Jeszcze 6 minut czytania

Dorota Masłowska

JAK PRZEJĄĆ KONTROLĘ NAD ŚWIATEM, NIE WYCHODZĄC Z DOMU: Kuba (2)

Dorota Masłowska

Dorota Masłowska

Do Polski wracałam w poczuciu duchowej odmiany. Jeszcze nigdy nie czułam się tak obrzydliwie bogata, jak po powrocie z Kuby. Mieszkanie – może tylko odrobinę zapuszczona rezydencja Carringtonów

Ale żeby jeszcze na chwilę powrócić do „Magii sprzątania” Marii Kondo… Tylko gdzie ja ją mam? „Pożegnanie z nadmiarem. Minimalizm japoński”? Nie, to nie to. „Hygge, duńska sztuka czegośtam”? „Życie zero waste”? W panice przetrząsam moją półkę „Książki o tym, że mam za dużo rzeczy”. A może położyłam ją na „Książki o tym, że mam za dużo książek”?

Kiedy właściwie refleksja nad nadmiarem przedmiotów, w którym żyjemy, sama zdążyła zamienić się w nadmiar przedmiotów? Jakbyśmy funkcjonowali w jakimś urzeczywistnieniu mitu o Midasie, w którym wszystko prędzej czy później obraca się w produkt, gadżet i powerbank, a już chwilę później śmieci, śmieci, góry śmieci, które będziemy segregować za pomocą niezbędnych do tego segregatorów, segraterów, segregaczy i aplikacji smart-segreGo! Już do kolejnej edycji „Magii sprzątania” wydawca dofoliuje „organizer porządków” albo atomizer „Mini-pronto”. Ponieważ Maria Kondo woła na puszczy w świecie, który na każdy moment życia ma dla nas stosowny, zmieniający się co sezon kostium i wyprawkę, a każdy festiwal pełną ulotek i gówno-przypinek torbę. A przecież produkty zawłaszczają nie tylko nasze jedzenie, ubieranie, gody, seks, narodziny, chorowanie, umieranie – ale także niejedzenie, nieubieranie, brak seksu i PLANOWANE dopiero narodziny – ale nie tylko je – bo jeszcze zespół niespokojnych nóg i suchość oczu, różne potrzeby daleko bardziej subtelne

..

i tylko odrobinę niepotrzebne. A jeszcze cały sektor produktów do kupowania innych produktów – czyli magazyny o zakupach – choć właściwie które czasopisma nie są teraz o zakupach? Przecież niemal całe „Panie”, „Sukcesy” i „Obcasy” to wyliczanki rzeczy, które można kupić. Na koniec produkty służące do fotografowania siebie z innymi kupionymi produktami – to już naprawdę perwersyjne… Poziom przyjemności, bezpieczeństwa, komfortu od dłuższego czasu zdaje się przecież nie wzrastać – przedmioty mnożymy jedynie dlatego, że tworzą jakby rodzaj trójwymiarowego języka obrazkowego, którym wywrzaskujemy różne swoje baśnie i stojące za nimi tęsknoty, aspiracje, rozpacze, niespełnienia.
I w tym wszystkim nagle ta Kuba. Świat bez rzeczy. 

Kompletna konsternacja. Bo dotąd zwiedzając nawet ubogie kraje, przyzwyczajona byłam do pewnych standardów: autochtoni wiedli gdzieś tam to swoje nieróżowe życie, jednak w oazach dla turystów fontanny dobrobytu i toblerone, choćby i otoczone drutem kolczastym i kwarantanną, biły rytmicznie 24/7. A na Kubie nie chodzi o pieniądze czy niepieniądze, tu rzeczy i jedzenia PO PROSTU NIE MA. Żrąc buły, buły przekładane i garnirowane innymi bułami, przechodzę wszystkie fazy: niedowierzanie, zaprzeczenie, wreszcie kryzys, a po nim powolne godzenie się z losem, nawet pewna jego afirmacja. Na przykład odkrycie, że to, co początkowo brałam za wiecznie jedną i tę samą bułę, to różne rodzaje buł, zwodniczo do siebie podobnych. Buła słodkawa i gliniasta. Buła sucha, z elementami grahamowymi. Buła wciąż mokra po tygodniu leżenia. To samo sandwiche. Ułudnie identyczne. W abnegacji myliłam sandwicze śniadaniowe z tymi obiadowymi i kolacyjnymi, a przecież podawane był o zupełnie różnych porach. Myliłam ryż z fasolą z ryżem z fasolą i solą… To wcale nie było to samo. 

