Jeszcze 4 minuty czytania

Dorota Masłowska

JAK PRZEJĄĆ KONTROLĘ NAD ŚWIATEM, NIE WYCHODZĄC Z DOMU (16)

Dorota Masłowska

Dorota Masłowska

Beata Kozidrak nie była figurantką, firmującą piękną twarzą i silnym głosem wytwory producentów – wyjadaczy. Była oryginalną, wrażliwą, rezonującą z rzeczywistością artystką, dającą ekspresję swojemu istnieniu i czasom, w których żyła

Polski zespół wszech czasów na 4 litery? Pierwsza B, druga A, czwarta J, trzecia M? Niektórzy już zgadli, inni jeszcze się zastanawiają.

Nie, głuptasy, nie Kult!

Wiem, to nie jest łatwe. Szczególnie, gdy tak jak ja siedzi się oko w oko z najnowszą solową płytą Beaty Kozidrak „B3” i nie wiadomo, co optymalnie z nią zrobić. Czy używać jej jako podstawki pod herbatę, czy stabilizować nią drzwi, czy dociążyć nią makulaturę do skupu (bardzo trudne); czy używać jej jako dziwnej kasetki na dużą płaską biżuterię, niepraktycznego schowka na przeskalowane wizytówki, czy też wyjątkowo niebezpiecznego frisbee do krótkich, jednorzutowych rozgrywek z osobami, których nienawidzę…

Zastosowań dla „B3” widzę wiele; jak wielką fanką Beaty bym nie była, to ciągle nie dość wielką, by były one muzyczne. A jednak wystarczająco wielką, by nie mieć jej tego, co teraz robi, za całkiem złe. „B3” to pożyteczny pop. Zżymać się na jałowość tych piosenek, kwestionować je, to kwestionować całą MUZYKĘ GOSPODARCZĄ z radia Zet. A przecież ona też jest na świecie potrzebna. Jest potrzebna w korytarzach. Jest potrzebna w przedsionkach. W księgowościach. W warzywniakach. W zakładach fryzjerskich, na zapleczach hurtowni i w kantorkach; jest potrzebna na działkach, w domkach letniskowych, potrzebna na grillach, potrzebna w kabinach tirów i w sercach, i wszędzie indziej, gdzie nie sposób od rana do wieczora słuchać Zeniala. Wreszcie – w taksówkach. Jeśli ktoś nie wie, o czym mówię, to nigdy chyba nie wracał nad ranem omamiony i obcy sam sobie,  jak jakaś podszywająca się pod siebie kukła na tylnym siedzeniu dacii logan czy tam škody fabii. Samochód pędzi przez czerń miasta; neony i światła ciągną się po szybie jak świetliste smarki. Trzymasz się kurczowo wzrokiem tęgiej, przypieczonej słońcem, składającej się z wielu nachodzących na siebie podszyj szyi taksówkarza, na której obok paru zmian łojotokowych przycupnął też na wieczność Mały Powstaniec. „Legia albo śmierć” proponuje ci nalepka na desce rozdzielczej; co tu dużo mówić, i tak źle, i tak niedobrze. I tylko rycząca z głośników Budka Suflera czy Gabriel Fleszar sprowadza wszystko do właściwych proporcji; przypomina, że wszyscy jesteśmy przecież w jakiś sposób ludźmi. 

Muzyka gospodarcza to rodzaj emitowanego przez komercyjne radia strumienia werbalno-dźwiękowego, programowo wysokoskrobiowego, przewidywalnego i chwytliwego. Uogólnione piosenki, pośrednie pomiędzy wszystkimi piosenkami, lepione z gotowych fraz muzycznych i ogranych modułów słownych, tak by brzmiały możliwie znajomo, a jednocześnie mogły być nowością i piąć się w górę po liście.

„B3” jest w swojej estetyce klasyką tego gatunku. Już sam tytuł utrzymany jest w poetyce obrazów olejnych „I love home” z Leroy Merlin, nie mówiąc o okładce. Tak jak promujące ją „Bingo” i „Upiłam się tobą”, tak i pozostałe „Nie kochaj mnie” czy „Niebiesko-zielone” to typowe przeboje użytkowe. A jednak nie jest to przecież muzyka w 100% syntetyczna.

