

Jeśli więc miałbym Cię jeszcze jakoś przygotować na „koniec końca historii”, to może po prostu chodźmy do ogrodu, zbudujmy szałas z gałęzi, patyków i kamieni i udawajmy, że żadna historia nigdy się nie wydarzyła.