I tak z dnia na dzień dostrzegałam coraz więcej odcieni całej tej sytuacji. W obliczu niemożliwości rzeźbienia w codziennych aktach konsumpcyjnych, a i odseparowani od internetowych ułud, chcąc nie chcąc zdecydowaliśmy się po prostu na jedyny możliwy tu wybór: życie. W Hawanie wystarczyło wyjść na ulicę, a już jego gorące, obsesyjnie ruchliwe cząsteczki kompletnie uderzały nam do głowy. W liściach fikusów buszowały kolorowe ptaki. Pod wielkimi drzewami gniły złożone w darze dla lokalnych bóstw kury w siatkach, świńskie łby patrzące wzrokiem „mnie to już naprawdę bonie dydy” i kiście bananów. Wrzeszczały natrętnie klaksony taxi collectivo. W krzywych budkach dekapitowano kurczaki. W tym samym czasie zza płotu wyskakiwał jakiś gruby kogut i biegł przed siebie rzeczowym, pospiesznym krokiem, jakby wracał po zapomnianą z domu altówkę…

Cuchnęło spalinami. Podkoszulki szarpał wiatr. Klaksony! Bulwar, zza którego spienione morze wpadało wprost do miasta, zalewając przechodniów i samochody. Wieżowiec Giron, gigantyczny kawał omszałego betonu, wisiał nad dzielnicą jak skała nad piknikiem; cały zrobiony z chytrych prześwitów jak rajtuzy prostytutki, przez które prześwitywał lazur zwariowanego morza. W bramach jakieś pokątne siłownie, w których sztangi łamały się jak trawa. Dalej Galeria Handlowa, ponury przybytek o charakterystycznej architekturze zubożałego promu kosmicznego. Dewizowy sklep spożywczy, asortyment symbolizowany przez wielotonową partię wietnamskich ciastek typu markizy i dramatyczny smród zepsutego mięsa. Wieczorami zaglądanie w okna. W postkolonialnych willach wysokie mieszkania zmyślnie przedzielone na pół, więc w dolnej części widać głowę dziadka gotującego ryż z fasolą, a nad nią sufit i nogi kogoś, kto zamiata podłogę. 

Z perspektywy namiętnego życia, które tam wiedziemy, życia, w którym bezustannie zatyka nas z jakiejś niemożności, z jakiejś obsesji, wzburzenia, bo przecież już jesteśmy odzwyczajeni ŻYĆ, a tylko oglądamy, przeglądamy, scrollujemy bezustannie jakieś tam rzeczy na tych wytłuszczonych ekranach… więc nagle ZATRUCI gęstym, śmierdzącym, wrzaskliwym dzianiem się tych ulic, tych placów, parków, nie możemy uwierzyć już w Warszawę. Że gdzieś tam jak cmentarzysko migocze w ciemnościach neonami swoich arkadii, swoich złotych tarasów, obwieszczającymi nonsensowne promocje, obniżki, kolekcje. Że potrafimy błądzić po niej całymi dniami wraz z innymi zombies, szukając budulca na swoje bowaryczne pożal się boże światki, scenografie, w których potem występujemy nieudolnie, udając jakieś coolowe osoby z reklam HM-u.  Dzień po dniu uderza nas coraz wyraźniej, że przedmioty, gadżety, bajery, systemy, technologie dały nam tak wiele, ale zabrały coś kluczowego. 