Beata Kozidrak od początku swojej ścieżki artystycznej sama, co jest ewenementem, pisze sobie teksty i częściowo muzykę (tu wspomogła ją m.in. Ania Dąbrowska), nie korzystając z usług muzycznych inżynierów, w pocie czoła pitraszących przeboje w laboratoriach przebojów, dorzucających a to szczyptę elektronicznej trąbki, a to autotunu. Chociaż w poetyce jej najnowszych utworów widać dużo lirycznych półfabrykatów („zamek z piasku”, „ogień pulsuje w nas”, „zabrakło dni pełnych łez”), to ze swoją fenomenalną smykałką do piosenek umie ciągle poskładać „bardzo tak” z „to fakt” i „czerwone wino” z „dni przeminą” w sposób na tyle umiejętny, że potem wszyscy nucimy je latami. I nie można nie docenić, że w branży, która od dawna nie wybacza kobietom powyżej 23 lat, to ona ciągle jednym pewnym ruchem ręki wyciąga z kapelusza hity. 

Zresztą treść piosenek z „B3”, zazwyczaj okołomiłosna, i tak nie ma szansy wybrzmieć: każde trzy słowa układające się na płycie w jakikolwiek konkret są wodą na młyn dla tabloidów, które czytają je kluczem życia prywatnego piosenkarki. Tych demonicznie inteligentnych, bystrych jak sto chujów podmiotów medialnych nie oszukasz: detale rozstania z wieloletnim mężem, a także współzałożycielem, klawiszowcem i producentem Bajmu, Andrzejem Pietrasem, które Kozidrak (myślała, że chytrze!) zawierzyła tekstom (tam ich nikt nie znajdzie) i opublikowała (najciemniej pod latarnią!), zostały natychmiastowo zdemistyfikowane.

Korzystając z detektywistycznej passy, szmatławce rozwikłały też od razu arkana ustawiania przez nią parawanu na plaży, enigmę wsiadania przez nią do samochodu, a szczegóły jej zakupów w centrach handlowych stały się wreszcie przejrzyste. Są to bardzo dalekie bezdroża kultury masowej, gdzie artysta jest już tak bardzo własnością gawiedzi, że jego wizerunek sceniczny zlewa się z realnym, a akty twórcze są tożsame z osobistymi, dając w efekcie dziwną hybrydową prywatno-publiczną postać, którą można ganiać z aparatem po altankach śmietnikowych, pocztach i sądach. Pokłady ludzkiego zadziwienia, że ma dowód osobisty i korzysta czasem z łazienki, są złożami zaskakująco odnawialnymi; można je eksploatować bez końca. 

Beata Kozidrak taką właśnie postacią pożytku publicznego niewątpliwie jest, a rozpad 36-letniego związku Pietrasów – prywatnego i zawodowego – dotknął wszystkich Polaków. Rozpoczęły się narodowe szacowania mitologicznego majątku, spekulacje co do dalszych losów prywatnego helikoptera, a przede wszystkim wielkiego przedsiębiorstwa muzyczno-koncertowego BAJM. Bajm, który w czerwcu 1979 zadebiutował w Opolu ogniskowo-turystycznym przebojem „Piechotą do lata”, a potem zdominował polską scenę i fonosferę na prawie cztery dekady, to już dzisiaj zespół babcia. W show-biznesie mało komu służy czas; nawet najlepsza grupa, której muzycy w porę nie ulegną mniej lub bardziej spektakularnemu samounicestwieniu, staje się przedsiębiorstwem komunalnym, pomagającym miastom spożytkować nadmiar publicznych pieniędzy na dni patrona, festyny i sylwestry. Ale choć artystycznie ich twórczość trudno traktować poważnie powyżej płyty „Nagie skały” z 1988, to dla mnie Beata pozostaje królową polskich scen, czy te pokryte są złotem, błotem czy deską barlinecką. 