Życie. To po nie przyjeżdżają tu zachodnie wampiry, kraść tę cielesność, erotyczność, staminę. Ostrzykiwać się tą gorącą, żywą krwią; patrzeć, jak ludzie tu chodzą, jak tańczą, jak krzyczą, jak żyją. Tanio ćpać te wesołe, błyszczące ciała, barterować je za zombiczne zachodnie pieniądze, za które z kolei te ciała kupią sobie zaraz Maki i smartfony. Choć widać też gołym okiem, że Kuba robi bokami jak chuderlawa szkapa wlokąca przez Guanabo chrypiący soundsystem. Przez dziurawe burty wciska się zgniły Zachód. Tam gdzie można złapać jakiś wątły Internet – w parkach i przy dużych hotelach – gromadzą się pionierscy smartfoniarze. Wygląda to zupełnie nadzwyczajnie w tutejszym kontekście – gdzie w miejskim krajobrazie widoczne są wciąż prawdziwe nudy, letargi, impasy – ludzie, którzy po prostu analogowo siedzą, analogowo patrzą, szukając tematu, zaczepiając się nawzajem, grając w domino… Więc nagle ci z tymi smartfonami, odrealnieni, zahipnotyzowani, tłoczący się, łowiący w powietrzu coś niewidzialnego. Tu najlepszy ze światów pęka, rozszczelnia się i pewnie za parę lat m’n’sy, billboardy, fabryki-obozy pracy i niereglamentowane siatki zasypią go tak jak nas w latach dziewięćdziesiątych, zamieniając w tęczujący śmietnik.

W naszym mieszkaniu też widać już ten proces. Zrobione pod zachodnich turystów, obfituje w udogodnienia schlebiające naszym gustom i dziwactwom. Własne nieśmigane mydło. Kubki z napisem Capuccino i rzecz zupełnie tu niewiarygodna: pojemnik na sztućce z Ikei! Wielka lodówka Samsung; jeśli się widzi, ile miejsca zajmuje w sercu właścicieli, aż strach jej używać. Dostajemy też wieszaki, w tym jeden jednorazowy, taki po majtkach damskich. Śniadania będzie przygotowywać nam poczciwa sąsiadka, którą nazywamy pieszczotliwie Zumbitą. Każdego dnia punkt dziewiąta kochana Zumbita w pasiastej sukni, zagubiona w lianach czarnych warkoczyków zjawia się u nas, brzęcząc naczyniami i wykonując dużo gestów przepraszająco-łagodzących „co złego to nie ja”. W dłoniach ma wyplamioną serwetę koronkową, mogącą też być fragmentem firany, stary świątobliwy dzbanek w puta i talerze każdy z innej parafii. Mówiąc bardzo dużo, Zumbita obdziela nas bułami i rzeczą niezwykle ostatnio luksusową, czyli jajkami. Podobno przed huraganem wybito wszystkie kury na wypadek, gdyby miały sczeznąć, przez co od wielu dni nie ma jajek. Jednak Zumbita skądś je dla nas sprowadza. Kiedy my jemy, stoi koło nas, patrząc, uśmiechając się, kibicując i machając, albo zmywa nasze naczynia proszkiem do prania i językiem ciała przeprasza za swoje podłe występki. 

Bycie tutaj turystą to dla mnie w ogóle dość mdły kawałek chleba. Trzeba chodzić po różnych miejscach, w których Ernest Hemingway zrobił cośtam, powiedział cośtam czy wypił, i w związku z tym Kuba wystylizowana jest tam na eksterytorialny kraj Unii Europejskiej, mohito kosztuje 4CUC i wszędzie panoszą się straszne, nudne do zrzygania obwieszone aparatami białasy z plecakami Quechua. Całą sytuację ratuje fakt, że zamiast przewodnika Pascala mamy przewodnika Oscara. Ten humorystyczny, wykształcony w Szczecinie Kubańczyk jest specjalistą budowy silników okrętowych. Pytałam Oscara, czy buduje jakiś silnik okrętowy, ale odpowiedział, że jeszcze ciągle się namyśla. Robimy razem dużo żartów i Oscar robi wtedy zawsze charakterystyczny sztubacki unik, jakby ciągle był w Szczecinie na wykładzie z typów silników okrętowych i miał zaraz dostać od profesora dziennikiem po łbie… 

Nie napisałam jednak ciągle nic o naszej działalności kulturalnej, naukowej, intelektualnej. A my nie próżnujemy i śmiało wnikamy w kulturalne struktury Hawany. Opowiadamy wszystkim o sytuacji w Polsce… o tym, jak skrzywdzono nas podczas wojny, lecz nie tylko, bo także wcześniej oraz później. Jak okrutni zaborcy próbowali depolonizować polskie dzieci, lecz te dzielne sieroty nie pozwoliły na to i wolały śmierć niż poddanie się kulturowej zagładzie! O tym, jak Unia Europejska bezustannie wyciąga od nas pieniądze i defrauduje je na jakieś lewe nigdy nie kończone autostrady i brzydkie jak noc niepotrzebne nikomu budynki, tymczasem nasza cierpliwość się kończy i jeśli tak dalej pójdzie, będziemy musieli obłożyć inne państwa członkowskie sankcjami, karami finansowymi, a ostatecznie nawet wyrzucić Unię z Unii i być w niej sami! Tak może się to skończyć. Jednak nie zawsze każdego to interesuje. Tak było na przykład w centrum literackim Dulce Marii, gdzie zostaliśmy zaproszeni na rodzaj… no właśnie nie do końca wiadomo czego.

Centrum ma siedzibę w podupadłej willi pisarki Marii Dulce, Panie świeć nad jej duszą. Nie znam jej twórczości, ale musiała chyba pisać jakieś kryminały i jeszcze mieć kontrakt z mercedesem, bo chata około 400 metrów kwadratowych, wysoka na osiem metrów. Wewnątrz parę miłych drobiazgów, teraz już trochę obłupanych z brylantów, ale mimo to ciągle z dużą ilością diamentów, topazów i szmaragdów. Różne rzeczy, których my z S. w domu w ogóle nie mamy. Czyli fortepiany. Czyli gobeliny japońskie, wazy chińskie, schowki na niewolników, schody marmurowe, a nie jak nasze z najlichszego drewna. Ale oto zostajemy zaproszeni do gabinetu dyrektora. DYREKTORA. (I teraz jak pomyślę sobie o tych wszystkich mydłkach, których spotykałam w Polsce na każdym kroku, a którzy koło dyrektorów nawet nie stali, nie leżeli! Wyświecowany, wypchany na łokciach garnitur… tiki starego komucha, gesty mycia rąk podczas rozmowy o finansach. SWETER TURECKI! Szarość, szarość, po trzykroć szarość plus poduszka z kory odbita na twarzy!) Tymczasem ten dyrektor… ni to stary krokodyl, ni to Neptun, ni to jak król plemienia. Fantastycznie wielki, czarny, z kolczykami, tatuażami, puklami siwych loków i w fenomenalnej koszuli różowej jak kabriolet Barbie. Jak to jest tu w zwyczaju, spotkaniu asystuje, nalewając napoje, oglądając paznokcie i czekając na koniec jego śliczna sekretarka. Nalewa mu do szklanki soku, a on fantazyjnym gestem słodzi go sobie wieloma łyżkami cukru. Cóż – mówi – ścierając rozlany na biurku sok swoją ręką jak pęk kiełbasek. 

Towarzyszą mu pisarze kubańscy. Dwaj starsi goście. Jeden umie mówić po polsku „TAK”, co sprawia mu taką przyjemność, że chce ją bezustannie eskalować, powtarzając: tak, tak, tak w różnych tonacjach, barwach. A ma naprawdę szczęście, że trafił na poczciwych ludzi, bo nie chcę myśleć, co by było, gdyby trafił na jakichś skurwysynów, którzy by zabawiali się nim najokrutniej, zadając różne pytania. („Czy golisz się «tam»?”, „Czy tolerujesz kurię?”, „Czy wciągasz serial «Dom»?” i tak dalej ). Ale my uśmiechamy się uprzejmie, także wtedy, gdy rozmowa schodzi na kulturę polską, którą nasi interlokutorzy znają całkiem dobrze, bo w latach 70. abonowali pismo „Polonia” i niemal na wyścigi, przekrzykując się, wymieniają teraz nam polskich pisarzy: Sienkiewicz! Andreh Ważda! Stefan Milos! No, no, no, Czoslew!! CZOSLEW MILOS! Co jednak ma z tego wszystkiego wyniknąć, nikt nie wie i każdy wygląda na trochę onieśmielonego tą niewiadomą, niepewnością, zupełnie nieograniczonymi, a z drugiej znów strony bardzo ograniczonymi potencjałami tej całej sytuacji.   