Ciągle gdzieś zresztą stoją mi w oczach jej zdjęcia z tych wszystkich miejskich sylwestrów i dni Wrocławia, jak nie szczędząc niebotycznych szpilek, szaleje w kaskadach swoich lwich loków, sadomasochistycznych sukniach moro, z rynkami i wieżami ratuszy w tle, w spienionych oceanach zziębniętych Polaków. Papieżyca polskiej piosenki; współpracownicy wspominają ją jako frontmenkę o niespożytej energii scenicznej, a przede wszystkim wokalnej, która w okresach szczytowej popularności była w stanie zaśpiewać bez zająknienia 3 koncerty dziennie.

Beata Kozidrak jest wokalnym samoukiem, chociaż dysponuje głosem o rzadkiej skali, mocy i niesamowitym spektrum środków wyrazu. Moim zdaniem najlepiej słychać to na drugiej płycie Bajmu „Martwa woda” z 1984. Zapatrzona ówcześnie w Ninę Hagen Beata wydaje z siebie na przemian małpie piski i lwie porykiwania, jej głos przybiera skrajne barwy: od intymnego, autystycznego wyznania w utworze „Małpa i ja”, po psychopatyczny ton okrutnej treserki w cyrku życia w „Klatce lwa”. Już chwilę potem płynnie przechodzi w fałszywe operowe arie i egipskie wokalizy w „Piramidach na niby”, w sataniczne czkania w „Diabelskim kręgu”, w zimną, drapieżną narrację w „Martwej wodzie”, którą w radiach puszczano bez pierwszych słów: „wojna na czas, wojna na gaz”. 



Schizofreniczne linie wokalne, analogowe eksperymenty realizatora Kuby Nowakowskiego (echa, powtórzenia, efekty telefoniczne), zimnofalowe kompozycje Jarosława Kozidraka i bardzo mroczna warstwa tekstowa, która psim swędem przeszła przez cenzurę, ale potem była przez nią skutecznie blokowana (do szerszego obiegu przebiła się właściwie tylko półrealna „Małpa i ja”), sumują się w brzmieniu dalekim, toksycznym, zimnym.

Pod żadnym względem nie da się tej muzyki porównać z sympatycznym debiutanckim albumem „Bajm” z 1983, który dawał pewne pojęcie o możliwościach Beaty i zespołu, ale mimo wszystko był dość chaotycznym przeglądem ich szuflady. Choć można znaleźć tam mroczne syntezatorowe, do dziś piłowane w dyskotekach „Co mi, Panie, dasz” i wywrotowe „Nie ma wody na pustyni”, lirycznych „Proroków świata” i prowokacyjnego „Józka” (w oryginalnej wersji „Wojtka”; dla osób urodzonych po roku 2000: Jaruzelskiego), czy całkiem udatną literacko konfesję prostytutki „Okej, okej, nic nie wiem, nic nie wiem” (ta ostatnia zresztą momentalnie zinterpretowana została przez słuchaczy jako coming out Beaty w kwestii swojej prawdziwej profesji i przysporzyła jej rodzicom sporych nieprzyjemności, a jej samej dużo sympatii ze strony prostytutek, które czekały na nią po koncertach w hotelu i odsprzedawały jej rarytasowe skórzane kurtki), to już milusie „W drodze do serca jej” ma się do piosenek z „Martwej wody” jak Alicja Majewska do Siouxsie and the banshees (które zresztą „Martwa woda” w swoim brzmieniu dość przypomina). Tak czy siak, jest to pierwsza płyta „Bajmu” spójna w brzmieniu i przekazie; przekazie jak na mainstreamowy, festiwalowy zespół – zaangażowanym i odważnym.  

Witaj mój drogi bałwanie
Powiedz, kto zmienił cię tak
Dzisiaj już dzieci nie bawisz
Siejesz głupotę i strach
Czaruj mnie
Wierzę wtedy kiedy boję się 

albo: 

Baw się zabawkami, lecz się pigułkami,
Pracuj po cichutku w maleńkim ogródku.
Nie przeklinaj losu, świat jest urządzony
tak, by obserwować ciebie z każdej jego strony. 