Równie tajemniczy zdaje się wernisaż wystawy młodego hawańskiego fotografa, inspirowanej Stańczykiem. TYM STAŃCZYKIEM. Tym smutaskiem w czerwonym pijamallu! Jednak gdy my żartujemy sobie z pewnej niedorzeczności tego przedsięwzięcia, przed centro hispanoamericano gromadzi się coraz więcej osób… coraz więcej osób…. Sztuka stańczykistyczna jest tu wyraźnie nurtem ważnym, popularnym, magnetyzującym publiczność. Pierwszy kongres stańczykologiczny w Hawanie można uważać za otwarty. Wzięci stańczykolodzy z San Jose. Ekscentryczny profesor stańczykologii z uniwersytetu trynidadzkiego. 

Właściwie już zaraz po uroczystej inauguracji stańczykolodzy okazują się bardzo głodni. Wystawa, inspirowana Stańczykiem dość luźno, bo pokazująca jakby wymazy czy mikroskopowe ujęcia bakterii z jego kapoty, może poczekać. Hostessa chodzi z tacą z osobą wspomagającą, odpędzajacą najagresywniejszych, najwprawniejszych w rozszarpywaniu przekąsek stańczykologów, drogą zasłaniania, odgradzania, pacania ich po chytrych łapach. Również wino musi być dystrybuowane w sposób powściągliwy, aby wernisaż mógł trwać dwadzieścia minut, a nie dwie. Ci stańczykolodzy to jednak niezwykle żarci specjaliści. 

Po wielkim sukcesie konferencji zostajemy wyciągnięci przez sekcję polskich stańczykologów na clubbing. Panuje tu selekcja ostra jak w Piekarni w 2001: przy wejściu biurko z telefonem tarczowym; śmiałków wpuszcza urzędnik, po czym dopiero ochroniarz zatwierdza wcześniejsze ich prewpuszczenie. Co prawda słomki w mohito mają jawne ślady zębów poprzednich użytkowników, ale kosztują po 15 nacionali, czyli tyle co nieumyta siatka z zerwaną rączką. Potem idzie się na lokalną pizzę w cenie podobnie niezawrotnej. Przed barem wisi wielka tablica wymieniająca wszystkie dodatki, których nie ma, co dosyć skraca proces wyboru pomiędzy pizzą z serem a właśnie tą pizzą. Placków skwierczących w wielkim pradawnym żeliwnym piecu pilnuje kucharczyk w błękitnym polo, pod pachami – od lat słońca i potu – ma ceglastoczerwone plamy, jednak na Kubie ciągle kwalifikuje się ona do użytku. Tak jak złachane liberie portierów w windach albo kompletnie zrudziałe na ramionach mundury policjantów i kalosze zamiast oficerek. Pizzeria ewidentnie jest bardzo popularna, choć nasi przewodnicy po Hawanie prawdziwej: Dorota, Hubert i Łukasz, twierdzą, że bardzo się ostatnio pogorszyła. No i już jakiś czas temu zginęło gdzieś radełko, więc pizzę trzeba jeść w całości. Wjeżdża ona na stół na blaszkach, jako serwetki towarzyszą jej pocięte na pasy kartki z drukarki. Jeśli chodzi o smak, to owszem, udaje mi się zjeść nieduży kawałek, ale jeszcze przez dwa dni czuję na wąsach i brodzie zapach sera żółtego 70 procent tłuszczu. 

Może zresztą nie jest to wcale ser, bo w nocy przestaję czuć się aż tak świetnie. Desperacko chce mi się pić, wtaczam się do kuchni i odbiwszy kolejno od wszystkich ścian, przytulny kącik znajduję sobie na podłodze. Jest mi tam wygodnie jak jeszcze nigdy, nieprzytomna, daleka, ciężka, leżę sobie na mięciutkich kafelkach. Widzę ary latające nad miastem, pogryzione słomki, cytrynki, widzę siebie malutką, leżącą w łóżeczku, tak że mama musi chyba wyjmować mnie z niego pincetą; widzę S., który nachyla się nade mną, mówiąc coś bezgłośnie jak ryba. Taki mądry, tak rozsądnie mnie próbuje przekonać, że powinnam wstać, a już niedługo sam też zaczyna ślinić się i bełkotać. Ten dzień nie należy więc do specjalnie ciekawych, a następujący teraz akapit, w którym rozwlekle opisuję różne zwiedzone przez nas łazienki, różne widziane tam kafelki, armatury i terakoty, usunęła korekta jako przydługi i pełen błędów ortograficznych i składniowych, które w malignie popełniałam. 

Ale kolejnego dnia już nieco podleczeni, a przynajmniej mogący chodzić i mówić, jedziemy do Trinidadu. Wiezie nas busik-taksówka razem z bandą młodych Hiszpanek, dwoma starymi holenderskimi bon vivantami i milczącym młodym Anglikiem o zrozpaczonych oczach, który, jak teraz myślę, prawdopodobnie jechał tam popełnić jakieś wyjątkowo wymyślne samobójstwo, np. dając rozszarpać się lokalnym taksówkarzom, sprzedawcom naszyjników czy osobom wciskającym mu do rąk menu. Widywałam go jeszcze na zapętlonych uliczkach – z mapą i przewodnikiem, i szalonymi oczami, chodził w kółko szybko i bez sensu, na nic nie patrząc. Ale wtedy jeszcze w tym busie droga nam się dłuży, jest upał, paraautostrada jest nudna jak flaki z olejem i raz po raz grzęźniemy za jakimś koniem, traktorem, smrodliwym kamazem czy popularnym tu autobusem, czyli ciężarówką, w której na pace na ławkach siedzą ludzie. Wokół zielenią się chaszcze i dżungle, z których od czasu do czasu wyłaniają się niedorzeczne pomniki, zniszczone stadiony, opustoszałe wieżowce, niegdyś wesołe, a dziś niewesołe miasteczka w stanie daleko posuniętego rozpadu, pogryzione przez dzikie zwierzęta billboardy cytujące na przemian Che i Fidela. 

Po drodze kierowca – młody Latynos w złotym łańcuchu, koszuli rustykalnej i znoszonych czarodziejach, niezwykle często się zatrzymuje, dokonując jakichś transakcji, interesów, przejęć, podmianek, zostawienia jednych kartonów w krzakach, innych z kolei powzięcia. Ale jakoś wreszcie dojeżdżamy do tego Trinidadu. Dotychczas byliśmy w Guanabo i Hawanie, która oprócz wypreparowanych dystryktów dla turystów wiedzie swoje niezależne, wypięte na nich zupełnie życie. Tutaj – wręcz przeciwnie. Część turystyczna pulsuje, roi się i mrowi, podczas gdy wokół niej martwieje tkanka biednego jak mysz kościelna miasteczka. 

W turystycznym centrum mieszkańcy włażą na głowę bogatym Niemcom, Włochom, Anglikom i Holendrom, próbując wycisnąć z ich portfeli tyle, ile się da, podczas gdy pozostali czekają na nich na obrzeżach w stuporze, półśnie, letargu. Wysadzeni na jednej z ciemnych, nisko zabudowanych, parnych uliczek jeszcze nie wiemy, że właśnie znaleźliśmy się w kubańskim Kazimierzu Dolnym. Pradawne kamieniczki mają otwarte partery, więc można zajrzeć do środka. Tam każda rodzina ma coś w rodzaju wystawy swojego życia: najpiękniejsze meble, kwiaty, w złotych ramkach zdjęcia różnych krewnych z Miami. Życie właściwe, domyślam się, że nieco skromniejsze, rozgrywa się natomiast w kulisach tych teatrów. 