Te teksty to świetny epizod z twórczości Beaty Kozidrak. To niewątpliwie poezja: naiwna, instynktowna, czasem przekorna, ale przenikająca i mocna. Może nie: otwarcie polityczna, ale gniewna, kontestująca rzeczywistość na osobistym poziomie. Konsekwentnie przez wszystkie utwory ukazująca klincz jednostki w opresyjnej rzeczywistości, codzienną schizofrenię, wewnętrzną emigrację i martwotę, niemożliwość spełnienia. Trudno dziś oczywiście fantazjować o szczególnym potencjale subwersywnym Bajmu, skoro przy całej swojej buntowniczości był telewizyjną gwiazdą, w dodatku eksportową, jeżdżącą na trasy koncertowe do Wietnamu i ZSRR. Ale wydaje się, że jednocześnie twórczość Beaty Kozidrak była oryginalną emanacją ówczesnych apokaliptycznych nastrojów, zwłaszcza że niezwykle kobiecą w obrazowaniu i ekspresji. Niezwykłym zapisem czarnego czasu, w którym niepokój, frustracja i obrazy życia na skraju szaleństwa przenikają się z występną zmysłowością.

Trującej aury lat zimnej wojny nie czuć już tak bardzo na „Chroń mnie” z 1986, tu piosenki są bardziej liryczne, subtelne, skupione na osobistych przeżyciach. Oprócz wojowniczego „Płynie w nas gorąca krew” są tu między innymi dwa utwory o doświadczeniu macierzyństwa; znane wszystkim prawdziwym Polakom „Dwa serca, dwa smutki” i psychodeliczne „Kaśka i ja”, przy słuchaniu którego zawsze muszę sprawdzić, czy przypadkiem nie wzięłam przed chwilą jakichś narkotyków, tylko o tym nie pamiętam: 


Bardzo dziwne. To samo mam z tym, tylko jeszcze do tego płaczę: 


 

Dziwaczne, erotyczne, emocjonalne; innym razem przebajerzone i manieryczne, te piosenki można kochać albo odrzucać, ale one jasno pokazują, że w całym swoim gwiazdorstwie Beata Kozidrak nie była figurantką, firmującą piękną twarzą i silnym głosem wytwory producentów – wyjadaczy. Była oryginalną, wrażliwą, rezonującą z rzeczywistością artystką, dającą ekspresję swojemu istnieniu i czasom, w których żyła. Jej talent wokalny i sceniczny umożliwiał jej robienie rzeczy masowych, stadionowych, a fantastyczny instynkt popowy tworzenie muzyki powszechnej, co nie znaczy, że pospolitej.

Dopiero w latach 90. jej flirt z popem zaczął przybierać bardziej jarmarczne oblicza, niepokojące na sposób, na jaki wcale nie chcielibyśmy być niepokojeni: 


 

Ale kto wtedy ubierał się dobrze, niech pierwszy rzuci kamieniem, na pewno nie będę to ja. 

kolaż Macieja Chorążego

W latach dwutysięcznych przeszła już do twardej komercji. Ale czy można jej mieć to za złe? Raczej nie; świetne rzeczy, które robiła wcześniej, pozostaną fundamentami polskiego popu. Czy za początek grupy uznamy występ w Opolu, czy pierwsze dżemy rodzeństwa Kozidraków z Andrzejem Pietrasem w lubelskich domach kultury, niedługo Bajm będzie obchodził 40-lecie. W długiej, pełnej rozmachu historii zespołu odbił się właściwie cały proces przepoczwarzenia Polski: od końcówki lat 70., przez ejtisowe mroki, kiczowate lawiny uniesień w latach 90. i mało sentymentalny komercjalizm lat dwutysięcznych. Niezwykle utalentowana kobieta w podartych rajstopach i dużo gości z niekorzystnymi fryzurami; miłość, muzyka, sława, ambiwalentne splendory polskiego show-biznesu. Koncerty przerywane przez ZOMO, z drugiej strony Festiwal Piosenki Radzieckiej i występy w ZSRR, na których zespół przehandlował z lokalnymi fanami wszystkie ciuchy. Z trzeciej – wyjazdy do Stanów i bankiety z Pink Floyd. Czy tylko ja widzę w tym gotowy materiał na 12-odcinkowy serial HBO albo Netflixa? 

XXXX

Lub chociażby, w ostateczności….w ostatecznej ostateczności… TVP? 

XXXX

Współpraca plastyczna: M. Chorąży