Italia? Almania? Holland? – krzyczą za nami ludzie. Polonia – mówimy na początku, oczywiście głupi jak buty. Lewandowski! – odpowiadają oni. Zmieniamy więc strategię. Italia – odpowiadamy, ale oni wtedy mówią: Berlusconi! Znają odzew na każde hasło. Holland? Sos holenderski. Almania? Hitler. Mówiąc to, niezwłocznie przechodzą do wciskania nam do rąk jakiegoś szmelcu – okazuje się, że podczas tej pogawędki kupiliśmy od nich już różne rzeczy, teraz wystarczy tylko za nie zapłacić. Próbujemy uciec, ale z każdego rogu, zaułku i winkla wyskakują następni. Chicken is good, pork is good – mantruje mi do ucha aksamitnie niskim głosem ubrana na biało Murzynka, ale z drugiej strony sypią się już inne propozycje, dzielące się z grubsza na podwiezienie (taxi, taxi), podwiezienie kiedy indziej (taxi tomorrow) i sekcję rozmaitości (horses! waterfalls! horses to waterfalls!). Na początku nas to śmieszy, stopniowo jednak dochodzi do nas nasza kondycja zepsutego mięsa: nie możemy na chwilę usiąść albo zatrzymać się, bo od razu obsiadają nas ludzie i masują, masują, moszczą sobie na nas tymi łapkami! Gdy tylko gdzieś znużeni przycupniemy, dopada nas Silvio i zaczyna robić pokaz sztuczek: tu piłeczki, tam skrzyneczki, tu karty, kubeczki! Widząc to, sprzedająca jakieś amulety z jarzębiny babcia też nie chce się sfrajerzyć i przyłącza się do urabiania nas, od razu jak spod ziemi pojawiają się kelnerzy i wciskają nam swoje wodniste paramohita, a wszyscy pozostają w jawnej zmowie i ścisłej współpracy, i już siedzimy, a oni wymachują naszymi rękami, biegają naszymi nogami, kręcą naszymi głowami jak piłką, cały czas naliczając za to jakieś opłaty. W dodatku zewsząd dochodzą te karaibskie plumkania i trele, na początku urocze, ale bardzo szybko nawet ktoś, kto umie liczyć do trzech, umie z łatwością policzyć wszystkie piosenki. Organizowany dla turystów spektakl ma bardzo krótkie nogi, ale jego aktorzy są nigdy niestrudzeni i właściwie mogą odtwarzać go bez końca, bo nie mają za bardzo nic innego do roboty. Pod dworcem autobusowym koczują tłumy naganiaczy, gawędząc niespiesznie – gdy tylko pojawia się autokar, zrywają się jak stada wron. Już kawałek dalej, na mniej turystycznych uliczkach – jakiś straszny spokój, zawieszenie. Człowiek ogląda telewizję. Koń śpi. Pies szczy. Starowina stoi i się gapi. Facet obcina sobie paznokcie, a jego żona z córką się na to patrzą. Na plaży ochroniarze pilnujący, by nie wchodzili na nią tubylcy. 

Nie płakałam po Trinidadzie. Ale do Polski wracałam z pewnym żalem. W poczuciu duchowej odmiany, całkowitej resocjalizacji. Jeszcze nigdy nie czułam się tak obrzydliwie bogata, jak po powrocie z Kuby. Mieszkanie – może tylko odrobinę zapuszczona rezydencja Carringtonów. Siatkami cygara sobie możemy podpalać. Przepych, rozpasanie. W lodówce dwa keczupy. BOGACTWO. Na tym jednak korzyści się kończyły. Ciemność. Internet. Między betonowymi fortecami przemykają ludzie. W metrze znacząca cisza, każdy gra w kulki. Zakupy. Samochody. Zero muzyki. Alienacja, samotność. Zupełnie nierealne, że jeszcze chwilę temu szliśmy sobie beztrosko, szczęśliwi i żywi, żywi jak nigdy.

..